Więcej Osmańczyka, mniej Grottgera, czyli agitacja pozytywna
Ten tekst jest fragmentem książki Mariusza Urbanka „Marian Eile. Poczciwy cynik z „Przekroju”.
Nadzorcy życia kulturalnego w PRL rzadko kiedy wykazywali poczucie humoru i mieli dość szczególne wyobrażenie o zadaniach prasy dla masowego czytelnika, napisał Ryszard Matuszewski. Eile, „redaktor z Bożej łaski”, musiał dokonywać nie lada łamańców, by móc robić pismo, które ludzie będą chcieli czytać.
Polityczną daniną, niechcianą, ale konieczną, były pierwsze kolumny pisma – zwykle trzy, cztery – gdzie ukazywały się informacje, które ukazać się musiały. Komunikaty z kolejnych plenów partii, z których niewiele wynikało, fotografie sekretarzy i ministrów odwiedzających „teren”, relacje z procesów wytaczanych wrogom nowego porządku i klasy robotniczej, wreszcie informacje o decyzjach wytyczających drogi, którymi Polska miała zmierzać ku najlepszemu na świecie ustrojowi. Eile nazywał je stronami ogłoszeniowymi. – Pamiętaj, Andrzej, że żadne pismo na świecie nie może się utrzymać bez ogłoszeń – powiedział kiedyś Klominkowi. – Ja się tego nauczyłem od Grydzewskiego; on zawsze był gotów wyrzucić coś z numeru, kiedy dostawał ogłoszenie, bo bez ogłoszeń nie mógłby wydawać „Wiadomości Literackich”. Daję w numerze cztery strony ogłoszeń, żeby „Przekrój” mógł wychodzić i żebym na pozostałych stronach mógł drukować to, co chcę.
„Zabrzmiało to okropnie cynicznie” – napisał Klominek, ale taka była rzeczywistość. Trzeba było umieć odróżnić to, co jest prawdą, od tego, co chciałoby się o niej napisać, i wybrać to, co napisać można. Lawirując między bezkompromisową odmową uczestnictwa w zakłamanej rzeczywistości a przystosowaniem pozwalającym przetrwać.
„Na Mariana Eilego przypada jakaś porcja cynizmu i oportunizmu właściwa ludziom jego – i mojego – czasu. Ale niewątpliwie był on człowiekiem, któremu o coś chodziło” – dodał Klominek. O co? Żeby ludzie w Polsce nie zapomnieli, kim byli Haendel i Haydn. Żeby pamiętali o Kafce i mogli dowiedzieć się, kim byli Picasso i Borges. A nawet, jak tańczy się twista, na czym polega geniusz Duke’a Ellingtona i oczywiście dlaczego Brigitte Bardot jest najpiękniejszą francuską aktorką.
W zamian, gdy trzeba było, „Przekrój” potępiał „sabotażystów” i „obszarników”, którzy chcieli odebrać Polskę jej prawowitym właścicielom, czyli robotnikom i chłopom. Obnażał „hipokryzję” peeselowskiej opozycji chcącej „zawrócić bieg historii”. Demaskował „zdradzieckie knowania” dywersantów, szpiegów i agentów światwego imperializmu gotowych za amerykańskie, brytyjskie i niemieckie srebrniki podnieść rękę na ojczyznę.
Dzięki odnotowywaniu na pierwszych stronach procesów wytaczanych „zdrajcom”, opisywaniu oficjalnych uroczystości i decyzji władz „budujących świetlaną przyszłość socjalistycznej Polski” Eile mógł na kolejnych kolumnach próbować tworzyć pismo, jakie sobie wymarzył. Albo prawie takie, jakie sobie wymarzył. A czytelnicy mogli wiadomości na pierwszych stronach pisma przeczytać, choć zwykle znali je już doskonale z relacji w gazetach codziennych, albo po prostu je pominąć i zacząć lekturę od miejsca, gdzie zaczynał się prawdziwy „Przekrój”.
