Sprawa Grzegorza Przemyka oczami literata
Środa, 11 maja
Wstałem wcześnie i udałem się do dyrektora Celedy. [...] Przyjął mnie w pokoju na lewo od sekretariatu – w tym na prawo czekali inni interesanci. [...] Trochę ogólnej gadaniny: szkoda, że nie odwieszono ZLP w pierwszym okresie stanu wojennego, przegapiono odpowiedni moment,
ale czy nie można by pójść na to drobne ustępstwo i przywrócić zasadę pełnoprawnego uczestnictwa terenowych prezesów w ZG? Tyle lat tak było i dobrze. Ja: „To wprowadzono na zjeździe bydgoskim w 1968 roku. Więc o wiele dłużej było bez tego”. „No tak, no tak...” Zwracając mi moje papiery, poradził to, czego się spodziewałem: żebym się zwrócił do generała Kiszczaka – Szczypiorski tak uczynił i udało się. (Jestem w rozterce: bardzo nie mam na to ochoty, a z drugiej strony – mam ochotę wyjechać do Felka).
Wpadłem do Bronka Geremka [...]. Gratulowałem mu posunięcia z jednolitym frontem związków zawodowych. Powiedział, że władza, zatrzymując ich, bardzo się przyczyniła do nadania wagi całemu przedsięwzięciu, do jego rozgłosu. [...] W drodze do aresztu doszło do incydentu między esbecją a milicją drogową. Jechali na pełnym gazie, milicja ich goniła, wreszcie zajechała im drogę, zatrzymała, wyciągnęła kierowcę i w mordę. Wyskoczyli dwaj pozostali, tłumaczą: „My na służbie”, a tamci: „Ale my w mundurach!”. Z trudem się ugadali.
[...]
O 12.00 w ambasadzie szwedzkiej. Najpierw rozmowa z Folke Isakssonem – poetą i reporterem, od lat przyjeżdżającym do Polski i kiedyś przed laty (jak twierdzi) usiłującym już się ze mną spotkać. Wywiad o internowaniu etc. Rozmawialiśmy po francusku. Następnie lunch we czworo: ambasador [Knut Thyberg] z żoną i my dwaj. Rozmowa po niemiecku. Ambasadorowa mówi też po polsku. [...] Rozmowa bardzo swobodna, ambasador nie wahał się nazwać członków Biura Politycznego z prowincji ([Stanisław] Bejger, [Tadeusz] Czechowicz, [Tadeusz] Porębski) zerami, a Jaruzela – buchalterem. Za inteligentniejszych uważa Olsza i Kiszczaka. Ciekaw Rosji; Bartoszewski powiedział mu kiedyś, że jestem jednym z trzech ludzi w Polsce, którzy mają o niej pojęcie (sądzę, że w środowisku literackim). Dostrzega całkowitą różnicę mentalności, stopnia zniewolenia duchowego ludzi.
Określiłem jako istotny cel „Solidarności” i jej dalszego ciągu niedopuszczenie do zatarcia tej różnicy, do zsowietyzowania narodu polskiego. Rozumie to. W ogóle zdaje się nas nieźle rozumieć. Z ironią mówi o ludziach na Zachodzie (bodaj i o swoich przełożonych) uważających, że musimy się trochę uspokoić, że władza musi utrzymywać dyscyplinę etc. Przytacza zdanie dziennikarza Richarda Schwartza, że gdyby Polakom puszczono więcej krwi, opór zostałby złamany. On się z tym nie zgadza. Ale w pewnym momencie pyta, czy w czasach „Solidarności” uważałem, że będzie sowiecka interwencja. Ja: „Tak”. On: „A więc można uznać, że Jaruzelski, który jej zapobiegł własnym zamachem stanu, odegrał pozytywną rolę?”. Ja: „Zamach stanu Jaruzelskiego to była właśnie sowiecka interwencja”.
Umówiłem się z Folke Isakssonem, że wpadnie do mnie jutro po wiersze. Ambasador odprowadził mnie aż na ulicę.
[...]
