Amerykańscy astronauci i ich żony
Miały już za sobą wiele lat wypełnionych samotnymi porankami – samodzielnym przygotowywaniem dzieciom śniadania, odwożenia i przywożenia ich ze szkoły, gotowania obiadów, całowania na dobranoc i obiecywania im, że tatuś przez cały czas o nich myśli. Przeżyły już wiele samotnych nocy, kiedy zasypiając, zastanawiały się, jak przetrwać kolejny miesiąc za mizerną pensję męża. Służba podczas drugiej wojny światowej, wojny w Korei lub w obu tych konfliktach sprawiła, że mężowie stali się dla żon fatamorganą. Marynarka odbierała im ukochanych i wysyłała na sześć czy dziewięć miesięcy w najodleglejsze zakątki globu. Pół roku wyczekiwały swoich mężczyzn, usilnie starając się nie zapomnieć ich twarzy. Oni wracali wygłodniali i śmiertelnie zmęczeni. Kobiety tęskniły za nimi, zanim jeszcze wyruszyli w drogę.
Wcale nie było łatwiej w czasach pokoju, kiedy mąż wrócił do domu i służył w bazie jako pilot doświadczalny. Zdarzało się, że eskadry traciły po dwóch mężczyzn tygodniowo. Żona mogła jedynie modlić się o zręczność męża podczas lotów o piątej rano i mieć nadzieję, że przygotowała mu na śniadanie wystarczająco pożywny stek i jajka, które w powietrzu zapewnią mu odpowiednią dawkę energii. Kobiety te chodziły na pogrzeby przyjaciół, śpiewały hymn marynarki, a w okrytych białymi rękawiczkami dłoniach ściskały chusteczkę do ocierania łez. Przyzwyczaiły się do życia w ciągłym strachu, że mąż nie wróci na kolację lub wcale.
Marge Slayton, której szeroka blada irlandzka twarz i żywe spojrzenie sprawiały, że chciało się ją przytulić, dostawała ataku paniki i mdłości na dźwięk helikoptera. Dudnienie wirujących gdzieś na niebie ostrzy wirnika niemal zawsze oznaczało, że wojsko wysłało ludzi w celu odnalezienia wraku rozbitego samolotu. Długo po tym jak wyprowadziła się z odludnych baz powietrznych, takich jak Edwards czy ta na pustyni Mojave, dźwięk helikoptera wciąż przepełniał jej serce lękiem.
Kiedy mąż testował nowy eksperymentalny samolot i nie wracał do siedemnastej, niemal wszystkie żony doświadczały tego samego koszmaru: wyobrażały sobie mroczną postać wojskowego kapelana dzwoniącego do drzwi i informującego ją, że właśnie została wdową. Ta upiorna scena nigdy nie opuszczała ich myśli. Tak wyglądało życie żony pilota doświadczalnego. Żadna z nich nawet w najśmielszych marzeniach nie przypuszczała, że zostając żoną astronauty, czeka ją taki los.
Stany Zjednoczone były daleko w tyle w wyścigu kosmicznym. Wkrótce po wystrzeleniu Sputnika w 1957 roku Rosjanie wystrzelili Sputnika 2 z jego pasażerem Łajką („Szczekaczką”, znaną też jako Kędziorek), sowiecką psią kosmonautką. Była bezpańską suką znalezioną na ulicach Moskwy (i ci bezduszni Rosjanie pozwolili jej zdechnąć na orbicie). Stany Zjednoczone odpowiedziały próbą wystrzelenia własnego satelity za pomocą rakiety Vanguard z przylądka Canaveral w stanie Floryda, jednak rakieta wybuchła w czasie startu, przez co prasa ochrzciła ją „Kaputnik”. Przez następne miesiące i lata Stany próbowały szczęścia z coraz większymi rakietami, takimi jak Atlas, ale niemal każda z nich wybuchała przed dotarciem do przestrzeni kosmicznej. Teraz USA dążyło nie tylko do nadrobienia zaległości, ale też do wysunięcia się na prowadzenie. Wyścig stał się narodowym priorytetem w tych burzliwych czasach zimnej wojny.