Dlatego bez specjalnego wstrętu, choć pewnie w poczuciu poświęcania się dla wyższych celów, i redaktor naczelny, i pozostali pracownicy „Przekroju” maszerowali w organizowanych przez partię rytualnych pochodach pierwszomajowych. „Marian nie miał nic przeciwko pochodom, powiadał, że to bardzo zdrowo przespacerować się w ładny, wiosenny dzień i przy okazji raz w roku ze wszystkimi się zobaczyć” – wspominał Klominek. Z mniejszym już zapewne entuzjazmem meldowali się w krakowskim Urzędzie Bezpieczeństwa, żeby tłumaczyć się z jakichś niefortunnych zdaniem bezpieki tekstów. Jak wtedy, gdy napisali w „Przekroju”, że najpierw w Żywcu, a później także w Krakowie pojawił się przedwojenny właściciel browaru żywieckiego, Karol Olbracht Habsburg. Książę był uczestnikiem wojny polsko-bolszewickiej, a w II RP pułkownikiem artylerii Wojska Polskiego. Prawie całą drugą wojnę światową przesiedział w hitlerowskim więzieniu, bo nie chciał podpisać volkslisty. Bezpieka uznała jednak, że arystokrata zamierza odzyskać znacjonalizowany już browar, i koniecznie chciała się dowiedzieć, ile i w jakiej walucie dziennikarz „Przekroju” Aleksander Ziemny wziął za wysługiwanie się magnatowi. I co łączy redakcję z podziemiem! Ziemny trafił na kilka dni do celi w kazamatach siedziby UB na placu Inwalidów w Krakowie, skąd wyciągnął go dopiero Eile. „Marian, usłyszawszy, że Olek nie wrócił z placu Inwalidów, zawiadomił zaraz Borejszę, a ten sprawę odkręcił” – zapamiętał Klominek redakcyjną opowieść o aferze.
Na początku mogło to jeszcze wyglądać niegroźnie, czasem wręcz zabawnie. Ot, jacyś partyjni czynownicy, głupi, niedokształceni i źle wychowani, próbują realizować wytyczne przełożonych, narażając się co najwyżej na drwiny tych, których rzekomo mieli nadzorować. Owszem, wszyscy pracownicy „Przekroju” musieli co jakiś czas pisać kolejne życiorysy, które składano następnie w teczkach personalnych, a wyznaczony urzędnik kadr analizował je w poszukiwaniu różnic. Szczegółów pojawiających się w jednej wersji, a zapomnianych – lub co gorsza ukrytych! – w innej.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Mariusza Urbanka „Marian Eile. Poczciwy cynik z „Przekroju” bezpośrednio pod tym linkiem!
„Każdy z nas napisał (...) kilkanaście, a może i kilkadziesiąt takich życiorysów” – wspominali redaktorzy „Przekroju”, składając w 1990 roku życzenia Waldorffowi z okazji 80. rocznicy urodzin. Niewiele jednak z tych kontroli wynikało.
Sam Eile z pierwszego okresu istnienia „Przekroju” najbardziej zapamiętał awantury z przedstawicielami władzy. „Te większe, z pogróżkami wyrzucenia redaktora, a nawet w ogóle zamknięcia tygodnika, miały miejsce dwa, trzy razy w roku” – opowiadał Kernowi. Pismo zaczęło się ukazywać w połowie kwietnia, a pierwszy poważny konflikt z wydawcą, czyli Jerzym Borejszą, wybuchł już na początku maja. Prezes „Czytelnika” przyjechał do Krakowa, by osobiście ogłosić wyrok odwołujący naczelnego, ale Eile, uprzedzony, że coś się święci, uciekł z redakcji i skrył się w Teatrze Słowackiego, gdzie szykował akurat scenografię do nowej premiery. Uznał, że skoro Borejsza i tak ma go wyrzucić, to egzekucja świetnie obejdzie się bez niego.
Szukano go kilka godzin, ale bez efektu. Borejsza musiał wracać do Łodzi, na odjezdnym polecił tylko Putramentowi – formalnie wciąż jeszcze szefowi pisma – by zdyscyplinował Eilego. Dalszych konsekwencji nie było. „O co wtedy chodziło, oczywiście, już nie pamiętam, tyle potem było następnych awantur, znacznie groźniejszych” – wspominał Eile.