Sobota, 14 maja
[...] Koło południa zadzwonił Ficowski z wiadomością, że rano zmarł w szpitalu syn Basi Sadowskiej, Grześ, 12 maja wieczorem zatrzymany i pobity przez milicję! Nie mogłem powstrzymać łez, powtarzając tę wiadomość Jance i Natalii.
Po obiedzie pojechaliśmy z Janką do Basi. Tam różni ludzie, między innymi Lilka Grabowska z córką, zapłakana Marzena [Urban] – dziewczyna Grzesia, drobna, smukła, bardzo delikatna, jacyś chłopcy, jeden z nich w stanie szoku, powtarzający, że pójdzie i ich pozabija, zemści się albo sam się zabije – to Czarek [Filozof], ten, który był z Grzesiem, kiedy wszystko się stało. Basia „spokojna” i nieskończenie zdziwiona: „Dlaczego on? Dlaczego mnie to spotkało?”. Mówi, że nie popełni samobójstwa, ale będzie błagała Boga, żeby zabrał ją jak najszybciej. Dłoń ze złamanym palcem ma wciąż obandażowaną, na drugiej ręce jeszcze bolesny krwiak po incydencie w kościele św. Marcina. Pokazuje wiersze Grzesia, własnoręcznie przez niego „wydane” w zeszyciku. (Wrażliwość poetycka niewątpliwa; może talent). Obejmując Marzenę: „Grześ był w niej bardzo zakochany”.
Z różnych prób opowiedzenia tego, co zaszło (Basi, Lilki i jej córki, Czarka), częściowo niekoherentnych, wyłania się taki mniej więcej obraz. Chłopcy wypili lampkę wina na Starym Mieście, świętując zdanie pisemnej matury przez Grzegorza i może jeszcze któregoś. Nasycenie dzielnicy milicją w mundurach i bez, być może w związku z nabożeństwami w katedrze – po południu – Rolników Indywidualnych, wieczorem za Piłsudskiego (w rocznicę śmierci). Chłopcy bez widocznego powodu byli kilkakrotnie legitymowani. Bodaj koło 19.00 zatrzymano ich na placu Zamkowym i przewieziono radiowozem (kilka kroków!) na komendę przy Jezuickiej. Jak rozumiem – Grzesia i Czarka, trzeci – Kuba [Kotański] szedł za nimi. Na Jezuickiej zaczęto ich bić, Czarka od niechcenia, Grzesia od razu gruntownie. Czarek podobno chciał rzucić się na obronę Grzesia, ale wtedy do pomieszczenia weszła większa grupa milicjantów (może ośmiu), rozdzieliła ich i dosłownie zakryła Grzesia, a Czarka szturchańcami wyrzucono z komendy. Kuba, który stał pod komendą, słyszał zwierzęce wycie Grzesia. Usiłował wejść, nie wpuszczono go. To, co się działo na komendzie, trwało nie więcej niż 45 minut. Milicja wezwała karetkę pogotowia, która wnet nadjechała i zabrała Grzesia na Hożą. Tam zajął się nim psychiatra (!) doktor Paweł Willman, który dał sobie podyktować milicyjną wersję – wynikało z niej, że chodzi ni to o pijanego, ni to wariata. Stwierdził jego niekontaktowość, agresywność i powierzchowne zadrapania naskórka. Nie wezwał na konsultację internisty ani chirurga i usiłował skierować chłopaka do szpitala psychiatrycznego. Basia, która tymczasem tam się znalazła – zaalarmowana przez kolegów Grzesia – nie zgodziła się na to i zabrała go do domu. (Była też mowa o płukaniu żołądka czy czymś takim – również się nie zgodziła).
