Max Immelmann – orzeł z Lille
Max Immelmann przyszedł na świat w Dreźnie 21 września 1890 roku. Jego ojciec był właścicielem podmiejskiej fabryki kartonów, matka, Gertruda z domu Grimmer, pochodziła zaś z rodziny o wojskowych tradycjach. Niestety, sytuacja rodziny bardzo szybko zaczęła znacząco się pogarszać – jej głowa nie cieszyła się dobrym zdrowiem, a przewlekła choroba płuc doprowadziła do śmierci ojca Maxa w 1897 roku.
Wydarzenie to, będące z pewnością zwrotem w życiu trójki dzieci Immelmannów, skłoniło Gertrudę do opuszczenia Drezna i przeprowadzki do Brunszwiku. Młodszy syn Immelmannów, Franz, pamiętał, że gdy opuszczali miasto, jego brat po raz pierwszy wybuchnął głośnym płaczem. Nowe miasto nie było jednak miejscem tak złym, jak wszyscy się spodziewali – jeden tylko Max był nieco zawiedziony. Już w mieście rodzinnym miał problemy z nauką, podobnie było i w Brunszwiku. O ile bowiem przedmioty ścisłe, a szczególnie matematyka i fizyka, nie sprawiały chłopcu problemów, to łacina i francuski spędzały mu sen z powiek. Synowi nie była w stanie pomóc także matka, która, by zmotywować swoją najstarszą pociechę, uczyła się razem z nim. Immelman musiał powtórzyć drugą klasę. Wtedy też narodził się pomysł, by rodzina na powrót przeniosła się do Drezna (stało się to w 1902 roku), a Max zaczął uczęszczać do szkoły kadetów.
Chłopiec nie był tym faktem szczególnie zachwycony – surowa dyscyplina była czymś zdecydowanie innym niż to, czego doświadczał ze strony matki czy nauczycieli w drezdeńskim gimnazjum przy ówczesnej Holzhofgasse. Immelmanna od reszty kolegów z biegiem lat zaczął odróżniać nie tylko specyficzny sposób bycia, ale i niechęć do alkoholu i tytoniu. W jednym z wielu długich listów do matki pisał:
Właściwie nie ma rzeczy, którą uważałbym za bardziej otumaniającą niż alkohol. Miałem już wielokrotnie okazję obserwować, jak nawet niewielka jego ilość znacznie osłabia zdolność rozumowania i negatywnie wpływa na racjonalność odejmowanych decyzji.
Max Immelmann: edukacja
Szkoła kadetów była jednak bardziej wymagająca nie tylko pod względem dyscyplinarnym, ale i czysto naukowym. Od uczniów oczekiwano bowiem zarówno ponadprzeciętnej sprawności fizycznej, jak i postępów w przedmiotach typowo szkolnych. O dziwo, tym razem Immelmannowi było znacznie łatwiej, udało mu się bowiem zdawać wszystkie egzaminy ze znienawidzonej łaciny i francuskiego na trójki. Im dłużej jednak przebywał wśród mundurowych, tym mocniej dojrzewała w nim decyzja o opuszczeniu placówki jeszcze przed maturą.
Pierwsze próby porzucenia szkoły podejmował już w 1908 roku i mogło się wydawać, że w końcu dopnie swego. Stało się jednak inaczej. Na wyraźną prośbę matki skończył szkołę, w 1912 roku zdał wszystkie egzaminy (na świadectwie określono go jako „niezwykle sympatycznego człowieka”) i już wkrótce został przydzielony do drugiego Eisenbahnregiment (pułku wojsk kolejowych). I to jednak nie odpowiadało mu w pełni. Na wyraźną prośbę Maksa przeniesiono go więc do rezerwy, tłumacząc decyzję studenta „wolą studiów nad karabinem maszynowym”. W tym też samym czasie rozpoczął praktyki w fabryce, gdzie wreszcie mógł wykorzystać swoje zdolności techniczne i wykonywać prace odpowiadające jego zainteresowaniom. Cieszyła się z tego także i matka Immelmanna, która zawsze pozostawała z najstarszym synem w dobrych i bliskich relacjach Chcąc sprawić mu przyjemność, sama zaczęła nawet zaczytywać się w specjalistycznych książkach i podręcznikach, by rozumieć rozmowy synów…
Dla wielbicieli techniki i majsterkowania pojawiało się bowiem coraz więcej możliwości – pasją Immelmanna szybko stało się rozkręcanie i powrotne naprawianie swojego motocykla, w 1912 roku zaś był pod ogromnym wrażeniem Flugwoche zorganizowanego w Johannisthal:
Rzadko widuje się tak wspaniałe rzeczy. Pokazano nam najważniejsze maszyny, Wrighta, Rumplera i Farmana, wyjaśniono nam, jak powstają, widzieliśmy je też w locie. Widok tych samolotów, szybujących w powietrzu, kręcących się i lądujących spokojnie niczym wielkie ptaki, robi ogromne wrażenie.
