Wietnam: Królestwo McNamary

opublikowano: 2021-09-29, 13:43
wszelkie prawa zastrzeżone
John F. Kennedy, kilka tygodni po wygranych wyborach prezydenckich, wyznaczył Roberta McNamarę na stanowisko sekretarza obrony USA. Obaj zmienili amerykańską doktrynę wojskową, a za jeden z kluczowych celów postawili przed sobą zwalczanie komunizmu w innych krajach. Jedną z aren zainteresowania McNamary stał się Wietnam.
reklama

Ten tekst jest fragmentem książki Maxa Hastingsa „Wietnam. Epicka tragedia”.

Jednym z najbardziej niezwykłych aspektów procesu podejmowania przez Waszyngton decyzji odnoszących się do Wietnamu w latach 1961– 1975 był fakt, że samym Wietnamczykom rzadko w ogóle pozwalano mieć w tej sprawie cokolwiek do powiedzenia. Kolejne administracje po prostu ignorowały jakiekolwiek uwagi zgłaszane przez ludzi zamieszkujących właściwe pole walki i pragnących zabrać głos w sprawach istotnych dla ich własnej przyszłości; zamiast tego waszyngtońscy decydenci woleli zamykać się w kokonie swojej amerykańskości. Frederick „Fritz” Nolting, w latach 1961–1963 pełniący funkcję ambasadora w Sajgonie, przestrzegał kiedyś sekretarza obrony Roberta McNamarę, że byłoby „trudne, jeśli nie całkiem niemożliwe, próbować przełożyć silnik Forda do wietnamskiego wozu zaprzężonego w woły”. Sekretarz całkowicie się z nim wówczas zgodził — po czym w dalszym ciągu usiłował tej sztuki dokonać. W swojej książce The Best and the Brightest (Najlepsi i najbystrzejsi) David Halberstam przytacza nader smakowitą anegdotę o tym, jak wiceprezydent Lyndon Johnson entuzjastycznie zareagował na pierwsze posiedzenie „okrągłego stołu” Kennedy’ego z udziałem takich tuzów ówczesnego życia politycznego, jak McNamara, Rusk, Bundy, Schlesinger czy Rostow. Podniecony Johnson pospieszył do swojego przyjaciela i mentora Sama Rayburna, pełniącego wówczas funkcję przewodniczącego Izby Reprezentantów, by opowiedzieć mu o grupie tych błyskotliwych ludzi, na co ów doświadczony polityk odparł mu, studząc jego entuzjazm: „Cóż, Lyndon, może i masz rację, a oni wszyscy mogą być nawet tak inteligentni, jak ich o to podejrzewasz, ale ja osobiście czułbym się dużo lepiej, gdyby choć jeden z nich pełnił już kiedyś obowiązki szeryfa”. Albo chociaż mówił po wietnamsku.

Robert McNamara na konferencji prasowej przy mapie Wietnamu, kwiecień 1965 roku (fot. Marion S. Trikosko)

Kiedy McNamara pojechał do Wietnamu w towarzystwie Maxa Taylora, pewien wietnamski świadek jego tamtejszych spotkań ze zdumieniem zauważył, że większość pytań zadawanych przez sekretarza kierowana była do amerykańskich doradców, a nie do ludzi biorących udział w samych walkach: „Niektórzy [amerykańscy oficerowie] wyglądali jak zdenerwowani (…) uczniowie stojący przed surowym dyrektorem szkoły (…). Raz zdarzyło się, że ku wielkiemu zażenowaniu oficera wietnamskiego wywiadu i jego amerykańskiego odpowiednika McNamara spytał, ilu naszych tajnych agentów pracuje w szeregach wroga”. Odpowiedź brzmiała naturalnie: zero, i w tej akurat kwestii nic miało się nie zmienić aż do późnego stadium wojny. Jak zresztą mogłoby być inaczej, skoro przygotowywany przez CIA schemat wzajemnych zależności wśród przywódców komunistycznych powstał dopiero w roku 1969.