Ten tekst jest fragmentem książki Wiktora Woroszylskiego „Dzienniki. Tom II. 1983–1987”:
W domu – to było już w piątek o 13.00 – odwiedził go lekarz rejonowy, który również nic nie stwierdził. Dopiero następny lekarz (lekarka?) zrobił alarm w związku z wymiotowaniem krwią etc. (Bóle w tym czasie były przytłumione wskutek ogólnego szoku). Grzesia przewieziono do szpitala na Solcu. Tam otworzono mu brzuch – i zobaczono jedną krwawą miazgę – wątroba, śledziona, kiszki, wszystko w strzępach, ani centymetra jelit nadającego się do „załatania”. Lekarze nie mieli tu już nic do roboty. Podobno wychodząc z sali operacyjnej, płakali... Jak można było tak zmasakrować wnętrzności, nie pozostawiając śladów zewnętrznych (poza otarciem na poziomie kości biodrowych)?
Hipoteza lekarska jest taka, że bito przez coś, na przykład przez deskę, w sposób wysoce wykwalifikowany...
A czy Grześ stał się przypadkową ofiarą tylko dlatego, że należy do gatunku znienawidzonego przez uzbrojonych podludzi – młody chłopak, wysoki i smukły, o inteligentnej twarzy, patrzący prosto w oczy? Czy też ma to coś wspólnego z pogróżką, jaką usłyszała Basia, kiedy rok temu wypuszczano ją z Rakowieckiej: „Dobierzemy się do twojego syna”? I z ciągiem wydarzeń: rewizja, wzięcie Basi i Grzesia przed 1 maja na 48 godzin, pobicie Basi w św. Marcinie? Lub z innym jeszcze, zaledwie zapoczątkowanym ciągiem aktów terrorystycznych mających doprowadzić do większych zaburzeń społecznych, a na ich fali – do jakichś przetasowań w ekipie rządzącej?... [...]
Niedziela, 15 maja
[...] U Basi znowu pełno ludzi, ale innych. Czarek i Kuba ukrywają się, żeby jako niepożądani świadkowie nie mieć „nieszczęśliwego wypadku”. Basia drugi czy trzeci dzień nic nie je. Odwiedził ją był ksiądz Dembowski, zapowiadając, że sprawy pogrzebowe św. Marcin bierze na siebie. Poznałem Jacka i Hanię Fedorowiczów – bardzo miłych – którzy odwieźli mnie następnie do domu, po drodze informując, że Basia zgadza się rozmawiać z dziennikarzami zagranicznymi („żeby obronić inne dzieci”), i prosząc, żebym któregoś przysłał, jeśli potrafię.
Na dole pod domem Basi (wysokościowiec Hibnera 13) na ławeczce siedzi od wczoraj „zakochana para”, bardziej niż sobą zajęta wejściem do gmachu. Być może fotografują. [...]
Napisałem do Mietka Rakowskiego list z mottem z Dziadów, część III (Pani Rollisonowa i Senator), o biciu i zabiciu Grzesia; pytałem, co zamierza robić on i jego współrządzący.
Wieczorem – na imieninourodzinach Andrzeja Drawicza. Oprócz nas i Helgi – Jacek Bocheński, Krzyś Śliwiński, Geremek, Markusz z Zosią, Janka Zakrzewska ze spóźnionym Tadziem Mazowieckim. Wspaniałe bimbry różnych rodzajów, kawior, wątróbka, lobio itp. Smakołyki, nastrój mimo wszystko dobry (tak to jest w życiu, wszystko ze sobą sąsiaduje...), opowieści jeszcze o apelu związkowców, 48-godzinnym areszcie naszych przyjaciół i inne. Potem nadszedł Bernard Guetta, z którym Krzyś się tutaj umówił, na boku opowiedzieliśmy mu o wszystkim i daliśmy adres Basi, pójdzie jutro rano. [...]
Poniedziałek, 16 maja
[...] Taksówką do Urzędu Rady Ministrów. Elegancki oficerek wstał od stolika. Powiedziałem, że mam list do premiera Rakowskiego, wskazał mi okienko, w którym siedziała panienka, a przed nią, mimo wczesnej pory, już piętrzyły się listy. Zapytałem, czy otrzymam pokwitowanie. „Prywatny? Nie”. Więc zostawiłem tak. [...]