To pozostało głównym zadaniem redaktora „Przekroju” na kolejne miesiące i lata. Musiał dbać nie tylko o to, by pismo było możliwie najlepsze i chętnie czytane, ale przede wszystkim, żeby przetrwało nadciągające regularnie burze, zakręty, błędy i wypaczenia. W pierwszym okresie nowej Polski, kiedy wszystko było polityczne i podejrzane, trzeba się było postarać, żeby pozostał czas na cokolwiek innego.
„Przekrój” piórem Waldorffa nawoływał do pozbycia się złudzeń. Przekonywał, że Zachód na pewno nie pomoże Polsce w odzyskaniu Wilna i Lwowa utraconych w wyniku ustaleń jałtańskich. Przecież Anglia i Ameryka zgodziły się oddać Związkowi Radzieckiemu wschodnie kresy Rzeczypospolitej bez zmrużenia oka i z taką samą obojętnością jak we wrześniu roku 1939, gdy Polacy wypatrywali pomocy po agresji Niemców. A może być jeszcze gorzej. Wszak Anglicy od początku odmawiali Polsce praw do Śląska i ziem zachodnich, proponując jako rekompensatę za utracone Kresy wyłącznie tereny tzw. Prus Wschodnich, a ostatnio podobne głosy słychać także z USA. „Od tej chwili stałem się wrogiem Anglii – pisał Waldorff. – (...) Odtąd będę wrogiem i USA. Jako Polak będę wrogiem każdego, kto odmówi memu krajowi warunków niezbędnych do bytu”.
Te niezbędne warunki, zdaniem Waldorffa, to Polska silna i tak duża jak to możliwe. Skoro więc została pozbawiona Kresów, musi swoją zachodnią granicę oprzeć na linii Odry i Nysy Łużyckiej. Inaczej zmieni się w zduszoną wąską kluskę, wciśniętą między ogromne Niemcy i gigantyczny Związek Sowiecki (oczywiście w „Przekroju” używano formy „Radziecki”, skoro tę drugą stosowały media na Zachodzie). „Taka Polska byłaby skazana na zagładę!” – pisał.
Dlatego należy uczynić wszystko, żeby odbudować i zagospodarować Dolny Śląsk i Pomorze Zachodnie. Trzeba wytrącić wrogom z rąk argument, że Polska nie jest w stanie poradzić sobie z nowymi ziemiami. Temu właśnie ma służyć Danina Narodowa, przekonywał Waldorff, ofiara, którą powinni złożyć wszyscy Polacy, niezależnie od poglądów politycznych, przynależności do partii i stosunku do rządu. „Dlatego w moich oczach człowiek, który uchyla się od zapłacenia Daniny, nie będzie przeciwnikiem rządu – podsumował. – Będzie po prostu – świnią”.
„«Przekrój» był pismem agitacji pozytywnej. I wyłącznie takiej” – napisał Kazimierz Koźniewski. Inna sprawa, że agitacja niepozytywna była z każdym miesiącem mniej możliwa.
Jak ważnym pismem był dla nowej władzy „Przekrój”, może świadczyć afera, która wybuchła już w maju 1945 roku po zaginięciu transportu z trzema tysiącami egzemplarzy tygodnika (i dwoma tysiącami „Szpilek”). Afera tym większa, że zaginęły egzemplarze zamówione przez Główny Zarząd Polityczno-Wychowawczy Wojska Polskiego.
Dyrekcja „Czytelnika” po otrzymaniu informacji, że czasopisma nie dotarły do siedziby GZP-W WP, złożyła zawiadomienie o ich zaginięciu w Prokuraturze Garnizonu Wojska Polskiego w Łodzi i w Żandarmerii Wojskowej.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Mariusza Urbanka „Marian Eile. Poczciwy cynik z „Przekroju” bezpośrednio pod tym linkiem!