Oprócz doradców wojskowych wysyłanych na miejsce swoje analizy przekazywali administracji również liczni „specjaliści” działający w kraju. Zimna wojna sprzyjała powstawaniu całej gamy think-tanków, z których część zajmowała się kwestiami technologicznymi, a inne skupiały się na fundamentach intelektualnych leżących u podstaw planowania strategicznego, w tym zwłaszcza w zakresie odstraszania nuklearnego. W roku 1958, na fali szoku związanego z wystrzeleniem przez Sowietów swojego Sputnika, stworzono Agencję Zaawansowanych Projektów Badawczych, znaną powszechnie jako DARPA (Defense Advanced Research Projects Agency), która miała opracowywać rozmaite techniki zwalczania partyzantki — niemal wszystkie okazały się całkowicie oderwane od rzeczywistości — a ponadto dała początek programowi chemicznej defoliacji za pomocą preparatu fitotoksycznego określanego jako Agent Orange (czynnik pomarańczowy). Z kolei mająca siedzibę w Santa Monica Korporacja RAND była organizacją non profit pozyskującą olbrzymie fundusze od lotnictwa Stanów Zjednoczonych. Zatrudniała ona wprawdzie błyskotliwych ludzi, ale wykazywała tendencję do nader łatwego przychylania się do linii politycznych finansujących ją podmiotów.

reklama

Nieprzypadkowo entuzjastą przygotowywanych przez nią analiz był McNamara, jako że w dużej mierze odzwierciedlały one myślenie systemowe, któremu i on hołdował. Kiedy do Santa Monica zawitał brytyjski naukowiec, profesor Michael Howard, był on pod wrażeniem poziomu prezentowanego przez tutejszych analityków, ale zarazem — jak napisał nieco później — nie mógł pozbyć się natrętnego odczucia, że RAND „wyglądał niczym klasztor zamieszkany przez mądrych teologów, którzy jednak byli dość odlegli od rzeczywistych problemów tego świata (…). Ludzie z RAND wydawali się wpadać w pewną pułapkę myślową: zakładali otóż, że wszystko, co tylko wiąże się z wojną, da się zawrzeć w danych liczbowych”. Howard był szczególnie poruszony, słysząc, jak analitycy zupełnie na poważnie dyskutują o tym, jak szybko miasto Los Angeles mogłoby wrócić do życia po wojnie nuklearnej.

Po dojściu do władzy Kennedy’ego szefostwo RAND uznało, że naprawdę duże pieniądze będzie się odtąd zarabiać na walce z partyzantką, więc już w roku 1961 do Sajgonu trafił pierwszy z jego wysłanników. W ciągu kolejnych lat korporacja ta odgrywała znaczącą rolę doradczą, przy czym niemal żaden z jej jajogłowych nawet nie kwestionował racjonalności motywów amerykańskiego zaangażowania w Wietnamie: pełni misjonarskiego zapału starali się oni raczej szukać sposobów, które dałyby ich krajowi największe szanse na zwycięstwo. Analityk Alex George ujął to następująco: „U nas w RAND nie ma żadnych pacyfistów”. Na początku lat sześćdziesiątych XX wieku większość działalności analitycznej prowadzono w Santa Monica, ponieważ niewielu pracowników było skłonnych przenieść się do Sajgonu.

John F. Kennedy i Robert McNamara w 1962 roku (fot. Cecil William Stoughton; NARA)

Aby jednak oddać sprawiedliwość administracji Kennedy’ego należy w tym miejscu podkreślić, że w tamtym okresie również wielu przywódców krajów Azji Południowo-Wschodniej, w tym zwłaszcza Lee Kuan Yew z Singapuru, podzielało, a przynajmniej wydawało się podzielać, przeświadczenie Amerykanów, iż pokonanie wietnamskich komunistów stanowiło klucz do stabilności całego regionu. Podobnie rzecz się miała z niektórymi ważnymi sojusznikami. Rząd brytyjski dostrzegał wprawdzie rozliczne niebezpieczeństwa takiego, a nie innego stanowiska Stanów Zjednoczonych w kwestii indochińskiej, ale jednocześnie minister spraw zagranicznych lord Home zaprotokołował: „Mam nadzieję, że Amerykanie będą w stanie w nim wytrwać”. Niezależnie bowiem od wszystkich wcześniejszych obaw i zastrzeżeń Wielkiej Brytanii, teraz, kiedy na szali leżał prestiż całego Zachodu, liczyło się już tylko zwycięstwo. Nic dziwnego, że premier Malezji Tunku Abdul Rahman przekonywał sir Roberta Thompsona, który odegrał ważną rolę w doprowadzeniu do zdławienia komunistycznego powstania w jego kraju: „Musi pan się udać do Wietnamu i pomóc tam dokonać tego samego”.

