W ubeckiej katowni
„Kwatera Ł”: Przywracamy pamięć i nazwiska Od kilku godzin siedział przywiązany skórzanymi pasami na sprzączki do solidnego krzesła. Ręce do podłokietników; łydki do drewnianych nóg; brzuch do oparcia. Stopy ledwie dotykały brudnej podłogi. Było na niej dużo ciemnych plam i plamek, śladów krwi różnych ludzi: kobiet, mężczyzn… Dzieci pewnie też tu katowali.
Bili go. To takie miejsce, gdzie wszystkich leje się bezkarnie. Na wszystkich się krzyczy, wszystkich poniża, wszystkim syczy w uszy groźby i szantaże, a także daje propozycje: pierwszą i ostatnią szansę. Każdego są w stanie tu złamać. A jak ktoś nie chce się poddać, można go zabić.
Dusza wysuwała się z jego zmaltretowanego ciała. Stawała spokojnie obok, niczym turysta, który znalazł się przypadkiem w nowym dla siebie miejscu i rozgląda się dookoła. Przeczekiwała.
Kiedyś, jeszcze w czasie powstania, Jerzy i dusza wspólnie doszli do wniosku, że to jedyny sposób, by bezboleśnie znosić bicie i tortury. Bezboleśnie oczywiście dla duszy, bo bieżące doświadczenia ciała to całkiem inna bajka.
Ciszewski myślał o graniach w Tatrach, które będzie kiedyś pokonywał w nieśmiałym, wiosennym słońcu, wdychając ostre i zimne powietrze do płuc. O falach zimnego Bałtyku niosących go na swoich białych grzbietach, gdy będzie płynął, ostro pracując ramionami. O czasie, kiedy dusza przebywa w ciele, a ciało każdą komórką należy do otaczającej przyrody.
Teraz dusza widziała pokój. Trochę nijaki, nieco smutny, anonimowy i z pewnością bardzo niebezpieczny dla wszystkich gości. Na białym lekarskim parapecie stała paproć w brzydkiej doniczce, z brązowymi końcówkami liści. Wyglądała na przypadkową roślinę, o którą nikt nie dba; pomysł, aby czasami przetrzeć jej listki wilgotną szmatką, nikomu nie przyszedł do głowy. Obok ustawiono obtłuczoną na brzegach, emaliowaną popielniczkę z reklamowym napisem „Radion sam pierze”. Wysypywały się z niej obrzydliwe niedopałki. Z perspektywy oparcia krzesła i spuchniętej powieki Jerzy dostrzegł czerwoną obwódkę na jednym z nich. Karminowa szminka – jedyny ludzki odcisk w śmietnisku cuchnących niedopałków. Czerwony ślad – to pewnie jakaś blondyna z wymaganiami. Papieros? Na trzysta procent elegancki i drogi belweder. Fajki sprzedawane w tekturowych pudełeczkach, udających papierośnicę. Obwoluta miękka w dotyku, przyjemna dla przyszłych nikotynistów. Smak tytoniu również niczego sobie. I jeszcze brązowawy niedopałek… Jak nic camel, jeszcze ze zrzutów albo z Unry, z lądowania na Sycylii, a może spod Bramy Brandenburskiej. Mocny papieros bez filtra. Camele to rzadkość nawet na czarnym rynku. Takich trzeba było szukać na Bazarze Różyckiego, w szatniach drogich nocnych knajp, w kieszeni bogatego prywaciarza. Z pewnością palili je najwyżsi reprezentanci nowej władzy. Właściwie o tej popielniczce można by napisać rozprawkę socjologiczną, rentgenowskie zdjęcie nowego, budowanego od podstaw, socjalistycznego społeczeństwa.
Belwedera mogła muskać ustami pani pułkownikowa – żona lub kochanka oficera. On to oczywiście weteran spod Lenino, który przeszedł szlak bojowy do Berlina. Wynagrodzony przez nową władzę. Chcieli ją pewnie zwerbować, by nadawała na męża. Powiedzieli: „Dajesz mu dupy i pilnie notujesz, co mówi o pracy w sztabie, manewrach i kolegach z wojska. Chcemy wiedzieć, czy ma jakieś wątpliwości! Musimy wiedzieć, czy on wierzy!”.
Camele palił zapewne inżynier, dorabiający się majątku na grzebieniach z celuloidu, produkcji musztardy, handlu mięsem albo wódką. Taki inżynier z obrzydzeniem wypluty przez nową władzę na społeczny margines. Z pewnością był ważnym informatorem. Musiał przecież wiedzieć, co się dzieje na rynku: kto się nagle w Warszawie wzbogacił, kto gra na pieniądze w pokera albo może szykuje skok na bank. Musiał słyszeć o takich czy innych inicjatywach. Oczywiste, że chcieli zdobyć tę wiedzę.
