Wspomnienia więźnia pawilonu X więzienia mokotowskiego
Tutaj zobaczyłem prawdziwe więzienie, takie jak w filmach. Duża hala, dokoła galeryjki z metalowymi poręczami, dwa piętra, środkiem z poziomu na poziom żelazne schody. Poprzecznie między galeryjkami na każdym piętrze rozpięta druciana siatka. Potem w celi wyjaśniono mi, że zabezpiecza przed skokiem z górnych pięter w celach samobójczych, by skrócić sobie cierpienia i tortury podczas przesłuchań.
Znowu dokładna rewizja osobista, znowu rozebranie do naga, deptanie butów i pod celę. Jako wyposażenie dostałem koc (wytarty, przeźroczysty). Ponadto miskę, kubek i łyżkę – wszystko aluminiowe.
Cela pierwsza – dla mnie najważniejsza. Najwięcej szczegółów z niej pamiętam. Pierwsze piętro. Było już w niej trzech więźniów. Miała ok. 8 mkw., drzwi drewniane, grube, ciężkie, wzmocnione metalowymi sztabami, w nich oczywiście wizjer, judasz do podglądania więźniów. Zamykana z zewnątrz na dwie zasuwy i zamek z ogromnym kluczem, długim chyba na 20 cm. Cela o wysokości co najmniej 3,5 m. W ścianie naprzeciw drzwi okno ok. 80 × 80 cm zakratowane i zablindowane. Blindy to zewnętrzne zasłony ze skośnie ustawionych płatów blach, zasłaniające okna i przepuszczające światło od góry. Cela była przeznaczona dla jednego więźnia, o czym świadczyło jej stałe, bo przymocowane do ścian wyposażenie. Na prawej ścianie przypięta legimata, żelazne łóżko opuszczane na zawiasie na noc, teraz w ogóle nieużywane. Przy lewej ścianie zamontowane stolik i stołek – oba żelazne i składane. Nad stolikiem żelazna szafka z dwoma półkami otwarta z przodu. Pod ścianą, z prawej strony, pod złożoną legimatą były ułożone trzy sienniki, jeden na drugim, przykryte kocami, wykonane z materiału workowego. Zawierały coś, co było kiedyś słomą, a obecnie sieczką. Na noc rozkładało się je na podłodze. Cela była wyposażona w jedną miednicę i dzbanek na wodę. W lewym rogu celi, zaraz przy drzwiach muszla sedesowa, a nad nią spłuczka żeliwna. Kibel ze spłuczką to bardzo cenna rzecz. Po zdjęciu pokrywy ze spłuczki można było kubkiem zaczerpnąć wody pod dostatkiem. Muszla sedesowa, utrzymywana w czystości, służyła jako bidet do podmywania się, bo papieru toaletowego nie było. W muszli sedesowej, w zagłębieniu odpływowym, które stanowi syfon, była zamontowana siatka druciana. Wyjaśniono mi dlaczego. Utrudniała wybieranie wody z tego zagłębienia. Ale po co ją wybierać? A mianowicie po usunięciu wody wprawdzie czuło się nieprzyjemny zapach kanalizacji, ale gdy to samo zrobił więzień w celi powyżej lub poniżej, można było głosowo się porozumieć i przekazać wiadomości. Podłoga w celi była betonowa.