reklama

Niektórzy Amerykanie czerpali otuchę z wcześniejszych sukcesów Brytyjczyków w tłumieniu partyzanckich ruchów nacjonalistycznych, choć brytyjscy oficerowie niezbyt chętnie przyznawali, jak bezwzględne środki musieli stosować, by móc te sukcesy osiągnąć. Podczas swoich wojen kolonialnych wykazywali się oni wprawdzie brutalnością mniejszą od Francuzów, ale i tak metody stosowane przez nich na Malajach, w Kenii, na Cyprze czy w Adenie nie były dla ludzi o słabych nerwach. Z samolotów RAF zrzucano chemiczne środki roślinobójcze, a później również preparaty fitotoksyczne na pola uprawne w zdominowanych przez partyzantów regionach. W roku 1952 gazeta brytyjskich komunistów „Daily Worker” opublikowała zdjęcie jednego z żołnierzy służb specjalnych trzymającego obcięte głowy dwóch malajskich terrorystów, co wywołało prawdziwą burzę wśród opinii publicznej, dopóki armia oficjalnie nie wyjaśniła, że chodziło tylko i wyłącznie o identyfikację obu nieszczęśników. Niemal na porządku dziennym były też bombardowania i ostrzeliwania wiosek. Ale Brytyjczykom rzeczywiście udało się jakoś zatriumfować.

Z uwagi na swój status współprzewodniczącego konferencji w Genewie, a zatem poniekąd akuszera samych porozumień genewskich, rząd w Londynie najpierw z pewnym zakłopotaniem i poczuciem winy, a później wręcz z przerażeniem spoglądał na rosnącą liczbę amerykańskich doradców wysyłanych do Wietnamu z naruszeniem warunków owych porozumień. Kiedy w roku 1961 brytyjski ambasador zasugerował, że Stanom Zjednoczonym mogłoby ujść na sucho przekroczenie ustalonej liczby o jakieś sto, poinformowano go dość bezceremonialnie, że zapadła już decyzja o wysłaniu 8 tysięcy osób. Premier Harold Macmillan, jak zawsze lojalny, zgodził się nie robić wokół tego faktu zamieszania, a nawet wyraził ulgę, że przynajmniej nie ma planów zaangażowania amerykańskich jednostek bojowych. Podlegli mu ludzie mimo to zaapelowali do Departamentu Stanu, by obecność amerykańską zwiększano przynajmniej w sposób dyskretny, ale wtedy spotkał ich kolejny afront, bo w grudniu Waszyngton oświadczył, że nie zamierza już dłużej pozwalać ograniczać się jakimś tam ustaleniom przyjętym dawno temu w Genewie.

reklama

Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Maxa Hastingsa „Wietnam. Epicka tragedia” bezpośrednio pod tym linkiem!

Max Hastings
„Wietnam. Epicka tragedia”
cena:
129,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Tytuł oryginalny:
„Vietnam. An epic tragedy 1945-1975”
Wydawca:
Wydawnictwo Literackie
Tłumaczenie:
Wojciech Tyszka
Rok wydania:
2021
Okładka:
twarda
Liczba stron:
1120
Data i miejsce wydania:
I
Premiera:
22.09.2021
Format:
165x240 [mm]
ISBN:
978-83-08-07428-2
EAN:
9788308074282

Ten tekst jest fragmentem książki Maxa Hastingsa „Wietnam. Epicka tragedia”.