Amerykańska era kosmiczna oficjalnie rozpoczęła się 9 kwietnia 1959 roku. W jaskrawożółtym domu Dolley Madison w Waszyngtonie położonym przy placu Lafayette naprzeciwko Białego Domu siedmiu mężczyzn wybranych na pierwszych amerykańskich astronautów zostało oficjalnie przedstawionych światu. Usiedli na środku podium przy pokrytym niebieskim filcem bankietowym stole pod okrągłym niebiesko-czerwonym godłem NASA przedstawiającym planetę i gwiazdy, przezywanym Pulpet. Obok nich stał maleńki model kapsuły Mercury przytwierdzonej do rakiety Atlas, od której kapsuła ta miała się odłączyć po pokonaniu atmosfery ziemskiej i dotarciu do przestrzeni kosmicznej. Dokładnie o godzinie dziesiątej rano rozpoczęła się konferencja prasowa. Głos zabrał T. Keith Glennan. Był urodzonym showmanem, który wcześniej pracował dla Paramount i Samuela Goldwyna, a teraz zarządzał Narodową Agencją Areonautyki i Przestrzeni Kosmicznej (National Aeronautics and Space Administration, NASA).
– Panie i panowie – zaczął – dziś przedstawiamy państwu i całemu światu tych siedmiu mężczyzn, którzy zostali wybrani do wzięcia udziału w szkoleniu przygotowującym do orbitalnego lotu kosmicznego. Ci mężczyźni, astronauci programu Mercury, zostali wytypowani na podstawie wyników bezprecedensowo szczegółowych testów, które upewniły naszych medycznych i naukowych ekspertów o ich wyjątkowej zdolności do przystosowania się do warunków czekających ich lotów. Mam wielką przyjemność przedstawić państwu – i uważam to także za ogromny zaszczyt – tych oto mężczyzn: Malcolm S. Carpenter, Leroy G. Cooper, John H. Glenn junior, Virgil I. Grissom, Walter M. Schirra junior, Alan B. Shepard junior i Donald K. Slayton… nasi rodacy, astronauci programu Mercury!
Sala balowa rozbrzmiała głośnymi oklaskami. Astronautów siódemki Mercury’ego z miejsca pokochano, bo byli ucieleśnieniem optymizmu i entuzjazmu całego kraju. Kapsuły kosmiczne, wyrzutnie rakietowe i mężczyźni w srebrnych kombinezonach – to był początek nowego wspaniałego świata. Wizje z powieści science fiction właśnie stawały się faktem. Tych siedmiu młodych pilocików, z ich kwadratowymi szczękami i wojskowymi fryzurami, było uosobieniem tego, co najlepsze w Ameryce. Glennan wyjaśnił, w jaki sposób wybrano ich spośród grupy stu jeden pilotów branych pod uwagę do udziału w programie. Przede wszystkim byli zdrowymi Amerykanami z niewielkich miejscowości. Żaden nie miał więcej niż czterdzieści lat.
Glennan napomknął, jak wielka była konkurencja. Siódemka Mercury’ego przeszła wyczerpujące badania, podczas których sprawdzono wszelkie możliwe zakamarki ich ciał w specjalnie wybranej do tego celu, cieszącej się wielkim uznaniem klinice Lovelace w Albuquerque. W tamtych czasach krążyło wiele „szalonych teorii” na temat zerowej grawitacji, jak wyjawił później lekarz pracujący dla NASA: „Niektórzy twierdzili, że astronautom eksplodują serca lub że ciśnienie krwi spadnie do zera. Jedni uważali, że astronauci nie będą w stanie oddawać moczu, a drudzy, że nie będą mogli przestać siusiać”. Lekarze przeprowadzili na nich wszelkie medyczne, psychologiczne i socjologiczne badania. NASA wzięła pod lupę przeszłość nie tylko mężczyzn, ale także ich żon.
Wszyscy nowi amerykańscy astronauci zostali wytypowani spośród pilotów doświadczalnych, byli wojskowymi, którzy mieli zachować swoje rangi podczas służby dla nowo powstałej cywilnej agencji kosmicznej. Teraz jednak mieli pracować wspólnie, więc rangi straciły znaczenie. Nie będą nosić żadnych innych mundurów poza srebrnymi skafandrami kosmicznymi. I nie będą tylko pilotami. Każdy weźmie odpowiedzialność za jeden szczególny aspekt lotu kosmicznego, taki jak kapsuła, komunikacja, powrót na Ziemię czy nawigacja.