Prokuratura wszczęła śledztwo. Okazało się jednak, że za sprawą nie czai się wróg. „Przekrój” wysłany furmanką do Pocztowego Punktu Rozdzielczego Wojska przy ul. Cegielnianej 36 w Łodzi trafił na Cegielnianą 26, gdzie stacjonowała jednostka wojskowa. Oficer dyżurny paczki z „Przekrojem” przyjął, ale uznał – w „dobrej wierze”, jak ocenił oficer śledczy Prokuratury Wojskowej – że widocznie jest rozkaz, by żołnierze poczytali sobie „Przekrój”. Zaginionych egzemplarzy nie udało się odzyskać, a postępowanie umorzono.
W czerwcu 1946 roku w „Przekroju” zaczęły ukazywać się artykuły Edmunda Osmańczyka z cyklu „Sprawy Polaków”, poświęcone przyszłości Polski. Kilka miesięcy później złożyły się na tom pod tym samym tytułem, „najistotniejszą ówczesną książkę polityczną” – ocenił Koźniewski.
Już w pierwszym tekście Czy dorównamy? Osmańczyk użył porównania najbardziej wyrazistego, choć zapewne dla Polaków tuż po wojnie najbardziej bolesnego. Niemcy, pisał, ledwie skończyła się wojna, przystąpili do odbudowy własnego kraju. Nie zastanawiają się nad swoją winą, tylko z największą zawziętością, na jaką ich stać, pracują: „Polacy, obojętnie, w Kraju czy na emigracji, lewą ręką biją się w piersi, prawą wskazują winowajców wśród innych narodów”. W efekcie tak bardzo są zmęczeni nieustannym gadaniem o losach Ojczyzny i świata, że nie mają czasu na pracę. A jak już nawet wezmą się do jakiejś roboty, to są co najmniej dwukrotnie mniej efektywni niż Niemcy. Na sto wydanych w Polsce książek Niemcy wydali tysiąc, jedno gospodarstwo niemieckie produkuje tyle co dziesięć polskich. Za kilka, najdalej kilkanaście lat, wieszczył Osmańczyk, Niemcy wejdą do rodziny narodów świata i Polacy powinni już teraz przygotowywać się do współpracy z nimi. Nawet jeśli – z czego dobrze zdawał sobie sprawę – mówienie o tym zaledwie rok po wojnie wywołuje u rodaków „ostre podrażnienie wątroby i duszność w okolicy serca”.
W numerze z symboliczną datą 1 września Edmund Osmańczyk przekonywał rodaków, że siedemdziesięciomilionowy niemiecki naród w środku Europy nie pozostanie obozem zadżumionych na zawsze. Za dwadzieścia lat to Niemcy, pracowici, demokratyczni i praworządni, będą cieszyć się sympatią świata i jeśli Polacy nie zrozumieją tego na czas, inne narody odwrócą się od nas. Dlatego trzeba zbudować silne państwo, z którym inni, w tym także Niemcy, będą się liczyć. Nikt nam nie pomoże, póki będziemy słabi – pisał Osmańczyk: „Kredyt daje się bogatym, biednym jałmużnę. Bez złudzeń, Polacy!”. Napisał to rok wcześniej, nim amerykański sekretarz stanu, generał George Marshall, wystąpił z ideą pomocy gospodarczej dla zrujnowanych wojną krajów Europy i dwa lata przed uchwaleniem „planu Marshalla” przez Kongres USA.
Kiedy jednak w 1948 roku zaproponowano przystąpienie do planu odbudowy także Polsce i pozostałym państwom bloku wschodniego, władze sowieckie nakazały im odrzucenie „imperialistycznej ingerencji w gospodarkę socjalistyczną”, skazując na ponad czterdzieści lat ekonomicznej wegetacji.