[…]
Śledztwo w Mokotowie miało inny charakter niż w Katowicach. Początkowo byłem przesłuchiwany w tzw. pałacyku bez drzwi, nazywanym przez niektórych więźniów pałacykiem cudów. Był to budynek dwupiętrowy, do którego przechodziło się tunelem podziemnym tylko z Pawilonu X. Nie miał zewnętrznych drzwi. „Pałacyk cudów” dlatego, że ludzie opowiadali tam cuda, jak makabrycznie żartowali więźniowie, mając na myśli to, co działo się z osobami tam przesłuchiwanymi przy użyciu specjalnych, wyrafinowanie okrutnych metod. W „pałacyku” przesłuchania prowadzili jedynie specjalni śledzie. Potrafili nękać fizycznie i psychicznie na przeróżne sposoby. To były wyjątkowe kanalie, specjalnie przeszkoleni szubrawcy, mieszanina chamstwa i brutalności. […]
Dlatego tam przesłuchiwano najważniejszych przestępców politycznych. Mnie tam preparowano zaledwie przez kilka dni, nie byłem zbyt ważnym obiektem dla nich. Ale właśnie w „pałacyku” rozpoczęło się moje śledztwo i tam też doznałem najcięższych przesłuchań. Byłem poddany konwejerowi (skąd taka nazwa? – nie wiem, ale zna ją każdy więzień Mokotowa), który polegał na bardzo długim przesłuchiwaniu bez przerwy, zwalniano tylko dla załatwienia potrzeb fizjologicznych. Nie wracało się do celi nawet przez kilka dób. Podobno wobec niektórych więźniów stosowano takie badania nawet przez 7–8 dni! Mój konwejer trwał jedynie 2 noce, dzień i jeszcze kilka godzin. Tak ustalili współwięźniowie z celi. Ja nie byłem w stanie tego dokładnie zarejestrować. Przez ten czas nie bili – pytali, pytali, pytali do znużenia. Kazali stać, czasami usiąść na stołku bez oparcia. Stójki trwały nawet po kilka godzin, niekiedy kazali stać i nie zadawali pytań, po prostu stać! Po upadku ze zmęczenia nie można było zbyt długo leżeć. Opryskiwali zimną wodą. Niekiedy podali coś do picia, raz dostałem zimną zupę. Oni się zmieniali, a ja głodny, ogłupiały stałem lub siedziałem. Zmiennik zaczynał od początku: „Bo mnie nie było, więc nie wiem, co mówiłeś!”. Jakieś protokoły zeznań podpisywałem. Sądzę, że ten początkowy okres przesłuchań był dla mnie tak ciężki, gdyż przesłuchujący nie wierzyli mi, że ja – kiedyś w harcerstwie drużynowy, a więc wyższy rangą od aresztowanych kolegów – teraz w nielegalnej organizacji byłem pionkiem. Sądzili, że oni chronią mnie jako swojego przełożonego.
Rzeczywiście w latach 1946–1950 wszyscy – Leszek Śliwiński, Kajtek Ickowicz, Zenek Filipow i ja – uczęszczaliśmy do II Państwowego Gimnazjum i Liceum Męskiego w Zabrzu, a z Leszkiem i Kajtkiem chodziłem nawet do jednej klasy. Wszyscy należeliśmy do harcerstwa, a ja byłem ich drużynowym. Dziwne było to odwrócenie ról w organizacji. A może w Gliwicach, gdzie mieszkałem, istniały osobne struktury podziemne? Dlatego urządzono kocioł u mnie w mieszkaniu. Takie rozumowanie przedstawił mi jeden z przesłuchujących mnie ubeków pod koniec śledztwa.
Po kilku tygodniach przesłuchania nieco zelżały, trwały krócej. Wzywano mnie na nie o różnych porach dnia i nocy, wracałem do celi po kilku lub kilkunastu godzinach, niekiedy na krótko – godzinę, dwie – i znowu na przesłuchanie, nawet krótkie, dla uzupełnienia poprzednich zeznań. Zazwyczaj nie miałem ciepłych posiłków. Dobrze, że współwięźniowie zatrzymywali dania, jadłem z apetytem nawet zimne potrawy.
Po kilku dniach w „pałacyku” przesłuchania kontynuowano na drugim piętrze Pawilonu X. Tam cele takie jak ta, którą opisałem, były przystosowane do przesłuchań. Mianowicie podłogę w połowie celi, tam gdzie za biurkiem siedział śledczy, pokrywały deski, aby skurczybykowi nie marzły stopy. Druga połowa była betonowa. Muszlę sedesową zostawiono, służyła za stołek dla więźnia. W takich celach dalej mnie przesłuchiwano, co chyba oznaczało, że nie uznano mnie za osobę ważną dla rozpracowania całej organizacji. Ale i tutaj jedno z przesłuchań – kilka godzin – polegało na tym, by oduczyć mnie zwracania się do przesłuchującego przez „wy” (obywatelu). Mówił: „Co mi tak »wykacie«? Ja jestem pan porucznik!”. Panu porucznikowi, wyrosłemu w chamstwie, forma wprowadzana przez towarzyszy wyzwolicieli Polski nie odpowiadała, a nawet obrażała go! On nareszcie czuł się panem!