Tymczasem sami Brytyjczycy wciąż nie mogli się zdecydować, jak daleko pójść w poparciu dla działań Amerykanów. Nadal postrzegali oni Azję Południowo-Wschodnią z pozycji byłego mocarstwa kolonialnego, uważając, że jak nikt znają się na walce z partyzantką, i szczerze życzyli sobie pokonania komunistów. W roku 1962 sprzeciwili się propozycji zwołania konferencji w celu ogłoszenia neutralności Wietnamu, analogicznie do przypadku Laosu, ponieważ położenie Diema uznawali za stanowczo zbyt słabe. Harry Hohler, brytyjski wysłannik do Sajgonu, w styczniu napisał ostro i jednoznacznie: „[Jakiekolwiek] rozwiązanie problemu wietnamskiego, które nie zdławi i nie wykorzeni Wietkongu, najzwyczajniej w świecie odda Wietnam Południowy w ręce komunistów”, a taki rezultat byłby w jego opinii „katastrofalny dla brytyjskich interesów i dla inwestycji w Azji Południowo-Wschodniej, a nadto poważnie nadwątliłby perspektywę powstrzymania przez kraje Wolnego Świata zagrożenia komunistycznego”.

Dwight D. Eisenhower i Ngô Đình Diệm. Obok nich John Foster Dulles, 1957 rok (fot. Departament Obrony USA)

Mimo to Brytyjczykom zdecydowanie nie podobał się sposób, w jaki Amerykanie zabrali się do rozwiązywania problemów Wietnamu Południowego, a już całkowicie zdumiewała ich wewnętrzna rywalizacja między CIA, Departamentem Stanu, amerykańską armią i kolejnymi ambasadorami. Amerykanie z kolei niechętnie patrzyli na jakiekolwiek próby wtrącania się w ich sprawy — zwłaszcza Ed Lansdale nie życzył sobie żadnych rad od byłych kolonialnych nieudaczników. Podobnie jak Pentagon, zdecydowanie odrzucał on promowaną przez Departament Stanu propozycję, by poprosić armię brytyjską o przysłanie niewielkiej liczby własnego personelu szkoleniowego. Zamiast tego ambasador Nolting przekazał swojemu brytyjskiemu odpowiednikowi, że prezydent Diem życzyłby sobie jedynie doradztwa ze strony Roberta Thompsona w kwestiach policyjnych i organizacyjnych. W tamtym okresie, kiedy w Westminsterze zainstalował się już gabinet torysów, a w Białym Domu rządził Kennedy, gdyby tylko Amerykanie zechcieli poprosić Brytyjczyków o podesłanie im wojskowych speców od przeszkolenia, prawdopodobnie by ich dostali, co mogłoby się w przyszłości okazać jedynie wstępem do znacznie bardziej wygórowanych żądań. Z sobie tylko znanych powodów uznali oni jednak wtedy, że wystarczy im jedynie Thompson. Ale nawet on sam, przy niejakiej pomocy ze strony niewielkiej brytyjskiej misji, osiągnął pewien znaczący efekt: oto CIA uznało wagę zbierania informacji przez specjalny wydział policji i przekonało Wietnamczyków, by stworzyli taką strukturę także u siebie. Pod innymi wszakże względami, mimo że Thompsona podejmowano od czasu do czasu na rozmaitych audiencjach czy to w Sajgonie, czy nawet w Waszyngtonie, nie miał on zbyt wielkiego wpływu na żadne istotne kwestie.

reklama

Tamtej zimy 1962 roku wśród Amerykanów pojawił się lekki powiew optymizmu, że oto reżim Diema zaczynał sobie radzić coraz lepiej. Australijczycy zgodzili się otworzyć szkołę walki w dżungli. Tak szanowany ekspert Denis Warner wyjaśniał przyczyny tej decyzji swoim rodakom: „Dlaczego Australia angażuje się w wojnę wietnamską? Częściowo dlatego, że uważamy, iż zwycięstwo komunistów zagroziłoby reszcie Azji Południowo-Wschodniej i naraziło na szwank nasze własne bezpieczeństwo, a częściowo z powodu konieczności przekonania Amerykanów, że jesteśmy czymś więcej niż tylko papierowym tygrysem (…). To taki rodzaj składki ubezpieczeniowej na życie”. Cena składki wciąż jednak rosła: w roku 1969 liczba Australijczyków służących w Wietnamie osiągnęła maksimum i wyniosła 7672 żołnierzy, z których 500 już nigdy nie wróciło do domu.