Podjechałem tramwajem do Basi Sadowskiej. Trochę różnych ludzi [...]. Basia w trakcie udzielania wywiadu korespondentowi BBC (przez tłumacza – młodego [Karola W.] Małcużyńskiego). Mówi, że zdecydowała się na mówienie ze względu na inne dzieci, które chciałaby obronić przed losem Grzesia. Tamci chłopcy nadal się ukrywają. Dziś ma być sekcja zwłok. [...]
Wtorek, 17 maja
[...] Do Basi. Zastałem ją przy pastowaniu podłogi w pokoju Grzesia. Dziś jego urodziny – kończy 19 lat. [...] Wczoraj byli różni korespondenci, między innymi Bernard Guetta i telewizja amerykańska. Dostałem przepisane wiersze Grzesia.
ZLP. Panie w Oddziale Warszawskim zbierają na Basię. Dałem 10 tysięcy. [...] Świeża wiadomość z prokuratury: chcą wrobić sanitariuszy pogotowia. Grześ miał mieć według tej wersji atak epilepsji w karetce, nakładali mu kaftan bezpieczeństwa i nieszczęśliwie przygnietli brzuch kolanem...
Znowu u Basi. Hiszpańska dziennikarka z tłumaczką. Przychodzę w momencie, kiedy pyta, czy Basia jest członkiem ZLP, a następnie – czy jej kiedy grożono. Tak, rok temu, kiedy wskutek interwencji lekarskich (głowa) wypuszczano ją z Rakowieckiej, usłyszała, że rozprawią się z synem, ale nie zrozumiała tego, myślała, że nie przyjmą na studia, wezmą do wojska, coś w tym rodzaju. Jest już termin pogrzebu: czwartek, godzina 15.00, na Powązkach, przedtem msza u św. Stanisława Kostki o 13.30. Sekcja w Zakładzie Medycyny Sądowej AM potwierdziła wszystko, co stwierdzili lekarze na Solcu. Protokół sekcji stwierdza niedwuznacznie, że obrażenia wewnętrzne są skutkiem pobicia. [...]
Środa, 18 maja
[...] Pojechałem do Basi, nie zastałem jej, był J.B., nie doczekał się i poszedł, Róża i Małgorzata Hillar opowiedziały mi, co jeszcze działo się wczoraj. Szukano Czarka, który się ukrywa, albo też działano pod tym pretekstem: pod domem i w pobliżu pełno milicji i tajniaków, radiowóz (ukryty), legitymowanie etc. Wieczorem zajęli stanowiska na piętrze Basi. Dwaj próbowali wejść do mieszkania, ale ich nie wpuściła. Dość późnym wieczorem (23.00?) przyszła Małgorzata Hillar z [synem] Dawidem, który miał przy sobie klepsydry. Zobaczywszy obstawiony korytarz, zaczął uciekać po schodach, matka za nim, cywile za nimi, w końcu gdzieś ich dopadli, doprowadzili do radiowozu i spisali, ale nie robili rewizji osobistej (zresztą Dawid bodajże zdążył ukryć klepsydry). Tymczasem Basia zatelefonowała do Biety, że się boi. Koło 1.00 w nocy przybyli korespondenci BBC, ci, którzy już byli. Tuż przed ich przybyciem obstawa z piętra zniknęła... [...]
Ten tekst jest fragmentem książki Wiktora Woroszylskiego „Dzienniki. Tom II. 1983–1987”:
Czwartek, 19 maja
[...] Pojechałem do Basi, nie zastałem jej – od rana jest przy zwłokach.
Tramwajem wróciłem na Żoliborz, chciałem jeszcze wejść do domu, ale spotkane w tramwaju Halina Skrobiszewska z Antoniną Jelicz jechały już do kościoła, więc pomyślałem, że chyba mają rację – później trudniej będzie się dostać, i od przystanku poszedłem razem z nimi, zresztą w gęstniejącym już tłumie ludzi z kwiatami i bez zmierzających w tym samym kierunku.