Kiedy nadszedł czas na pytania, reporterzy wyciągnęli do góry ręce i poderwali się z krzeseł. Okazało się, że najbardziej ciekawiło ich to, co żony astronautów miały do powiedzenia na temat tego, że ich mężczyzn zamierzano wystrzelić w kosmos. To był jakiś obłęd, czyż nie? Czy był to po prostu amerykański sen? Czy ich żony nie chcą powstrzymać amerykańskiego postępu, mówiąc, że musiała zajść jakaś pomyłka? Nie, nie możecie wysłać mojego męża na Księżyc. Jaka kobieta zgodziłaby się na to, by jej mąż został wystrzelony w rakiecie w kosmos? Dopiero co ochrzczeni astronautami mężczyźni właśnie formułowali w głowach odpowiedzi, gdy głos zabrał John Glenn.
– Nie sądzę, by którykolwiek z nas podjął się takiego wyzwania, gdyby nie mógł liczyć na porządne wsparcie z domu – powiedział, mając na myśli swoją Annie. – Zdanie mojej żony w tej sprawie jest takie samo jak w kwestii mojego latania. Jeśli to jest to, co chcę zrobić, ona mnie wesprze, dzieciaki też, na sto procent.
Po zakończeniu konferencji prasowej reporterzy wybiegli z sali poinstruować swoich redaktorów, by ci jak najszybciej rozesłali ludzi, którzy odnajdą astrożony. John Glenn, który bardzo bronił prywatności żony przez cały okres wyścigu kosmicznego, zawsze robił co w jego mocy, żeby uchronić ją przed prasą. Jednak o pozostałe żony można było walczyć. Siedem kobiet rozsianych po całym kraju: żony z sił powietrznych i marynarki oraz Annie, jedyna żona z piechoty. Najlepsze lata życia spędziły na wychowywaniu dzieci, wspieraniu robiących karierę mężów i przeprowadzaniu rodziny z jednego krańca kraju do drugiego, z jednej odludnej bazy do następnej. Teraz ich mężowie zostali astronautami, a one niespodziewanie – gwiazdami.
NASA nie dała żonom żadnych instrukcji. Żaden rzecznik NASA nie skontaktował się z nimi i nie przekazał wskazówek, jak tamtego dnia miały rozmawiać z prasą. Musiały poradzić sobie z dziennikarzami tak, jak codziennie radziły sobie z upadkami i wzlotami wojskowego życia – z lekko ściągniętymi brwiami, perfekcyjnie nałożoną szminką i świetnie wyćwiczoną pewnością siebie.
Reporterzy rozpoczęli polowanie na żony, dobijali się do ich drzwi, a nawet ścigali je w sklepach spożywczych. W dalekim Enon w stanie Ohio Betty żonie nowego astronauty Gusa Grissoma dziennikarze zgotowali prawdziwy koszmar, dosłownie przedzierając się przez zaciągnięte zasłony do jej domu. Gus trafnie ocenił ich nową sytuację, gdy poprzedniego wieczoru zadzwonił z Waszyngtonu i ostrzegł ją: „Bardzo możliwe, że naskoczą na ciebie dziennikarze”. Była chora, miała 39 stopni gorączki. Jej kręcone brązowe włosy były w kompletnym nieładzie. Tak jak i cały dom.
Betty Grissom nigdy nie myślała o Gusie jako materiale na bohatera. Poznali się w Mitchell w stanie Indiana, gdzie Gus, za niski do drużyny koszykówki, musiał się zadowolić rolą przywódcy gwardii honorowej skautów. Betty grała na werblu w szkolnej orkiestrze. „Kiedy pierwszy raz cię zobaczyłem, zdecydowałem, że kiedyś cię poślubię” – powiedział jej.
Betty przepchnęła Gusa przez szkołę inżynieryjną w Purdue, harując od siedemnastej do dwudziestej trzeciej w firmie telefonicznej Indiana Bell, w pokoju pełnym wyczerpanych dziewczyn przełączających rozmowy. Praca Betty na nocną zmianę dawała jej mężowi spokój potrzebny do nauki. W tamtych latach żona Gusa musiała tyrać jak wół, ponieważ oboje żyli z jej pensji. Betty skończyła tylko liceum, ale często żartowała, że ciężką pracą zdobyła stopień naukowy z „PMS” – Przepychania Mężusia przez Szkołę.