Mimo wszystko w przypadku Maksa Immelmanna, podobnie jak wielu innych pilotów z okresu pierwszej wojny światowej, przed bezpośrednim wstąpieniem do Luftstreitkräfte nie można mówić o żywym zainteresowaniu lataniem. Mieszkającego w Dreźnie przyszłego inżyniera interesowały bardziej same mechanizmy działania niezwykłych maszyn – dlatego też właśnie w sierpniu 1914 roku jego uwagę zwróciło jedno z ogłoszeń…
Bezpiecznie jak w miękkim fotelu.
Wkrótce po wybuchu pierwszej wojny światowej Max i jego młodszy brat Franz wysłali swoje zgłoszenia do dowództwa sił powietrznych. Poszukiwano tam młodych ludzi, chętnych do nauki i mających podstawowe doświadczenie inżynierskie. Zapał braci szybko jednak ostygł. Mijały tygodnie, a wciąż nie przychodziła żadna odpowiedź. Starszy Immelmann mieszkał więc razem z innymi służącymi w jego oddziale, choć nie ukrywał, że bardzo się nudził. Czas umilały mu długie wycieczki, pokazy akrobatyczne w jego wykonaniu oraz najnowszy nabytek: pies Tyras. Imię to, choć dumnie brzmiące, było tak naprawdę zwykłym anagramem i to, jak przyznawał sam Max, niezbyt dobrym. Psa przygarnął ze schroniska (niem. Tierasylum), postanowił więc wyrzucić lub zmienić niektóre litery, do czego, jak sam później pisał, nie potrzebował być zbyt kreatywnym…
Choć początkowo Max i Franz niecierpliwili się z powodu długiego czasu milczenia ze strony dowództwa sił powietrznych, wkrótce zapomnieli o wysłanej wiadomości, choć przyznawali, że „byli na skraju duchowej śmierci z nudów”. Tym większa była radość starszego z braci, gdy po ponad trzech miesiącach skierowano go do Flieger-Ersatz-Abteilung 2, mającego swoją siedzibę w Adlershof. Lokalizacja ta była o tyle korzystna, że dosłownie naprzeciwko znajdowała się Militärfliegerschule Johannisthal, gdzie uczniowie mogli ćwiczyć nie tylko praktyczne, ale i inżynierskie zdolności. Sam Immelmann, niezrażony sceptyczną postawą matki wobec nowego zajęcia syna, jako jedyny trafił na zaawansowany kurs techniczny, latania zaś uczył się od początku. Po raz pierwszy, wspólnie z nauczycielem Kempterem, wzbił się w powietrze 20 listopada 1914 roku, 31 stycznia roku następnego natomiast odbył swój pierwszy samodzielny lot.
Polecamy e-book: „Polowanie na stalowe słonie. Karabiny przeciwpancerne 1917 – 1945”
W listach opisywał radość z tego powodu i przypuszczał, że bez zbytnich trudności zda swój pierwszy egzamin. Nie szczędził także jednak słów, które miały przekonać matkę, że w powietrzu tak naprawdę nic nie może człowiekowi zagrozić – oświadczał na przykład, że w samolocie „jest się co najmniej tak bezpiecznym, jak w miękkim fotelu” lub że „awaryjne lądowanie wcale nie jest tak groźne, jak mogłoby się wydawać”. Co do swoich pierwszych przypuszczeń nie mylił się, na początku lutego zdał bowiem egzamin – zadaniem kursanta było dwukrotne powtórzenie pięciu ósemek oraz lądowanie w wyznaczonym miejscu. Idylliczne przedstawienie nauki latania dalekie było jednak od prawdy. O ile bowiem co zdolniejsi uczniowie doskonale radzili sobie za sterami maszyny, a, jak opisywał w podobnym czasie pewien brytyjski pilot, „maszyny ćwiczebne były tak toporne, że z wypadku można było wyjść bez szwanku”, niektóre loty kończyły się tragicznie. Mimo wszystko Immelmann polubił FEA 2, a także innych początkujących lotników, uważał bowiem, że „to, że piloci są sympatyczni, rozumie się samo przez się”. Skrupulatnie uczył się także tego, co określił mianem „lotniczej łaciny”, czyli swoistego slangu, jakim posługiwano się w Adlershof.
