Juju man, szarlatani i jadowite węże, czyli polski trener w Afryce
Ten tekst jest fragmentem książki Michała Zichlarza „Stefan Żywotko. Ze Lwowa po mistrzostwo Afryki”.
Na kontynencie afrykańskim, jako szkoleniowiec, pracował też jeden z byłych zawodników Żywotki, jeszcze z czasów Pogoni, pięciokrotny reprezentant Polski Czesław Boguszewicz. Karierę piłkarską musiał skończyć bardzo wcześnie, bo w wieku ledwie 27 lat. Wszystko z powodu poważnej kontuzji oka. Nabawił się jej na jednym z treningów Arki, kiedy dostał namokniętą od deszczu piłką. Wszystko działo się na kilka miesięcy przed mundialem w Argentynie, gdzie miał szansę pojechać. Zaparł się w sobie, skończył studia i szybko trafił na ławkę trenerską, doprowadzając w 1979 r. gdynian do historycznego triumfu w Pucharze Polski. Następnie pracował w Finlandii, żeby potem niespodziewanie wylądować na Czarnym Kontynencie.
– Pod koniec lat dziewięćdziesiątych otrzymałem niecodzienną ofertę pracy trenerskiej z Nigerii. W Lagos, na wyspie Snake Island, była stocznia remontowa, w której polska firma z Sopotu budowała suchy dok. Właściciel całej wyspy, jednej z siedmiu, na których leży piętnastomilionowe Lagos, miał w swoim władaniu stocznię, a także, jak się okazało, klub piłkarski w najwyższej klasie rozgrywkowej – opowiada były piłkarz, trener, a potem znany futbolowy menedżer.
– Na kontraktach w stoczni było wielu inżynierów z Polski. Właściciel stoczni w wieku 28 lat był wiceministrem transportu. Nazwisko pominę. Miał też tytuł doktora jednej uczelni w Stanach Zjednoczonych, która nigdy nie istniała. Nigeria, jak mówią statystyki, to najbardziej skorumpowany kraj na świecie, przekręty na każdym kroku. On zatrudniał ludzi, ale wszelkie umowy i rozliczenia finansowe odbywały się przez polską firmę, która wszystko nadzorowała i w której pracowali ludzie z całego świata. Było tam około 20 Polaków i to mnie tam trzymało. Właściciel postanowił zatrudnić trenera piłkarskiego w klubie, któremu szefował, i tym szkoleniowcem byłem właśnie ja. Po Januszu Kowaliku, który pracował w Enugu, byłem drugim trenerem z Polski w tym kraju – wspomina Boguszewicz, który w Lagos, w klubie o nazwie Nigerdock FC przepracował prawie dwa lata (1998–2000).
Pochodzący ze Słupska Boguszewicz ciągnie swoją historię. – Drugi raz na taki wyjazd, korzystny dla mnie na pewno ze względów finansowych, na pewno bym się jednak nie zdecydował. Lagos położone jest na wielu wyspach. Dzień trwa dokładnie dwanaście godzin. O 7.00 rano jest jasno, a o 7.00 wieczorem ciemno i tak przez okrągły rok. Trenowaliśmy w porannych godzinach. Najpierw o 8.00, ale żar był tak wielki, że postanowiłem zaczynać już o 7.00, skoro świt. Przez pierwsze dwa tygodnie zawodnicy, skoszarowani jak w Chinach obok stadionu, na trening schodzili się przez godzinę. Potem to się poprawiło, nowa surowa dyscyplina odnosiła skutek. Nawet właściciel był zaskoczony i pytał, jak to zrobiłem, że po miesiącu mojej pracy wszyscy wcześniej przychodzą na treningi. Przyszedł kilka razy sprawdzić i oczom nie wierzył. Dostałem za to, nie wiem nawet dlaczego, solidną premię! Zaskoczony przyprowadzał innych wysokiej rangi menedżerów, żeby pokazać im, że można – relacjonuje.
Nigeria, z dwustumilionową populacją, jest najludniejszym państwem w Afryce. To kraj trzy razy większy od Polski.