Podczas dłużej trwających przesłuchań śledczy, aby nie był głodny i pozostał w dobrej kondycji, otrzymywał posiłki. Więzień czekał i patrzył, jak ten pan życia i śmierci się posila. W trakcie tego łagodniejszego śledztwa też stosowano stójki nocne i dzienne (ale już nie tak długie) oraz w ciemnym pokoju ostre światło w oczy. Ja szczęśliwie zostałem aresztowany latem, ale zimą takie stójki, zwłaszcza przy otwartym oknie i czasami nago, były bardzo ciężkie do przetrzymania. […]
Przesłuchiwano mnie do końca września 1952 r., a więc krótko – znowu miałem szczęście. Wiem, że w innych sprawach śledztwa trwały kilkanaście miesięcy, ludzie siedzieli bez rozpraw sądowych nawet kilka lat! Nie zawiadomiono mnie o zakończeniu śledztwa, tak zresztą jak podczas aresztowania i przesłuchań nie informowano mnie, za co jestem zatrzymany, ile potrwa areszt itp. Nie znałem również nazwisk ani swoich bezpośrednich oprawców, ani oficerów nadzorujących śledztwo, ani prokuratorów wydających decyzje w sprawie śledztwa. Ostatnio z dokumentów IPN dowiedziałem się, że przedłużenie mojego aresztowania już w Warszawie podpisała osławiona prokurator Naczelnej Prokuratury Wojskowej Helena Wolińska!
Ten tekst jest fragmentem książki Tadeusza Denkowskiego „Moje 1407 dni i nocy w więzieniu mokotowskim. Wspomnienia z lat 1952–1956”
W Pawilonie X w czasie śledztwa i przed rozprawą sądową siedziałem w dwóch celach. Dzień po zakończeniu śledztwa przebiegał ustalonym trybem. O 5 rano pobudka. Rytm wyznaczały posiłki: śniadanie – czarna gorzka kawa zbożowa i pajdka czarnego chleba, nazywaliśmy go kumiśniakiem. Była to ćwiartka kilogramowego bochenka. Ośródkę można było ugniatać jak glinę. Miało to i pozytywne strony – stanowiła materiał twórczy. Rozrzedzona z wodą stawała się dobrym klejem, a z ugniatanej ośródki niektórzy wylepiali różne figurki, np. szachowe, co było oczywiście zabronione. Można było masę ośródkową barwić, rozjaśniać, zagniatając z proszkiem do mycia zębów, lub przyczerniać węglem lekarskim (nielegalnie zorganizowanym). Na obiad dostawaliśmy zupę, najczęściej bardzo rzadką – zazwyczaj morelówkę, jak się ją nazywało, z rozgotowanej żółtej brukwi, czasami udawało się w niej znaleźć kawałek ziemniaka. Niekiedy były to rzadki krupnik lub zupa na dorszach, rozgotowanych razem z łbami i ośćmi.
Ości też miały zastosowanie – po wysuszeniu używało się ich jako igieł do cerowania skarpet nićmi wysnutymi z mankietów. […]
Wieczorem kolacja taka sama jak śniadanie. Paczki od rodziny były zabronione. Obsługiwali nas kalifaktorzy. Byli to Niemcy: Fritz i Hans. Oni decydowali, czy chochla jest gęstsza czy rzadsza. Na spacery wyprowadzali nas poszczególnymi celami na ok. 20 minut do kojców, spacerników otoczonych ceglanym murem wysokości ok. 4 m. Kojce miały wymiary 8 × 8 m. Oczywiście na spacer wychodziło się wtedy, kiedy nie było przesłuchania. Jak nie miało się szczęścia być w celi o odpowiedniej porze, to na spacer nie wychodziło się kilka tygodni. […]
Klawisze co jakiś czas przeprowadzali w celi rewizje. W języku więziennym nazywało się to kipisz. Wyprowadzali nas z celi, ustawiali twarzą do ściany, nos musiał jej dotykać, a oni wszystko przewracali i wyrzucali z półek na podłogę. Potrafili nawet opróżnić sienniki, szukając w nich ukrytych przedmiotów. […]
Golenia nie było. Raz w tygodniu Hans lub Fritz strzygli nam brody maszynką. Kąpiel raz w miesiącu. W łaźni woda była letnia albo zimna, różnie, zależnie od szczęścia. Oczywiście do łaźni szło się w wyznaczonym na to czasie i jeśli nie miało się przesłuchania, bo w tym przypadku łaźnia przepadała. Ręcznik lniany i zmianę bielizny, tj. długie płócienne kalesony i koszulę płócienną białą, otrzymywało się po kąpieli, o ile miałeś szczęście być w łaźni. Jak się miało pecha, to do kąpieli też można było nie pójść przez kilka tygodni.