Jeszcze w tramwaju dowiedziałem się od Haliny Skrobiszewskiej o aresztowaniu Bronka Geremka. Zniknął we wtorek i nie wiadomo było, co się z nim dzieje, obecnie już wiadomo, że jest na Rakowieckiej i ma sankcję prokuratorską. W jakiś sposób spodziewałem się, że to nastąpi, może raczej przeczuwałem – od aresztowania Onyszkiewicza nurtuje mnie coraz pewniejsze przeświadczenie, że władze działają wedle gruntownie opracowanego planu, realizując punkt po punkcie listę osób przeznaczonych do wyeliminowania. A więc teraz – w ślad za Onyszem i Sobierajem – Geremek. To nie będzie ostatni. Ale właśnie zabranie jego zabolało mnie specjalnie.
W obliczu tego, co się stało – przede wszystkim zamordowania Grzesia, ale teraz również aresztowania Bronka – definitywnie zrezygnowałem (i napisałem o tym w ostatnim liście do Felka) z dalszych starań o nasz wyjazd za granicę. Jak mógłbym prosić o załatwienie mi czegokolwiek ludzi, którzy... Kiedy ostatecznie postanowiłem, że nie zrobię tego, i – drąc wypichcony w pierwszej chwili brulion listu do generała Kiszczaka – przekreśliłem pokusę układania się nie tyle z nimi, ile z sobą samym, poczułem prawdziwą ulgę...
W kościele znalazłem się koło 12.30, a więc jakąś godzinę przed wyznaczonym terminem mszy. Ławy pośrodku były puste, ale po bokach stali już ludzie i robiło się ich coraz więcej. [...] Jak się później dowiedziałem, koło 13.00 dorosłych przestano w ogóle wpuszczać do kościoła. Kiedy przybyli licealiści (z różnych szkół, z żałobnymi wstążeczkami na bluzeczkach albo z tarczami przepasanymi żałobą), zajęli wszystkie ławy i przejście pomiędzy nimi. Zrobiło się niemożliwie ciasno i duszno. [...]
Nabożeństwo bardzo podniosłe, z pięknymi śpiewami diakonów, celebrował biskup Miziołek, ale homilię wygłosił ksiądz Dembowski i parokrotnie zabierał głos ksiądz Popiełuszko – to on przed mszą i po niej apelował o przejście na cmentarz w milczeniu, bez śpiewów i okrzyków,
i ostrzegał, że kto się z tej umowy wyłamie – to prowokator. Homilia księdza Dembowskiego bardzo piękna, tchnąca miejscami starotestamentowym patosem: „biada temu, kto bił, biada temu, kto dał przyzwolenie!”, ale i nowotestamentowym pocieszeniem, w nawiązaniu do Jezusowego „oto syn twój, oto matka twoja” – tak teraz do Basi i obecnej w kościele młodzieży: „oto synowie twoi, oto matka wasza”. Również ksiądz Dembowski – później – odczytał telefonogram Lecha Wałęsy do Basi z wyrazami współczucia i solidarności... Już w kościele mnóstwo kwiatów i wieńców składanych przez delegacje szkolne, w jednej z nich (od Rejtana) zobaczyłem Martę Umińską.
Zaczęło się wychodzenie z kościoła, niełatwe w takim tłumie, jaki go wypełniał, ale kiedy wyszedłem – nie mogłem uwierzyć oczom, bo naokoło stał tłum ogromniejszy, niż kiedykolwiek widziałem w życiu. Wypełniał nie tylko, jak na wieczornych nabożeństwach w ostatnią niedzielę miesiąca, obszar wewnątrz ogrodzenia i plac przed kościołem, ale też ulicę Felińskiego, Krasińskiego i w ogóle wszędzie, jak okiem sięgnąć, stali ludzie, a potem, kiedy kondukt ruszył wśród majestatycznego bicia dzwonów, tłum wypełnił całą ulicę Krasińskiego, daleko z przodu i daleko z tyłu, na całą szerokość, i zrozumiałem, że to nie po prostu tysiące, lecz dziesiątki tysięcy ludzi...