– Zdarzało się, że na mecze lecieliśmy z właścicielem samolotem. Trzeba było pokonać dwa tysiące kilometrów. Bywało też jednak tak, że jeździliśmy taksówkami czy autobusem. To była tragedia, bo stan dróg był fatalny. Poza tym nieraz trafiało się na „check point”, punkt kontrolny, a tam wojskowi, może podrabiani z kałasznikowami przewieszonymi przez ramię. Jak już zobaczyli białego, od razu trzeba było zapłacić, no bo jak biały, to wiadomo, że ma kasę. Zawsze musiałem mieć przy sobie sporo banknotów. O tym, żeby nie zatrzymać się na takim punkcie, nie mogło być mowy, co 10–15 kilometrów kolejne posterunki z deskami nabitymi gwoździami. Tak to tam wyglądało – opowiada.
Nie to było jednak najgorsze. Boguszewicz ma złe doświadczenia z nigeryjskimi szamanami…
– Jako że właścicielem był Nigeryjczyk, pozostawił w klubie poprzedniego miejscowego trenera, który był wściekły, że niby ja go „wygryzłem”. Do pomocy miałem jeszcze dwóch asystentów, Nigeryjczyka i szkoleniowca z Ghany i z nimi trzymałem. Wieczorami po 19. ciemno, siadaliśmy przy piwku i omawialiśmy kolejne treningi czy mecze. Tymczasem poprzedni trener był na uboczu i trzymał się z dala od nas. Przestrzegano mnie przed nim, ale traktowałem to jako żart – ciągnie.
Jak się okazało, był to błąd… – Na swój koszt sprowadził do nas na wyspę znanego w Nigerii tzw. juju mana, tj. szarlatana, który miał za zadanie mnie wykończyć. Miałem jednak wyjątkowe szczęście, że życzliwi miejscowi ostrzegli mnie o czekającym nieszczęściu. Posiadłem równie tajemne, jak „juju man” informacje, jak postępować, na co zwracać szczególną uwagę, aby uniknąć nieszczęścia. Trwało to kilka miesięcy. Udało się! – mówi z uśmiechem.
Do nieszczęścia niewiele jednak brakowało. – Pewnego dnia siedzę sobie na trybunie, było około 6.30, czekając na pojawienie się zawodników na boisku, a tutaj nagle porusza się obok mnie jedno z plastikowych krzeseł. Patrzę i widzę, dwa metry obok siebie, trzymetrowego węża. Uciekając, chyba pobiłem rekord świata w sprincie! – wspomina.
To nie był jednak koniec przygód. – Po jednym meczu u nas tradycyjne wywiady na płycie boiska i nagle krzyk, „snake, snake!” – wrzeszczy ktoś niedaleko. My w długą, a głodni miejscowi z maczetami na węża, kto szybszy, to jego – śmieje się.
– Innego dnia godzina około 23.00. Z kolegą oglądamy telewizję, aż nagle coś mi mignęło w kuchni. Mówię koledze i zaczynamy szukać, odsuwamy wszystkie szafki. Za jedną z nich siedzi metrowa mamba zielona. Po ewentualnym ukąszeniu, po dziesięciu minutach bez pomocy medycznej odjeżdżasz – opowiada ze zgrozą i dodaje.
– Pewnego dnia około godziny 6.00 rano spotykam w holu naszego domku, mieszkało nas tam trzech, szykującego się do pracy kolegę, starszego wiekiem inżyniera, który zaczyna podnosić do zapięcia szelki z klapką swojego białego kombinezonu. Myślę, że dzięki mnie uratował życie, ponieważ na wewnętrznej stronie klapki z szelkami zauważyłem jakiś ciemny zwitek, który po zrzuceniu na ziemię przed domem okazał się bardzo jadowitym skorpionem. Po ukąszeniu kilka minut i „odjazd” – relacjonuje.
Równie dramatycznie co z juju manem było na piłkarskiej murawie… – Na mecze ligowe przychodziło tam po 1000–2000 kibiców. Co innego reprezentacja, jej spotkania na żywo chciało oglądać nawet kilka milionów ludzi – mówi.