Przy wywoływaniu z celi na przesłuchanie obowiązywała specjalna procedura. Klawisz stawał w drzwiach celi i mówił np. „na »dy«”. Wtedy trzeba było podać swoje nazwisko, np. Denkowski, i klawisz dawał znać ręką, aby wychodzić. Na korytarzu nigdy nie wypowiadał nazwiska wywoływanego, a nuż ktoś by je usłyszał. Prowadząc na przesłuchanie, spacer lub do łaźni, klawisz dużym kluczem od celi uderzał po metalowych poręczach i rurach, dawał znać, że idzie z więźniem. Gdy mijali się dwaj więźniowie, jeden musiał stać twarzą przy ścianie, dotykając jej nosem.
Gazet ani książek nie mieliśmy. Kontakt z rodziną był zabroniony. Wolny czas w celi mijał na rozmowach. Poruszało się przeróżne tematy – związane z pracą zawodową, studiami, przeżyciami turystycznymi, ale też rodziną. Dyskutowano o filmach, literaturze. W niektórych rozmowach brali udział wszyscy, a w innych tylko dwaj więźniowie.
O swojej sprawie właściwie nikt głośno nie mówił, padały tylko jakieś zdawkowe uwagi. Jak długo i za co siedział Anglik, nie wiedziałem, na podstawie strzępów wypowiedzi uznałem, że jest to związane z jego fabryczką w Łodzi. Augustyna Kanię aresztowali niewiele wcześniej niż mnie. Stanisław Dalewski, jak wynikało z jego opowiadania, siedział już długo, ok. 2 lat, i był najbardziej obyty z więzieniem, najzaradniejszy, pełnił funkcję jakby starszego celi. Ale nie podobały mi się jego ciche rozmowy z Kanią. Gdy ten wracał z przesłuchania, to jakby się Dalewskiemu spowiadał. Odnosiłem wrażenie, że Kania nazbyt się przed nim otwiera, jakby potrzebował powiernika, a może nawet doradcy czy konsultanta. Zastanawiało mnie też to, że czasami Dalewski wracał z przesłuchania z papierosami. Mówił, że skradł je oficerowi śledczemu. Podobno cały czas przesłuchiwano go w „pałacyku”, tam gdzie Kanię. Ile było w tym prawdy? A może płacono mu za coś? Dalewski mnie też namawiał na ciche rozmowy dotyczące mojej sprawy, ale nic mu z tego nie wyszło. W ich trakcie uciekałem od tematu, opowiadałem przeróżne historyjki rodzinne. Dalewski, jak już wspomniałem, i potem to się potwierdziło, miał doskonałą pamięć! Potrafił zapamiętać nawet banalne drobiazgi. Po wyjściu na wolność, chyba w 1954 r., odwiedził moją rodzinę w Gliwicach. Mówił, że z powodów zdrowotnych ma przerwę w odbywaniu kary więzienia, i opowiadał o mnie. Moi bliscy byli spragnieni wiadomości, a Staszek pochwalił się znajomością niektórych szczegółów z życia mojej rodziny i tym zdobył zaufanie. Jednak kontakty z nim nie pozostawiły miłych wrażeń. I jeszcze jedna sprawa. Powiedział wtedy, że pracuje w PAX-ie w Warszawie. Ale kiedyś, chyba w 1955 r., w więzieniu mokotowskim przechodziłem z pawilonu głównego do szpitala i zobaczyłem go w cywilnym ubraniu, wyprowadzanego przez klawisza z Pawilonu X do boksów spacerowych – a więc znowu siedział w pawilonie śledczym. Zastanowiło mnie to. Miał przerwę w odbywaniu kary? Jakiej? Będąc w śledztwie? A jego zatrudnienie w PAX-ie? Czy tam kogoś rozpracowywał? Może robię mu krzywdę takimi podejrzeniami?
Z rozmów między nami w celi można było się dowiedzieć w ogólnych zarysach, za co każdy z nas siedzi. O sprawach już udowodnionych w śledztwie można było coś wspomnieć.