Cały ten wysiłek z pewnością nie poszedł na marne, już wkrótce bowiem Maksa odwiedził von Pannewitz, jeden z pionierów niemieckiego lotnictwa myśliwskiego, i zapytał go, czy nie zechciałby wyjechać z nim na front. Odpowiedź, jak łatwo się domyślić, była twierdząca, Immelmanna zastanawiało tylko jedno – czy nie powinien zdać przedtem drugiego, ostatniego już egzaminu? Pannewitz nie dał się jednak zbić z tropu i beztrosko oznajmił, że wystarczy, że teraz, nieoficjalnie, zademonstruje mu swoje umiejętności. Łatwo było jednak powiedzieć, niż zrobić, po kilku minutach bowiem do poważnie uszkodzonej maszyny biegli klnący głośno mechanicy, zaś zakłopotany pilot wiedział, że w takiej sytuacji czeka go jeszcze długie szkolenie...
Wbrew pozorom sytuacja Immelmanna nie była taka zła, jak w pierwszej chwili mogłoby się wydawać. Po krótkim pobycie w Rethel, 13 kwietnia dotarł do Artillerieregiment 99, gdzie czekała go funkcja obserwatora artyleryjskiego. Tam jednak także nie zabawił zbyt długo, na przełomie kwietnia i maja trafił do Fliegerabteilung 62. Wraz z nim do jednostki przybył Oswald Boelcke, wcześniej odbywający jeszcze dodatkowe szkolenie w Döberitz. Immelmann i jego obserwator, Ritter, szybko zaprzyjaźnili się z Boelckem i von Teubnerem i to właśnie w tej grupie najczęściej odwiedzali wieczorami pobliskie Douai…
Zestrzelą nam Immelmanna!
Do zadań młodych lotników z Fliegerabteilung 62 należały w znacznej mierze rozpoznanie oraz osłona nieuzbrojonych maszyn. Stało się to znacznie prostsze, odkąd w czerwcu 1915 roku na front trafiły pierwsze jednopłatowe Fokkery. Początkowo samolotem takim latał tylko Boelcke, jako „najstarszy stażem”, wkrótce jednak przybywało ich więcej. I choć nie były one pozbawione wad lotnicy bardzo je sobie chwalili za szybkość i zwrotność. 1 sierpnia 1915 roku Maks, który od chwili, w której trafił na front, wykazywał się wyjątkową aktywnością i zręcznością w powietrzu, odniósł swoje pierwsze zwycięstwo. Tego dnia lotnisko niemieckie bombardowane było przez aliantów – w powietrze wzbili się między innymi właśnie Immelmann i Boelcke, ten drugi jednak szybko musiał przerwać walkę. Niemiecka maszyna tak długo krążyła dookoła brytyjskiej, że ci, którzy zostali na ziemi wraz z Boelckem, z lękiem wołali „Zestrzelą nam Immelmanna!”. Po chwili jednak nieprzyjacielską maszynę, za sterami której siedział podporucznik William Reid, spowiła chmura dymu, a zadowolony, i bynajmniej niezestrzelony Immelmann wyskoczył z kokpitu maszyny.