Liga rządziła się swoimi prawami. – Większość meczów, jak nie wszystkie, była ustawiona. Raz pojechaliśmy na spotkanie 800 kilometrów od Lagos. Mieliśmy tam przegrać, a tutaj utrzymuje się wynik 0:0. Boisko czy raczej klepisko było zalane wodą, bo deszcz monsunowy taki, że piłka nie odbijała się od murawy, ale gramy. Naszego bramkarza, a był nim Ben Kluvi, ponaddwudziestokrotny reprezentant Ghany, już do przerwy obrzucali kamieniami. Ja byłem tam zjawiskiem z innej planety, jak małpa, jak albinos, jedyny biały. Po przerwie zmieniamy strony, a wynik dalej 0:0. Kibice gospodarzy przesiedli się za bramkę, gdzie był nasz bramkarz i dalej „nawalają” w niego kamieniami, a także w boks, gdzie my siedzieliśmy. W końcu zrobiło się tak groźnie, że wszyscy musieliśmy się salwować ucieczką na środek boiska, a miejscowe służby porządkowe zajęły się tym, co działo się na trybunach. Sędzia mówi do nas na środku: „słuchajcie, jest niebezpiecznie, opiszę wszystko w raporcie, co się działo, że zagrożone było wasze zdrowie i życie i otrzymacie walkowera 3:0”. Pomyślałem, że to dobre rozwiązanie, bo tam zremisować na wyjeździe jakiekolwiek spotkanie, to był wyczyn nie lada. Odczekaliśmy na tym środku, a jak już „fanów” wyprowadzono w końcu ze stadionu, wróciliśmy do szatni i w podróż do domu. Za trzy dni przychodzi decyzja z ich federacji. Okazało się, że mecz zakończył się wynikiem 3:0 dla gospodarzy. W swoim raporcie sędzia udokumentował to tym, że namawiał nas do kontynuowania gry, a my odmówiliśmy… – wspomina Boguszewicz.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Michał Zichlarz „Stefan Żywotko. Ze Lwowa po mistrzostwo Afryki” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Michała Zichlarza „Stefan Żywotko. Ze Lwowa po mistrzostwo Afryki”.
– Inny mecz… Jechaliśmy jako Kopciuszek na spotkanie z silnym i bogatym zespołem Julius Berger z Lagos na derby. To była zawsze święta wojna! Nie dawano nam żadnych szans, ale ni stąd, ni zowąd, jednemu z naszych zawodników wyszedł strzał życia z 35 metrów pod poprzeczkę. Sensacja, wściekli kibice gromadzą się przy naszej ławce, a przy nas kordon policji z bronią. To były czasy rządów wojskowych. Mecz toczył się dalej, a w pewnym momencie nasz bramkarz Ben Kluvi zgłasza sędziemu, że jedna z rurek podtrzymująca siatkę, przeżarta rdzą, zerwała się od poprzeczki, wisi przed bramką i jest niebezpieczna dla bramkarza. Czeka na naprawę, a sędzia, że ma wybijać piłkę. W końcu dostał żółtą i czerwoną kartkę. Na ławce rezerwowych nie miałem bramkarza. Był wprawdzie chłopak, ale tylko dlatego, że ktoś musiał siedzieć. Rurę umocowali i graliśmy dalej. Zaczynamy drugą połowę, oni przegrywają i kombinują, jak wyeliminować naszego rezerwowego „niby” bramkarza, który się mocno stara udawać. Doszło do wielkich zamieszek, potrzebna była interwencja służb porządkowych i policji, która strzelała gumowymi kulami do wściekłych kibiców miejscowego klubu. Sędzia przedłużył mecz na szczęście tylko o 15 minut, a my po cennym zwycięstwie, zresztą jedynym na wyjeździe w mojej pracy w Nigerii, szczęśliwie wróciliśmy do siebie na Snake Island – opowiada o niesamowitych przygodach.
Boguszewicz odwiedził trenera Żywotkę w Algierii. – Pojechałem tam jako szkoleniowiec Arki w 1979 r., po tym, jak z prowadzonym przez siebie zespołem wywalczyłem Puchar Polski. To było po rundzie jesiennej. Zaproszeni zostaliśmy przez trenera na trzy towarzyskie mecze do Tizi Ouzou. Graliśmy tam na sztucznych murawach. Nie wyglądało to może tak jak teraz, to był bardziej taki zielony filc. Powygrywaliśmy tam te mecze towarzyskie, ale to co zobaczyliśmy, to był szok. Mam na myśli szacunek, zachwyt i podziw, jaki trener Żywotko wywoływał wszędzie tam, gdzie się pokazał. W jego wypadku był dużo większy niż prezydenta Algierii. Do dziś myślę, jak on w tak różnym od nas kulturowo i obyczajowo kraju osiągnął takie sukcesy? Wszyscy kłaniali mu się tam w pas. W towarzystwie nie spuszczano z niego oka. Szybko nauczył się francuskiego, a sukcesy sprawiły, że gdyby chciał, na sto procent zostałby ministrem sportu – opowiada obrazowo Boguszewicz.