Zamartwiała się o Gusa na śmierć podczas jego służby w Korei, gdzie pilotując F-86 sabre, wziął udział w stu misjach. Gus dostał awans, ale Betty była zdruzgotana, gdy dobrowolnie zgodził się zostać w Korei, aby wziąć udział w kolejnych dwudziestu pięciu misjach.
Po wojnie Gus został oddelegowany do bazy sił powietrznych Wright-Patterson w Enon w stanie Ohio. Został pilotem doświadczalnym i w końcu zamieszkali pod jednym dachem razem z ich dwoma małymi chłopcami. Mimo że Gus wrócił do domu, nadal dużo latał. Betty rozumiała, że to jego największa pasja, i wspierała go bezwarunkowo.
– Jeśli umrę, urządź przyjęcie – powiedział jej kiedyś, po tym jak jeden z jego przyjaciół pilotów zginął w wypadku.
– Dobrze – obiecała – urządzimy przyjęcie.
– Jeśli coś mi się stanie, nie chcę, by ktokolwiek po mnie płakał.
W styczniu 1959 roku Gus otrzymał ściśle tajny telegram. Nigdy nie był specjalnie wygadany, ale Betty zawsze wiedziała, co Gusowi chodzi po głowie, często nawet wcześniej niż on sam. Oboje podejrzewali, że Betty może być medium. Tamtej nocy, kiedy księżyc wisiał już wysoko nad Enon w stanie Ohio, a ich dwaj chłopcy w końcu położyli się spać, Gus odczytał na głos telegram. To było tylko kilka zdań z typowymi dla wojska zagmatwanymi skrótami. „Zapraszano” kapitana Virgila I. Grissoma do przybycia do Waszyngtonu, miał włożyć cywilne ubranie i nikomu nie wspominać o sprawie. Żadne z małżonków nie miało pojęcia, co to może znaczyć, więc Betty wyrzuciła z siebie najbardziej szaloną myśl, jaka przyszła jej do głowy.
– Co oni zamierzają, Gus? Wystrzelą cię w kosmos w rakiecie Atlas?
Gus opowiadał jej wcześniej o rakiecie Atlas, która była potajemnie testowana na przylądku Canaveral na Florydzie. W sumie nie był to żaden sekret, ponieważ reporterzy z pobliskiego miasteczka Cocoa Beach widzieli, jak eksplodowała. Rakieta była niestabilna i wybuchała przy każdej kolejnej próbie startu. Czy ludzie z rządu naprawdę chcieli, by ktoś dosiadł tego czegoś?
Gus się zaśmiał. Wkrótce Betty zaczęła się czuć jak szpieg z thrillera o przygodach Jamesa Bonda. Agenci federalni nawiedzili Enon i rozpytywali mieszkańców o rodzinę Grissomów: jak bardzo patriotyczna jest jego żona? Ile razy w tygodniu sama przygotowuje posiłki? Czy nadużywa alkoholu? Czy często odwiedzają ich komuniści?
W końcu Gus poprosił Betty o zgodę na udział w tej niebezpiecznej misji. Spojrzała na niego i zapytała:
– Bardzo ci na tym zależy?
– Tak, bardzo.
– To czy musisz w ogóle mnie pytać?
W dzień konferencji prasowej astronautów Betty poszła do lekarza i dostała zastrzyk z penicyliny. W drodze do domu wstąpiła do sklepu spożywczego kupić kilka rzeczy dla siebie i chłopców, ośmioletniego Scotty’ego i pięcioletniego Marka, którzy byli jeszcze w szkole. Dziennikarz i fotoreporter z magazynu „Life” wypytali jej sąsiada i wytropili Betty w sklepie. Naskoczyli na nią, kiedy pchała wózek przez alejkę z warzywami. Jak przystało na dobrze wychowaną dziewczynę ze Środkowego Zachodu, Betty zaprosiła obu mężczyzn do domu, chociaż pewnie i tak poszliby za nią, czy by sobie tego życzyła, czy nie.
Gdy tylko wpuściła gości z „Life” do środka, przed jej domem pojawili się kolejni dziennikarze i fotoreporterzy. Nawet nie zawracali sobie głowy pukaniem, po prostu pchali się do środka, jakby byli u siebie. Zadawali masę niedyskretnych pytań, a ten atak na jej prywatność wcale nie wydał się Betty idealną okazją do zdobycia sławy.