Janka odnalazła mnie zaraz po wyjściu z kościoła, w pobliżu niej byli Teresa i Piotr Müldner-Nieckowski [...]. Teresa nam się wnet zgubiła, za to „znalazła się” Basia Leźnicka, a później, w różnych miejscach trasy, Dziunia Paszkowska, Jola Słobodzian, Wanda Woj., Wielki Wo z mamą, Andrzej Celiński, Irka Lewandowska, Jan Tomasz Lipski, Krysia Rodowska i różne inne osoby; z daleka widziałem między innymi Janusza Krasińskiego, Remka Napiórkowskiego. Ale najwięcej było oczywiście nieznajomych – młodych, starych, kobiet, inteligentów, ludzi prostych (między innymi nasz kwiaciarz z placu Komuny), z dziećmi itd. Trafiali się i księża, oprócz tych, którzy prowadzili kondukt, po prostu w tłumie. Bokiem usiłowały przejechać autokary z uczniami, co budziło niechęć wielu osób, nawołujących pasażerów, żeby wysiedli i szli ze wszystkimi, co w końcu robili, a nawet ponieśli, zmieniając się, trumnę. Cała ta ogromna procesja budziła mój podziw nie tylko przez samo swoje istnienie – jaki instynkt społeczny, jaki obieg informacji zgromadził tę największą od lat manifestację Warszawy, większą też od ostatniego 1 i 3 Maja? – ale też przez swoje opanowanie, zdyscyplinowanie; zgodnie z apelem księdza na trasie nie padł ani jeden okrzyk, nie zaintonowano żadnej pieśni, posuwano się w spokoju, w milczeniu, wymowniejszym niż jakakolwiek manifestacja słowna. Tylko od czasu do czasu, na przykład na skrzyżowaniach, gdy mijano rzadkich milicjantów kierujących ruchem (jakby ich wymiotło z miasta), jakieś gmachy i miejsca, gdzie zgromadzili się ludzie, albo kiedy bliżej nadlatywało krążące w niebie oko władzy – helikopter – wzlatywały w górę palce na kształt „V”. [...]
Ten tekst jest fragmentem książki Wiktora Woroszylskiego „Dzienniki. Tom II. 1983–1987”:
Na Powązkowskiej też zobaczyliśmy raptem stojący naprzeciwko, w pewnej odległości, drugi tłum, bodaj nie mniejszy od naszego – to byli ci, którzy przyszli od razu na cmentarz i czekali teraz na nasze nadejście. Kiedy zaś obie gromady połączyły się i czoło konduktu z trumną, krzyżem, sztandarami wkroczyło przez IV bramę na cmentarz, okazało się, że tylko część procesji może wejść za nimi – reszta po prostu nie mieści się w bramie i alejach cmentarnych. Staliśmy więc w wielkim tłumie pod murami cmentarza (to wtedy podszedł do nas Jan Prokop), tylko co zręczniejsi chłopcy gramolili się przez mury i wtedy ludzie zaczęli sobie podawać z rąk do rąk kwiaty, a chłopcy na murze przerzucali je na drugą stronę.
My z naszymi kwiatami zrobiliśmy to samo. Postój pod IV bramą trwał jakiś czas, stopniowo przejście zaczynało się rozluźniać, bo ludzie rozpraszali się po całym cmentarzu, a niekiedy pewnie odchodzili, w pewnej chwili i my weszliśmy do środka i poszliśmy jedną z alej. Niedaleko bramy siedzieli na ławeczce zmęczeni Staszewscy. Nie udało nam się dojść bliżej grobu, musieliśmy się zatrzymać w dość znacznej odległości, ale chyba działały jakieś wzmacniacze głosu, bo to i owo do nas docierało – modlitwy, fragmenty przemówień, w szczególności przemówienia zapłakanej wychowawczyni klasowej, z którego utkwiło mi w pamięci zdanie: „Szkoda, że jednego, Grzesiu, nie zdążyłam ciebie nauczyć – żebyś był przygotowany na spotkanie z brutalnością życia...”. Były jeszcze śpiewy Jeszcze Polska i Boże, coś Polskę, po czym niektórzy zaczęli się rozchodzić i my wśród nich.