„Sprawy Polaków” ukazywały się w kolejnych numerach „Przekroju”, ostatni raz pod koniec września 1946 roku. Edmund Osmańczyk nawoływał Polaków, żeby ustąpili choć trochę z romantycznych porywów na rzecz pozytywistycznego wysiłku. Docenił to Konstanty Ildefons Gałczyński, który w jednym z październikowych wydań Teatrzyku „Zielona Gęś” przedstawił czytelnikom „Xięcia Józefa Poniatowskiego ze stemplem 1946”. Książę zamiast skoczyć, jak należy, w nurty Elstery i utonąć ze słowami: „Bóg mi powierzył honor Polaków…” na ustach, zrzuca mundur i już po cywilnemu jedzie do Wrocławia, na Ziemie Odzyskane. „Znudziła mi się ta Elstera, wolę się wziąć do pracy” – ogłasza, machając koronkową chusteczką z okna odjeżdżającego pociągu. A Chór Nowych Polaków i Wszyscy Czytelnicy „Listów z fiołkiem” zgodnie recytują:
Pracować trzeba jak cholera,
czyśmy to jacy tacy?
Więcej Osmańczyka, mniej Grottgera
i wszystko będzie cacy.
To bardzo łatwo jest umierać,
żyć trudniej – rzekł Horacy.
Więcej Osmańczyka! Mniej Grottgera!!
i wszystko będzie cacy.
„Sprawy Polaków”, wydane następnie w książce, wywołały gwałtowną reakcję nie tylko władzy, ale także czytelników. W jednej z polemik znalazło się nawet oskarżenie, że tak pisać o Niemcach mogą wyłącznie „elementy, które przygotowują nową wojnę światową”. Autorowi cyklu zarzucono, że patrzy na rzeczywistość przez angloamerykańskie okulary, a redaktorowi, który dopuścił artykuł do druku, wypomniano popełnienie poważnego politycznego błędu. „Osmańczyk i Eile za „Sprawy Polaków” znaleźli się na krawędzi oskarżenia o dywersję i zdradę” – wspominał Klominek: „Mariana wzywano w związku ze «Sprawami Polaków» do UB, skąd nie zawsze wychodziło się po wysłuchaniu tylko oskarżeń i gróźb”. Musiał tłumaczyć, z czyjej inspiracji ukazał się tak prowokacyjnie antypolski i jawnie proniemiecki tekst.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Mariusza Urbanka „Marian Eile. Poczciwy cynik z „Przekroju” bezpośrednio pod tym linkiem!
Tym razem jeszcze rozeszło się po kościach. Nagonka, którą zainicjował Urząd Bezpieczeństwa w Katowicach, została co prawda podchwycona przez bezpiekę z Krakowa, ale z Warszawy przyszło polecenie, żeby sprawy nie ciągnąć. Jednak kolejne książkowe wydanie „Sprawy Polaków” mogło ukazać się dopiero w roku 1982, w stanie wojennym.
Niezależnie jednak od takich awantur „Przekrój” dawał rządzącym poczucie, że tygodnik jest częścią jednolitego obozu poparcia dla nowej władzy. „Społeczeństwo mogło się łudzić, że oto się odrodziły sławne między wojnami «Wiadomości Literackie»” – napisał Waldorff.
Marian Eile starał się bronić przed zaangażowaniem, jakiego oczekiwali od tygodnika rządzący, ale nie całkiem mu się to udawało. Chciał robić pismo apolityczne, a kiedy okazało się to niemożliwe, polityczne w możliwie najmniejszym stopniu. W tamtym czasie było to nierealne. „«Przekrój» był najbardziej istotnym, wpływowym pismem politycznym pierwszej powojennej dekady Polski Ludowej” – napisał Kazimierz Koźniewski. Żaden inny tygodnik wydawany po 1945 roku, łącznie z ukochaną przez władzę marksistowską „Kuźnicą” i zdecydowanie bliższym jej sercu „Odrodzeniem”, nie oswajało nowej Polski tak skutecznie jak „Przekrój”, dodał.