Usadowiona w rogu salonu, jakby fotografom bardziej zależało na zrobieniu zdjęć jej obskurnym meblom niż jej samej, Betty założyła jedną obutą w sandał nogę na drugą, podciągnęła wywijane do kostek skarpetki i rozejrzała się podejrzliwie. Duże, okrągłe sowie okulary ukrywały jej urodę. Zawsze miała skłonność do zamartwiania się z błahych powodów, więc odnotowywała z niezadowoleniem, kiedy któryś z mężczyzn korzystał z toalety (którą osobiście wyszorowała) lub podłączał ciężki sprzęt do kontaktu bez pytania o zgodę. Reporterzy wcale jej się nie spodobali – zupełnie nie była na coś takiego przygotowana.
Betty była skora do wielu poświęceń dla Gusa. Ale oczekiwała choć odrobiny zwykłej przyzwoitości.
Po drugiej stronie kraju, nad targanym silnym wiatrem brzegiem morza, nieopodal jej domu w Virginia Beach, Louise Shepard spacerowała po plaży ze swoimi trzema uroczymi córeczkami, chcąc uciec przed reporterami, którzy z pewnością dzwonili właśnie do jej drzwi. Louise przechadzała się niespiesznie po brzegu, podczas gdy jej jasnowłose dziewczynki budowały zamki na piasku i pluskały się w wodzie.
– Pani Shepard? – Prasa jednak ją wytopiła. – Jesteśmy z magazynu „Life”, pani Shepard. Chcielibyśmy zrobić pani kilka zdjęć.
Louise zawsze pozostawała w cieniu swojego męża Alana. Była wyznawczynią chrześcijaństwa naukowego i nie spodobał jej się ten atak na jej ciche, prywatne życie, ale uznała, że to początek jej nowej roli, więc postanowiła obejść się z dziennikarzami taktownie. Nieśmiało się uśmiechnęła i powiedziała ludziom z „Life”, że mogą zrobić kilka zdjęć. Wygładziła potargane wiatrem włosy dziewczynek i ustawiła się do fotografii.
Po tym jak kazali jej patrzeć a to w lewo, a to w prawo, a to w górę, w stronę nieba, które prawdopodobnie już wkrótce przetnie „latawiec” jej męża, Louise miała ochotę uciekać. Spojrzała na nich uprzejmie i obdarzyła uśmiechem, który miał znaczyć: „Już wystarczy”, po czym wetknęła dwa smukłe palce do ust i gwizdnęła.
– Laura, czas do domu.
Mężczyźni byli skołowani. Louise zgromadziła wokół siebie córeczki. Podobało im się zainteresowanie dziennikarzy, ale posłusznie poszły za mamą do samochodu. Louise niespiesznie kierowała się w stronę domu, przekonana, że inwazja dziennikarzy się już zakończyła.
Myliła się. Kiedy skręciła w swoją zaciszną uliczkę, wzdłuż której stał szereg drewnianych domów z sympatycznymi ogródkami z niskimi płotami, zdumiona nie mogła uwierzyć własnym oczom. Przy jej domu stało z tuzin wozów transmisyjnych.
– Jakie to uczucie być żoną astronauty? – Mężczyźni od razu zaczęli obrzucać ją pytaniami. – Od jak dawna jesteście państwo małżeństwem? Co o tym wszystkim myślą pani dzieci?
Louise wlepiła wzrok w błyskające lampy fleszy.
– Naprawdę chce pani, by poleciał? – zapytał kolejny reporter. – Nie obawia się pani, że może zginąć?
To ostatnie pytanie naprawdę ją zdenerwowało. Louise nieustannie bała się o życie Alana, odkąd zaczął testować wysokiej mocy odrzutowce. Śmiertelność wśród mężczyzn parających się tym zawodem była zatrważająco wysoka. Jeśli Alan nie zadzwonił lub nie wrócił do domu punktualnie o siedemnastej, Louise zaczynała rozglądać się po niebie za złowieszczymi kłębami czarnego dymu ciągnącymi się zwykle za pikującym samolotem, który za chwilę miał rozbić się w pobliżu bazy sił powietrznych.