Choć Immelmannowi, który po swoim drugim i trzecim zwycięstwie (10 i 21 września – urodziny Maksa) co kilka tygodni odznaczany był kolejnym orderem, „nie mieściło się w głowie, że dokonał czegoś wyjątkowego”, oddział, w którym latał, znalazł się w centrum uwagi, kolejne sukcesy odnosił bowiem i Boelcke. Fliegerabteilung 62 coraz częściej przyjmował zatem polityków, książąt i innych znamienitych gości, w tym między innymi przyszłego cara Bułgarii Borysa oraz Ruprechta von Bayern, który podarował Immelmannowi porcelanowy talerz, na którym uwieczniono walkę niemieckiego Taube z nieprzyjacielską maszyną. Zaskakujące jest jednak to, że mimo licznych zaproszeń i uroczystości, do udziału w których go zachęcano, Immelmann na urlop udał się tylko raz. 28 października 1915 roku odwiedził Brunszwik, a następnie udał się do Lipska, gdzie wziął udział w pokazie lotniczym. W wielu listach prosił także matkę, by ta nie upubliczniała jego korespondencji – zdanie zmienił dopiero w roku 1916, dzięki czemu wydana została książka „Meine Kampfflüge”. Immelmanna bawiło także wyraźnie to, jak niewiele wiedzą ludzie wysyłający do niego listy, uspokajał więc bliskich, oświadczając, by nie kłopotali się zapisywaniem na kopercie numeru oddziału, skoro co dzień dostaje pakunki adresowane „Porucznik Immelmann, na Zachodzie”…
Szybki powrót na front sprawił, że Maks mógł ponownie zająć się tym, co polubił najbardziej: lataniem. Choć on i Boelcke pod względem liczby zestrzeleń szli niemal łeb w łeb, nie było między nimi rywalizacji, głownie z racji tego, że pilotów myśliwskich uznawano wówczas jeszcze za osoby wyjątkowe – nie liczyła się zatem dokładna liczba pokonanych nieprzyjaciół, ale raczej sam fakt zestrzelenia. Aliancki as, James McCudden, pisał podczas wojny:
Los sprzyja Niemcom, choćby dlatego, że obdarzył ich Boelckem i Immelmannem. To właśnie oni uczynili z maszyn o nieruchomych karabinach swój największy skarb i zaletę.
Piloci brytyjscy i francuscy niekiedy nie byli w stanie rozróżnić obu lotników. Dlatego też, gdy Boelcke któregoś dnia spotkał się z zestrzelonym przez siebie przeciwnikiem, ten zapytał: „Czy pan to Immelmann?”. Niemiec odpowiedzieć miał wówczas: „Nie, tym razem to tylko Boelcke…”. Interesujący jest także fakt, że obaj Niemcy swoje ósme zestrzelenie uzyskali tego samego dnia, 12 stycznia 1916 roku. Zestrzelony przez Immelmanna Young zginął, natomiast strzelec dostał się do niewoli. W wysłanym następnego dnia liście Max pisał, że „nigdy nie spał tak źle – śniło mu się tylko Pour le Merite”. I faktycznie, już następnego dnia przyznano mu owo najwyższe niemieckie odznaczenie. Wkrótce, rzecz jasna, także wiele innych.
Polecamy e-book: „Polowanie na stalowe słonie. Karabiny przeciwpancerne 1917 – 1945”
Luty był miesiącem deszczowym i niesprzyjającym lotom, dlatego następne zestrzelenie Immelmann zameldował „dopiero” 2 marca, szybko jednak nadrobił stracony na ziemi czas. Już 13 marca uzyskał swój pierwszy dublet, 29 i 30 marca triumfował ponownie. Z tej także okazji do pilota list napisał Wilhelm II:
Z radością dowiedziałem się o kolejnym, już trzynastym, Pańskim sukcesie. Z tej okazji Przekazuję Panu ponownie wyrazy uznania dla pańskich wybitnych zdolności, czemu wyraz dałem także niedawno, przyznając Panu order Pour le Merite.
W kwietniu i maju sprzyjające warunki umożliwiły Immelmannowi dopisanie na listę zestrzeleń kolejnych dwóch maszyn, na co jeden z dowódców zareagował stwierdzeniem, że „Immelmann strzela szybciej, niż jest się w stanie pisać!”. 31 maja jednak Immelmann na własnej skórę przekonał się, jak wielka przepaść dzieli kokpit samolotu od miękkiego klubowego fotela, o którym wspominał w Adlershof. Podczas jednego z lotów bojowych maszyna, którą leciał Maks, musiała awaryjnie lądować – przyczyną było śmigło, które zostało przestrzelone przez niejako „własny” karabin maszynowy. Anton Fokker długo jeszcze czuł z tego powodu wyrzuty sumienia, zaznaczając w swojej książce, że „gdy Immelmann lądował, silnik trzymał się reszty konstrukcji tylko na jednej wygiętej rurze”…
Orzeł z Lille
18 czerwca pogoda była znacznie lepsza niż podczas poprzednich letnich, choć pochmurnych dni. Pierwszy, popołudniowy lot bojowy zakończył się dla niemieckich pilotów sukcesem – po uzyskaniu kolejnego zestrzelenia Immelmann wraz z przyjaciółmi spędzał czas wolny w kasynie, na zewnątrz zostali tylko Mulzer i Österreicher, którzy pełnić mieli zwyczajną wieczorną wartę. Ponieważ dni stawały się coraz dłuższe, około godziny dziewiątej dopiero zaczynało się ściemniać – wtedy też dostrzeżono kilka brytyjskich maszyn. Gotowi do startu piloci, nie zwlekając, wskoczyli do swoich samolotów i już po chwili byli w powietrzu. Immelmann, który nie mógł pozwolić sobie na zrezygnowanie z takiej okazji, dołączył do lotników w kilka chwil później.