O wyjeździe do Algierii mówi tak. – Jadąc tam, przeczytałem co nieco o tym kraju. Wiadomo, będąc w nowym miejscu, człowiek chce się dowiedzieć czegoś więcej, poznać kulturę, historię. Nie było wtedy jakichś większych problemów, owszem, w Algierze przestrzegali nas przed wizytą na starym mieście – Kasbie, ale nie było to nic poważnego. Na pewno szokiem był widok pozasłanianych kobiet. Raz, będąc w Tizi Ouzou, jechaliśmy na wycieczkę w góry, a za nami facet prowadził samochód z kobietą. Miała puszczoną przesłonkę, ale jak się zorientowała, że patrzymy z autobusu, to automatycznie się zakryła – wspomina.
W Algierii z trenerem Żywotką spotkał się jeszcze inny piłkarz, który mu sporo zawdzięcza. Chodzi o Władysława Szaryńskiego, który dostawał szansę w ligowym zespole Arkonii już w wieku 16 czy 17 lat.
W 1986 r. Szaryński był trenerem silnego wtedy drugoligowca Stali Stalowa Wola. – Huta w Stalowej Woli miała wtedy kontakt z hutą w Algierii. Doszło do wymiany. Oni przyjechali do nas, a my polecieliśmy do nich. Było to w grudniu, już po zakończeniu rundy. Nie był to żaden obóz, ale rozegraliśmy trzy spotkania. Wszystkie z ich ligowymi zespołami, jedna drużyna ponoć z czołówki, a graliśmy na piasku. Pokonaliśmy ich 1:0. Wygraliśmy zresztą wszystkie trzy spotkania, tak że zaraz proponowali mi pracę. Z mojej strony to jednak nie wchodziło w rachubę – mówi Szaryński.
Wywiózł stamtąd sporo wspomnień. – Była to dla nas nowość, coś zupełnie odmiennego. Choć grudzień, to nadal było ciepło. U nas wiadomo, jaka była wtedy sytuacja, nie było w kraju wesoło. Tam też mieliśmy problemy z wyżywieniem i nie tylko. Już nie pamiętam dokładnie, gdzie wtedy nas zabrali, ale był to kawał drogi od stolicy. Mieszkaliśmy w mieście, jakieś 50 kilometrów od granicy z Tunezją. Budowle ciekawe. Hotel, w którym nas zakwaterowano, też z zewnątrz wyglądał super, ale w nocy, jak światło zgasło, to po ścianach robaczki chodziły, tak że spaliśmy przy włączonym świetle. Właściciel to zauważył i… wyłączył prąd. W tej sytuacji zażądaliśmy zmiany miejsca zakwaterowania, na co gospodarze przystali. Był też kłopot z jedzeniem. Praktycznie przez cały tydzień serwowali tylko kurczaki. W końcu jeden z chłopaków powiedział, że jak po powrocie żona przygotuje kurczaka na obiad, to wyrzuci posiłek przez okno. Wyjeżdżając stamtąd, pozbywaliśmy się ich waluty, która była wtedy niewymienialna. Był grudzień, więc każdy brał pięciokilogramowe worki z mandarynkami. Ja kupiłem sobie torbę ze skóry, bo tych wyrobów tam nie brakowało – opowiada o pobycie w Algierii.
Na lotnisku w Algierze Szaryński spotkał się z trenerem Żywotką, po raz pierwszy, jak mówi, od kilkunastu lat. – Z Polski latał tam wtedy jeden samolot na tydzień, zawsze w czwartki. My akurat przylatywaliśmy, a Pogoń, która była tam na zaproszenie trenera, akurat wracała do domu. Trener Żywotko był zaskoczony spotkaniem ze mną: „Władek, co ty tutaj robisz?!”. Wytłumaczyłem, że jestem z drużyną, a on na to: „Jako kto?” – pytał. Odpowiedziałem, że jako trener. Zdziwił się wtedy bardzo. Dla mnie była to wtedy pierwsza samodzielna praca na szczeblu centralnym – wspomina.
– Patrzę, a tutaj Władziu Szaryński na lotnisku w Algierze. Od razu mu powiedziałem: „Nie mogłeś się odezwać?”. On był jednak zawsze nieśmiały – przypomina sobie tamto spotkanie trener Żywotko.