W końcu objęła dzieci i przepchnęła się z nimi przez tłum, próbując uciec przed natrętami. Sąsiedzi z zaciekawieniem przyglądali się temu dramatowi rozgrywającemu się przed domem Shepardów: matka poprosiła synka, by był tak dobry i poszedł zobaczyć, co to za zamieszanie. Za chwilę przybiegł z powrotem do domu i obwieścił:
– Mamo! Mamo! Nie uwierzysz! Pan Shepard leci na Księżyc!
Scott, mąż Rene Carpenter, zadzwonił do niej poprzedniej nocy z Waszyngtonu uprzedzić, że następnego ranka prawdopodobnie zjawi się u niej prasa. Rene włożyła klasyczną dopasowaną do figury sukienkę i postanowiła przebrać swoje małe córeczki w czerwone sukienki obszyte czarnymi i złotymi tasiemkami.
Gdy tylko słońce wzeszło nad domem Carpenterów położonym przy Timmy Lane w Garden Grove w stanie Kalifornia, zaczęli się zjeżdżać reporterzy. Wkrótce jeden z nich zapukał do frontowych drzwi.
– Pani Carpenter? – zapytał dziennikarz.
– Tak?
– Wiemy, że do siódmej nie może pani z nami rozmawiać, ale może moglibyśmy rozstawić się już w ogrodzie?
– Tak, proszę bardzo.
Trzydziestoletnia matka czwórki dzieci miała sympatyczny uśmiech, zielone oczy, platynowe włosy i głębokie dołeczki w policzkach. Stanowiła perfekcyjne połączenie piękna i zamiłowania do książek. W szkole średniej chciała zostać aktorką i pisarką. Studiując na Uniwersytecie Kolorado, ta intelektualistka i członkini żeńskiego bractwa Tri Delta była właśnie w trakcie pisania pracy na temat Raju utraconego, kiedy poznała Scotta podczas swojej zmiany w księgarni Boulder. Pojawił się tam pewnego popołudnia, wkrótce po tym jak wypatrzył ją w teatrze Boulder, w którym także pracowała jako bileterka. Po tym jak odkryli, że oboje kochają narty i dyskusje na temat literatury i filozofii, postanowili spędzić ze sobą resztę życia i się pobrali. Rene pomagała utrzymywać dom, dalej pracując w księgarni, podczas gdy Scott kontynuował studia. Przed uzyskaniem dyplomu postanowił wstąpić do marynarki.
Reporterzy wkrótce znów stanęli u drzwi Rene z pytaniem, czy mogą wejść i zrobić kilka zdjęć. Wiedziała, co to znaczy być dobrą gospodynią, w końcu od dekady była żoną oficera marynarki. Gdy tylko zaprosiła ich do środka, reporterzy odnotowali w pamięci, jak wymawia swoje imię – rymowało się ze słowem „keen”. Pozwoliła im rozejrzeć się po domu pełnym ukochanych rodzinnych pamiątek, takich jak stolik do kawy w kształcie łezki z drewna albicji. Rene kupiła surowe drewno albicjowe do wykonania mebla, kiedy stacjonowali na Hawajach. Własnoręcznie wyrzeźbiła z niego podstawę stolika. Jedną z zalet bycia żoną lotnika było to, że kiedy nadchodził czas przeprowadzki z jednej bazy do drugiej, marynarka przenosiła jej meble żony astronauty całkowicie za darmo.
Rene poczęstowała dziennikarzy kawą do pączków, które ci bardziej rezolutni z nich przynieśli ze sobą. Poprzesuwali meble, aby zrobić miejsce na lampy i aparaty fotograficzne, których obiektywy były już skierowane wyłącznie na rodzinę Rene.
Siedząc na swojej pomarańczowej kanapie z czworgiem dzieci przy boku, Rene pozowała do kolejnych zdjęć. Dziewięcioletni Scotty junior włożył lotniczy kask ojca, spuścił przyciemnioną osłonę i oddychał głęboko przez przytwierdzony do niego przewód tlenowy. Był wdzięcznym obiektem dla fotografów.
Rene była podekscytowana misją męża tak samo jak dziennikarze.
– Wszyscy chcielibyśmy z nim polecieć! – oznajmiła. – Nawet nasze dwa psy!
W końcu reporterzy spakowali swój sprzęt i wyszli.
– Czułam się, jakbym przez całe życie grała na ciemnej scenie – powiedziała później Rene – i nagle ktoś włączył reflektory.