Chwilę staliśmy z Janką i Müldnerem na postoju taksówek przed cmentarzem, ale daremnie, bo milicja, która się tymczasem pojawiła, tak kierowała ruchem, żeby żadna taksówka nie mogła zajechać na postój. Przeszliśmy do tramwaju, którym dojechaliśmy do rogu Stołecznej i Krasińskiego, stamtąd wozem Piotra do domu, gdzie znaleźliśmy się koło 18.00. Helga już była, wróciła z pogrzebu pół godziny przed nami. Natalia przyszła później, bardzo zmordowana – po szkole poszła prosto na cmentarz i czekała na nadejście konduktu, a teraz dotrwała do momentu, kiedy ludzie zaczęli się przesuwać długim, jakby rozplątującym się z kłębka sznurem obok obsypanego kwiatami grobu. Od niej dowiedzieliśmy się, że to się jeszcze nie skończyło, a od kogoś później, że trwało do późnej nocy, bo z miasta przyjeżdżało jeszcze wiele osób, które ze względu na pracę nie mogły wcześniej uczestniczyć w pogrzebie. Natalia widziała ze znajomych Celinę, Grześczaka z Szymonem, nauczycieli od ojca Jacka, ludzi z Lelewela. Zadzwonił Mandzioch – on też był z synami. Przyszła Duża Basia – też stamtąd. [...] Wszyscy byli jakoś podniesieni na duchu rozmiarami, powagą, swoistą siłą tego pogrzebu. Rozmiarów jego nikt nie umiał określić; Radio Paryż wieczorem mówiło o 60 tysiącach osób i wydaje mi się to prawdopodobne. [...]
Telefony w sprawie Bronisława Geremka: do Jerzego Jedlickiego, który potwierdził, że jest sankcja, i podał mi paragrafy, a potem do Janki Zakrzewskiej, która wyjaśniła mi treść paragrafów. Przynależność do tajnej organizacji, rozpowszechnianie wiadomości mogących spowodować niepokój publiczny etc. Jest już zgoda na paczkę ubraniową, którą jutro doręczą. Hani [Geremkowej] Jedlicki jak dotąd nie zawiadomił, uważa, że nie powinna teraz przyjeżdżać, lecz powinna skończyć swój pobyt stypendialny w USA (do lipca) i zdać egzamin. Ja tak nie uważam. [...]
Jednocześnie z pogrzebem odbywał się dzisiaj ślub w więzieniu na Rakowieckiej: Janusza Onyszkiewicza z Joanną Jaraczewską [...]. Jednym ze świadków był Krzyś Śliwiński. Bodajże w tym samym czasie przewieziono na Rakowiecką Bronka, co przedłużyło czekanie na ceremoniał ślubny.
Piątek, 20 maja
Rano napisałem wiersz zaczynający się:
„Za trumną martwego Grzesia / idzie żywy Grześ / podtrzymuje matkę ramieniem”. [...]
Sobota, 21 maja
[...] W Trybunie Ludu (a jak się potem okazało z telefonu Pauli, również w radiu) – nie tylko kolejny komunikat o śledztwie w sprawie śmierci Grzesia, ale i publicystyka: felieton pod tytułem Każdy pretekst jest... dobry, podpisany BIS. Spotkał mnie wielki zaszczyt: zostałem wymieniony w towarzystwie Wałęsy, Bujaka i kolporterów „rzekomego listu kolegów Grzegorza z liceum” jako współrealizator „scenariusza propagandowego wykorzystania tragicznego wypadku”. [...]
Poniedziałek, 23 maja
[...] Pojechaliśmy do Haliny. Zadowolona ze swoich występów w Częstochowie. Propozycję występu u nas przyjęła natychmiast. Marian w niezłej formie, zapowiedział swoją obecność, ale prosi, żeby wcześnie zacząć – o 18.00. W sobotę, 4 czerwca, jest wolna, jednakże za parę dni potwierdzi i wtedy zacznę zapraszać.
Wieczorem w RWE odczytali mój list do Mieczysława F. Rakowskiego (z drobnymi błędami).
Jeszcze jeden z wczorajszych telefonów: Tomek Umiński z wyrazami uznania z powodu listu.