Szaryński o swoim były szkoleniowcu mówi tak. – Miał już tam wtedy mocną pozycję. Zresztą oprócz niego był tam potem jeszcze Jerzy Talaga i ktoś jeszcze, ale nie pamiętam nazwiska. Wiem, że potem trener Żywotko z powodu rozruchów musiał stamtąd wyjeżdżać – przypomina.
Tym piłkarskim trenerem pracującym w Algierii był Konstanty Pawlikaniec. – Był synem trenera, który pracował w Pogoni. Jak dobrze pamiętam, trafił tam dzięki porozumieniu portów w Szczecinie i Algierze. Wiele jednak nie popracował. Z tego co wiem, siedział w domu, a jako że był stolarzem, robił krzesła i stoliki. Była też dwójka szkoleniowców piłki ręcznej z Gdańska. Mieliśmy o czym podyskutować, bo po wojnie przez jakiś czas mieszkała tam żona. Ja zresztą też. Był też Jerzy Talaga, który odwiedził mnie nawet w Tizi Ouzou. Spotykałem się też z nim, kiedy byłem w Algierze – opowiada Żywotko.
Profesor Jerzy Talaga, znany teoretyk futbolu, trener, wykładowca na wielu zagranicznych akademiach, pracował w Instytucie Sportu przy uniwersytecie w Algierze.
– Prowadziliśmy zajęcia i szkolenia dla studentów oraz trenerów. Kształciliśmy więc i nauczycieli wychowania fizycznego, i szkoleniowców. To było na początku lat osiemdziesiątych. Raz pojechaliśmy z dr. Pawlikańcem, który prowadził tam też jeden z klubowych zespołów, a potem przez Tunezję wyjechał do Kanady, gdzie zajmował eksponowane stanowisko w tamtejszym związku, do Tizi Ouzou, gdzie pracował trener Żywotko. Nie mieliśmy jednak jego adresu i nie wiedzieliśmy, jak go znaleźć. W Algierze powiedziano nam, że nie mamy się co martwić, tylko na miejscu w Tizi Ouzou zapytać o polskiego trenera, bo wszyscy go tam znają i na pewno wskażą drogę. Wydawało się to dziwne, bo przecież nie jest to małe miasto [obecnie liczy 135 tys. mieszkańców – przyp. aut.]. Przyjechaliśmy i faktycznie, podchodzimy do grupy młodzieży, pytamy o polskiego trenera i dwóch z tej grupy nie tyle, że wskazało nam drogę, ile zaprowadziło do miejsca, gdzie trener mieszkał! Był tam Bogiem i carem w jednej osobie. Bardzo go ceniono. Nie mogło być jednak inaczej z uwagi na liczbę zdobytych przez niego tytułów – podkreśla.
Świetnego i cenionego nie tylko w Polsce, ale także za granicą teoretyka futbolu, którego książki tłumaczono na wiele języków: włoski, niemiecki, hiszpański, rosyjski, grecki czy gruziński, pytam, gdzie tkwi tajemnica szkoleniowych sukcesów Żywotki? – Trzeba powiedzieć, że to był trenerski talent. Wśród 1000 trenerów rzemieślników jest jeden taki jak on. Samo bycie takim rzemieślnikiem to nic złego, tacy szkoleniowcy są potrzebni. On jednak miał to „coś”. Nie kończył przecież żadnej szkoły wyższej, a sam kurs to nie to samo. Potrafił jednak i wiedział, jak pracować, to była ta szkoła Koncewicza, Brzozowskiego, Górskiego… To wszystko byli praktycy. Coś jak pokolenie naszych piłkarzy w latach siedemdziesiątych, którzy najpierw zdobyli złoty medal olimpijski, a potem sięgnęli po brąz mistrzostw świata. Teraz cenimy takie osiągnięcie, bo być trzecim na świecie to jest coś, prawda? – podkreśla ceniony futbolowy teoretyk i trener.
Profesor Talaga dodaje. – Żywotko to trenerski talent, a do tego inteligentny, sympatyczny i lubiany. Potrafił dotrzeć i zjednać sobie zawodników, a proszę mi wierzyć, w takim kraju, jak Algieria to nie jest łatwe, bo jeśli chodzi o futbol, to są to prawdziwi fanatycy. Sam tego doświadczyłem, pracując na uczelni w Algierze. Warunki były takie, że na przykład do szatni, które tam mieliśmy do dyspozycji, polski student by nie wszedł, dla nich nie było jednak problemu – uśmiecha się.