Robert McNamara w 1961 roku (fot. Oscar Porter)

Podczas gdy doradcy strategiczni Waszyngtonu często się zmieniali, jedna postać współtworzyła linię polityczną wobec Wietnamu nieprzerwanie przez siedem lat. Człowiek, który przyczynił się do skali tragicznego zaangażowania Ameryki w Wietnamie w stopniu mniejszym tylko od Lyndona B. Johnsona, na pierwszy rzut oka w ogóle nie pasował do grona rycerzy okrągłego stołu zgromadzonych na współczesnym zamku Camelot. Robert McNamara, bo o nim tu mowa, miał czterdzieści cztery lata, kiedy w roku 1961 po raz pierwszy przekroczył próg swojego olbrzymiego biura w Pentagonie, oznaczonego numerem 3E 880. Jak się wydaje, nigdy nie wiedział, co to szaleństwa młodości: pracownicy administracji szeptali po kątach, że w domu przed lustrem ćwiczy twista, by dobrze wypaść w tańcu, kiedy zostanie zaproszony do Białego Domu. Zanim stał się gwiazdą Harvard Business School, a potem działającym cuda szefem Ford Motors Company, musiał, pochodząc z ubogiej kalifornijskiej rodziny, wybić się niemal z samych dołów społecznych, w czym pomagały mu w równym stopniu wrodzony intelekt, jak i upór oraz zamiłowanie do nieustającej, mozolnej pracy. Charakter McNamary świetnie opisuje komentarz odnoszący się do pewnego uwielbiającego statystyki brytyjskiego polityka: „Używa on liczb tak, jakby były przymiotnikami”. Jako były skaut McNamara chętnie zabierał swoje dzieci i drobniutką żonę Margy na weekendowe wędrówki, przed którymi ponoć dokładnie wyliczał za pomocą suwaka logarytmicznego, ile bagażu każde z nich powinno zapakować do swojego plecaka. Posadę w Departamencie Obrony przyjął dlatego, że od zawsze pociągała go możliwość sprawowania realnej władzy. Poza łonem rodziny był tak naprawdę zimnym draniem, który niespecjalnie przejmował się zasadami moralnymi. W roku 1961 popierał całkowicie wydumaną koncepcję strategicznej „luki rakietowej” (missile gap), a także przypuszczał bezwstydne i bezpodstawne ataki na swojego poprzednika Thomasa Gatesa.

reklama

Biuro McNamary szybko zaczęło pracować nad wieloma nowymi pomysłami: nad programem rozrostu systemu rakietowego; nad rozbudowaniem armii w odpowiedzi na kryzys berliński; nad wprowadzaniem nowych systemów uzbrojenia. Podczas kryzysu kubańskiego w październiku 1962 roku to właśnie McNamara zaproponował plan blokady morskiej przez amerykańską marynarkę wojenną. W swoich działaniach był on pozbawiony jakichkolwiek zahamowań i wątpliwości, a przy tym uważał, że dobra decyzja to szybka decyzja. Miał też obsesję na punkcie kontrolowania wszystkiego, nie znosił przeciągających się dyskusji, z całą stanowczością zwalczał przecieki do sfery cywilnej i starał się prezentować jako jedyny publiczny głos amerykańskich sił zbrojnych.

Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Maxa Hastingsa „Wietnam. Epicka tragedia” bezpośrednio pod tym linkiem!

Max Hastings
„Wietnam. Epicka tragedia”
cena:
129,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Tytuł oryginalny:
„Vietnam. An epic tragedy 1945-1975”
Wydawca:
Wydawnictwo Literackie
Tłumaczenie:
Wojciech Tyszka
Rok wydania:
2021
Okładka:
twarda
Liczba stron:
1120
Data i miejsce wydania:
I
Premiera:
22.09.2021
Format:
165x240 [mm]
ISBN:
978-83-08-07428-2
EAN:
9788308074282

Ten tekst jest fragmentem książki Maxa Hastingsa „Wietnam. Epicka tragedia”.