Ci, którzy obserwowali walki z ziemi, z radością zobaczyli, że jedna z alianckich maszyn runęła na ziemię – było to szesnaste i ostatnie zwycięstwo Immelmanna. Nie minęło jednak wiele czasu, gdy także niemiecka maszyna zakręciła się kilka razy w powietrzu (jeden z obserwatorów opisał to jako „ruchy rzucającego się w agonii zwierzęcia”) i gwałtownie zaczęła obniżać wysokość, aż spadła na ziemię. Gdy stacjonujący w okolicach miejsca wypadku żołnierze chcieli zidentyfikować zmarłego pilota maszyny, nie byli w stanie tego zrobić, trudno było nawet określić, do której z walczących stron należy samolot, silnik bowiem głęboko zakopał się w ziemi. W końcu jednak, po rozpięciu kombinezonu lotniczego, dostrzeżono order Pour le Merite, żelazny krzyż oraz inicjały M.I.
To, że Immelmann zginął, nie budziło już żadnych wątpliwości, jednak w jakich okolicznościach się to stało? Heinemann w osiemnastą rocznicę śmierci drezdeńskiego pilota przyznawał, że stan samolotu, który spadł na ziemię, mógł wskazywać tylko na działanie artylerii przeciwlotniczej. Czyjej? Początkowo sądzono, że niemieckiej, do tej też teorii przychylał się początkowo brat zmarłego, Franz, później też Anton Fokker, który osobiście badał przyczynę śmierci Immelmanna. Piloci alianccy z kolei pewni byli, że to jeden z ich towarzyszy lub też żołnierz artylerii wyeliminował z dalszej walki jednego z najgroźniejszych członków Luftstreitkräfte. Kolejna wersja mówi o ponownej awarii maszyny, którą owego dnia leciał Niemiec, w wyniku której śmigło zostało przestrzelone przez karabin maszynowy. To tę właśnie przyczynę do dziś uznaje się za najbardziej prawdopodobną.
Pogrzeb Immelmanna w rodzinnym Dreźnie odbył się 25 czerwca, we wcześniejszych uroczystościach brali udział generałowie, książę Ernst Heinrich oraz Ruprecht von Bayern, ten sam, który kilka miesięcy temu przekazał Immemannowi pięknie zdobioną porcelanę. Nie było wówczas w Niemczech osoby, która nie słyszałaby o zmarłym „Orle z Lille” – na jego cześć pisano wiersze, w 1928 roku odsłonięto poświęcony mu pomnik, który oglądać można do dziś. Na grobie Immelmanna kwiaty złożył także kapitan Leeson, zestrzelony 10 października 1915 roku. Brytyjscy piloci na froncie zachodnim zrzucili wieniec mający uczcić pamięć zmarłego. Podczas drugiej wojny światowej pamięć o Immelmannie osłabła, wciąż jednak wymieniało się go na równi z Boelckem i von Richthofenem, później jednak, ze względu na stosunkowo wczesną datę śmierci, postać Orła z Lille odchodziła w zapomnienie…
Bibliografia:
- Immelmann F., Immelmann M., Immelmann – der Adler von Lille, von Hase & Koehler Verlag, Lipsk 1934.
- Kens K., Mueller H., Die Flugzeuge des ersten Weltkrieges 1914-1918, Wilhelm heyne Verlag, Monachium 1973.
- Kohl H., Jagdflieger Immelmann, Ensslin & Laiblin, Reutlingen, ok. 1939.
- Lewis C., Sagittarius Rising, Penguin Books, Nowy Jork 1977.
- Lübke A., Boelcke. Der Meisterflieger, Ensslin & Laiblin, Reutlingen, ok. 1935.
- Schäffer E., Flieger im Feuer, Union Deutsche Verlagsgesellschaft, Berlin 1931.
Redakcja: Tomasz Leszkowicz