Tekst jest fragmentem książki Jerzego Ciszewskiego „Ojciec '44”:
Resztę popielnicy wypełniał zwykły syf, góra ruskich biełomorów. Brudnawe, oślizłe, z daleka śmierdzące szambem. To najgorszy z możliwych gatunków tytoniu, jakiś socjalistyczny racjonalizator zmieszał chyba tytoń z przydrożną lebiodą i guanem kury. Białe tutki z tektury ze śladami śliny, przygryzione zębami. „Zanim skończysz jednego, odbierze ci ducha walki” – żartowano na mieście. Klasyczny ruski syf. Ubecy podobnie jak wódkę dostawali je w tygodniowych przydziałach.
Dusza przypomniała ciału, co to za miejsce… To pokój przesłuchań numer pięć w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego. Za oknem rozpościerała się Warszawa, znękana wojną i udręczona nowym porządkiem. Adres: ulica Koszykowa 2, niedaleko zaułka Świętej Teresy.
Jerzy miewał oczywiście problemy z wiarą. Tłumaczył sobie, że Teresa nie mogła być święta. Gdyby była, nie siedziałby przywiązany do krzesła stojącego pośrodku pokoju przesłuchań. Nie byłoby takiego ministerstwa ani trzeciego wydziału do walki z podziemiem zbrojnym. Nie byłoby komunistów; nie miałby rozbitej twarzy, poszarpanej głowy, potłuczonych ramion, klatki piersiowej, łydek i stóp. Nikt nie okładałby go nawykłymi do tej roboty chłopskimi kłykciami i nie próbował złamać metodycznym biciem: drewnianą pałką, gumowym wężem, stalowym drutem związanym w mocny pęk, siedzeniem godzinami po szyję w lodowatej wodzie.
Nie byłoby również wojny światowej ani powstania warszawskiego.
Wówczas Jurek Ciszewski litrami piłby szampana w Paryżu, na Champs Elysées, lekko znudzony wszechobecną dekadencją i deprawacją. Oglądałby się za tamtejszymi laskami, wyuzdanymi jak cały Paryż. Od czasu do czasu klepnąłby którąś w pośladek. Jako potomek jednej z bogatszych warszawskich rodzin miałby pieniądze i czas, by się bawić.
Niestety, chwilowo miał przed sobą biedną paprotkę na parapecie, wypełnioną popielniczkę, szare ściany, biurko pamiętające jeszcze II Rzeczpospolitą. W centralnej części kadru miał też faceta. Około pięćdziesiątki, szczupłego, nawet nieco żylastego, trzymającego się prosto, jak wojskowi na całym świecie. Co jakiś czas leciutki powiew od okna odrywał mu od spoconej czaszki kosmyk niezdrowych włosów. Ciekawe, zaledwie porucznik?
Facet miał nienaganny mundur, choć widać było, że materiał jest lekko przetarty na łokciach, w okolicach pasa i bioder. Szerokie spodnie były wyjątkowo brzydkie, niedopasowane do figury. Jerzy spojrzał jeszcze raz. Guziki i kołnierzyk z wężykiem zapięte regulaminowo pod szyję mimo wiosennego upału. Na lewym przegubie duży, złoty zegarek. Paznokcie obgryzione. Paluchy grubawe, za paznokciami ciemne smugi.
Najciekawszy był jego nos. Chyba złamany kilka razy, nie trzymał linii prostej. Pobrużdżony, z sinymi dziurami i regularnie przebijającymi się czerwonawymi żyłkami. Z pękatym kartofelkiem nad nozdrzami. Oczywiście w kolorze czerwonym, wpadającym w fiolet.
Wygląd porucznika nie pozostawiał żadnych złudzeń i niedopowiedzeń. Oto klasyczny oficer bezpieczeństwa publicznego. Z wiarą, przekonaniem i oddaniem pilnujący nowego porządku społecznego. Dochodzący do każdej prawdy wedle twardych, komunistycznych standardów. Czujny, bezkompromisowy, przebiegły, uparty, wierny… Taki, który nie zadaje sobie żadnych zbędnych pytań, nie stroni od alkoholu i seksu, choć z tym ostatnim pewnie nie zawsze jest jak trzeba. Jednak zawsze musi się znaleźć jakieś ujście dla tych frustracji, więc porucznik swoją osobistą męskość realizuje za pomocą stosowania przemocy fizycznej. Mówiąc wprost – bardzo lubi bić innych ludzi.
– Towarzyszu, wy wiecie, że my wszystko wiemy. – Stojący za stołem oficer bezpieczeństwa starał się być uprzejmy. Płaski uśmiech, świdrujące oczy, czujne dłonie; nogi gotowe do akcji lekko ugięte w kolanach.
– Ale co wiecie? Skoro ja sam nie wiem, co wiem… i nie wiem, o co wam chodzi? – zaskowyczał Jerzy bezradnie. Odpowiadanie nie miało oczywiście żadnego sensu; w czasie każdego przesłuchania trzeba być bardzo czujnym, odpornym i konsekwentnym. Odpowiadać: „Nie wiem, nie byłem, nie widziałem, nie pamiętam, to nie ja”. Chyba że oficerowie są lepsi w torturowaniu niż Niemcy na Pawiaku…
– Byliście w podziemiu!