O konieczności pogodzenia się z wyrokami historii i nową rzeczywistością przekonywali czytelników Dąbrowska, Tuwim, Słonimski, Pruszyński i wielu jeszcze, którzy zrozumieli już, że innej Polski niż ta powołana w Jałcie podpisami Józefa Stalina, Winstona Churchilla i Franklina D. Roosevelta szybko nie będzie. Można ją zaakceptować albo wyjechać, póki to możliwe. A ta bardzo gorzka dla wielu diagnoza opakowana była w ironię wierszy i teatrzyków Gałczyńskiego, dumę z postępów odbudowy i satysfakcję z przyłączenia Ziem Zachodnich (wtedy nazywanych odzyskanymi), która miała złagodzić ból po odebraniu Polsce Wilna i Lwowa.
„To właśnie lektura «Przekroju» oddziaływała moderująco na polską inteligencję tak pogruchotaną i klęską polityczną «Polskiego Londynu», i klęską Powstania Warszawskiego, i utratą Lwowa oraz Wilna” – napisał Koźniewski. A wszystko to dzięki „mądremu konformizmowi” Eilego budującemu „pozytywną lojalność” wobec problemów i potrzeb odbudowy zrujnowanego państwa. I oczywiście tych, którzy stanęli na jego czele.
Temu zapewne miało służyć publikowanie na okładkach pisma, najpierw w numerze 97, a potem 150, zdjęć Bolesława Bieruta, namaszczonego przez Rosjan na prezydenta Polski, a tak naprawdę namiestnika w zawłaszczonym kraju. Przy okazji redakcji udało się jednak wymusić na nim wyznanie, że jest „stałym i pilnym” czytelnikiem „Przekroju”, co mogło przydać się w rozmowach z cenzurą. To był początek 1948 roku, już wkrótce powstała po połączeniu PPR i PPS Polska Zjednoczona Partia Robotnicza zaostrzyła kurs wobec prasy.
„Przekrój” nie był w opozycji ani nawet nie kontestował ustroju zaprowadzonego przez Stalina między Odrą a Bugiem, napisał Klominek, który trafił do redakcji w 1949 roku z „Dziennika Polskiego”. Miał pisać komentarze na aktualne tematy i dobierać odpowiednie zdjęcia do kroniki wydarzeń politycznych. Wsparcie było konieczne, bo ledwie tydzień wcześniej informacja o mianowaniu Konstantego Rokossowskiego dowódcą Wojska Polskiego o mały włos zostałaby opatrzona fotografią nowego marszałka Polski w sowieckim mundurze. A to podziemie i ulica nazywały Rokossowskiego „pełniącym obowiązki Polaka”. Kompromitacji, którą władze potraktowałyby co najmniej jako polityczną prowokację, zapobiegła w ostatniej chwili cenzura, ale redakcja musiała zwiększyć czujność.
„Jedyne takie pismo na 800 milionów Słowian” było częścią frontu ideologicznego dowodzonego przez partyjnych zawiadowców prasy. Marian Eile to wiedział i potraktował jako coś, czego zmienić się nie da. Uznał jednak, że spróbuje podawać czytelnikom co tydzień antidotum na aplikowany im jad.
Krakowski tygodnik z okresu swojej świetności był pismem stworzonym przez marksistów dla mieszczańskiej inteligencji, napisał w Dzienniku 1954 Leopold Tyrmand. Miał schlebiać jej gustom, ale wymknął się swym dysponentom spod kontroli. Wysłany na front ideologiczny, żeby przekonywać ludzi do nowego ustroju, „Przekrój” stworzył własną ideologię. Redakcja postanowiła być „pomostem pomiędzy Wschodem a Zachodem”, czyli bardzo modną i wpływową wówczas w krajach zachodnich „trzecią siłą”. Pismo rozpoczęło walkę o prawo artystów do wolności, o teatr, film, plastykę, modę. „W erze swego rozkwitu, w latach 1946–1949 «Przekrój» zwracał się na Wschód, jego adresatem było obskuranctwo marksistowskie, chciał nieść do Nowosybirska Picassa, Steinberga, André Françoisa, Uniechowskiego, Lengrena,Teatrzyk „Zielona Gęś”, wiersze Gałczyńskiego, Miłosza i Iwaszkiewicza, reportaże Wionczka, muzykę jazzową, felietony Grodzieńskiej, Wiecha i moje o sporcie” – pisał Tyrmand.