Nie pytał; strzelił ślepakiem.
– Wielu było. Pan oficer też…
– Ale nie każdy dostawał… – Porucznik zawiesił głos niczym kanarek na miłosnych łowach. – No właśnie… W partyzantce trzeba było się mocno starać, żeby cokolwiek dali. Choćby chleba i popitkę do chleba. A tu od razu Krzyż Walecznych. Najpierw jeden… a drugi? Proszę bardzo, z Londynu! No bratku, u nas w lesie takich gierojów nie było!
„A jednak. Wyczułem go. Był w lesie. Partyzant z AL albo GL, w sumie jeden pies” – pomyślał Ciszewski.
Tekst jest fragmentem książki Jerzego Ciszewskiego „Ojciec '44”:
– Wy tu piszą w kwestionariuszu, że Virtuti Militari jeszcze dodali. Coście takiego zrobili? Może wy jakiś sanacyjny szpion? Byliście w Kedywie? – drążył śledczy.
– Nie. Czytaliście przecież moje papiery, towarzyszu oficerze – odburknął Jerzy ugodowo.
– Tak, tak… ale mamy pewne wątpliwości. – Porucznik podniósł wzrok i dłoń prawej ręki z wyprostowanym łokciem i palcami. Chyba nawet nieznacznie stanął na palcach.
– Masz pan wątpliwości, to idź do mojego naczelnego! On mnie dobrze zna, wszystko wyjaśni. Każdy ma jakiś życiorys. Nie podoba się mój? Pierdolcie się, nie zmienię go, nawet bym nie chciał; nie jesteście tego warci.
– Ja z wami, redaktorze, chciałem grzecznie. – Oficer wstał, wyciągnął z kieszeni kolejnego biełomora. Szczęknęła prosta miedziana zapalniczka ze starego naboju. Zapachniało tłustą naftą. Całe szczęście, zapach paliwa na chwilę zdusił odór biełomora.
Oficer musnął lewą dłonią kieszeń na piersi. Automatycznie dopiął guzik, aby wyglądać zgodnie z regulaminem. Pewnie to jego metoda na zmianę tempa rozmowy. Uzyskanie niby neutralnej i niby przypadkowej chwilki czasu na zadanie kolejnego pytania, a w gruncie rzeczy przygotowanie do ataku z flanki. Stara ubecka metoda. Zresztą wszyscy bezpieczniacy tak robili – Ochrana, Dwójka, Gestapo, Smiersz, UB.
– Ale chyba grzecznie z takimi jak wy to gadać się nie da – zaczął od nowa porucznik.
– Walcie się. Jak macie pytania, to z sensem. A w ogóle… – głos zamarł Jerzemu w gardle. Krótki, szybki jak piorun sierpowy trafił go w prawe ucho. Odbiło go w drugą stronę. Fala dźwiękowa przeszła z dzikim wyciem przez głowę i szyję. Przed oczami widział niebiesko-czerwone fale.
Dusza w tym momencie patrzyła przez okno. Na podwórko. Kierowcy myli samochody należące do Urzędu Bezpieczeństwa. Karoseria musiała być czysta.
– Sami się, kurwa… walcie!
Porucznik wypowiedział to zdanie bardzo powoli i w sumie grzecznie. Zimne oczy stężały mu w granit.
Ciszewski bardzo chciał, ale nie mógł się ruszyć. Bach! Mocny cios padł z drugiej strony. Kolejny, tym razem krótki lewy sierp w ucho. Nieboskłon przed oczami jeszcze pełniejszy, głębszy. Wreszcie zdał sobie sprawę, że jest bezbronny, zdany na łaskę i niełaskę tego człowieka. Nikt przecież nie wiedział, gdzie go szukać. Zresztą w czasach budowania w Polsce socjalizmu wszelkimi dostępnymi metodami nie miało to żadnego znaczenia. Bili, biją i bić będą.
– Koniec, gnoju, z dyplomacją. Z takimi śmieciami nie będziemy się patyczkować.
Oficer wściekłym ruchem wcisnął guzik na biurku. Porcelanowy, biały. Spod bakelitowej osłony wyłaził czerwony kabelek. Obudowa pracowała każdego dnia. Tyle razy go naciskali, że kabelki musiały się z czasem wysunąć. To był znak, że przesłuchiwany jeszcze mocniej dostanie po mordzie.
Drzwi otworzyły się z trzaskiem. W progu wyrósł nagle kapral KBW. Właściwie nie różnił się niczym od śledczego – podobna bezczelna postawa, podobny mundur i zimne spojrzenie. Żołnierz był nieco wyższy od zwierzchnika, lepiej odżywiony. Miał gęste, ciemne włosy i nos, który dopiero nabierał intensywnych kolorów. Tak przynajmniej wyglądało to z perspektywy więźnia.