We wrześniu 1961 roku McNamara tak oto przedstawiał sytuację międzynarodową na forum Senatu: „Nie istnieje żadne adekwatne podobieństwo historyczne do obecnego dążenia sowieckiego komunizmu, chcącego skolonizowania świata (…). [Żaden dyktator] nie był wcześniej równie dobrze zorganizowany i nie dysponował tyloma narzędziami zniszczenia”. McNamara zupełnie nie przejmował się tym, że w celu zwalczania zagrożenia sowieckiego opowiada czasem wierutne bzdury — który to nawyk miał ostatecznie doprowadzić do całkowitego zniszczenia jego reputacji. Zeznając przed Kongresem, z lubością przytaczał dane mające świadczyć o jego nadnaturalnych zdolnościach do zapamiętywania, tyle że — jak wykazał generał broni Fred Weyand — wiele z tych „faktów”, na które powoływał się sekretarz, nie miało nic wspólnego z rzeczywistością. Choć był w pełni przekonany o konieczności toczenia zimnej wojny, początkowo sprzeciwiał się stopniowemu zwiększaniu amerykańskiej obecności w Wietnamie: „Niemal z całą pewnością dalibyśmy się tylko coraz mocniej wciągać w niemożliwy do rozstrzygnięcia spór”. Nieco lepiej wyglądałaby jego zdaniem sytuacja, gdyby Stany Zjednoczone zdecydowały się wysłać od razu znaczące siły militarne: „walki mogą się przeciągać, a Hanoi i [Pekin] mogą zainterweniować w sposób otwarty (…). Sukces będzie wówczas zależał od czynników pozostających w dużej mierze poza naszą kontrolą — w tym zwłaszcza od postawy samego Diema”.

reklama
Lyndon B. Johnson i McNamara w 1968 roku (fot. Yoichi Okamoto; NARA)

Ale McNamara szybko zmienił zdanie. W maju 1962 roku złożył swoją pierwszą wizytę w Wietnamie. Jego gospodarzem był skłonny do fantazjowania Paul Harkins dowodzący MACV. Generał już wcześniej otrzymał od sekretarza obrony listę pytań, aby miał czas przygotować właściwe odpowiedzi na podstawie tak uwielbianych przez McNamarę statystyk, nawet jeśli większość z nich była mocno naciągana. I Harkins faktycznie „udowodnił” na papierze, że dzięki amerykańskiej pomocy reżim Diema jest w stanie zdławić komunistyczną rebelię, choć akurat wtedy, gdy sekretarz wysłuchiwał tych danych podczas briefingu w Binh Duong, w pobliżu doszło do ataku na konwój ARVN, w którym zginęło 5 ludzi. Nieco później, kiedy McNamara zwiedzał bazę wojskową w Da Nang na północy, 15 kilometrów dalej Wietkong wysadził pociąg z wojskiem, zabijając 27 żołnierzy i raniąc kolejnych 30. A mimo to, udzielając wywiadu młodemu reporterowi UPI Neilowi Sheehanowi, McNamara powiedział: „Według wszystkich dostępnych nam zestawień ilościowych to my wygrywamy tę wojnę”. Nie przyszło mu rzecz jasna do głowy, że te „zestawienia ilościowe” wzięły się po prostu z powietrza za przyczyną Harkinsa, o którym tenże Sheehan napisał później: „Zmuszał się do wierzenia w to, w co chciał wierzyć, i do odrzucania tego, co z góry chciał odrzucić”.

Wielbiciele McNamary z szacunkiem patrzyli na jego powściągliwość i rezerwę, dostrzegając w nich dowody na bezstronność i nieprzekupność polityka: niektórzy widzieli w nim nawet potencjalnego kandydata na wiceprezydenta u boku Kennedy’ego w wyborach przewidzianych na rok 1964. Szanowany komentator wojskowy Hanson Baldwin opublikował kiedyś w „Saturday Evening Post” artykuł zatytułowany Królestwo McNamary, w którym opisywał mechanizmy nowej biurokracji w departamencie obrony. Z kolei wrogowie sekretarza, z których całkiem wielu nosiło mundury, nie cierpieli go za nieposkromioną pychę. On sam nabrał niewzruszonego, ale całkowicie bezpodstawnego przekonania, że doskonale rozumie wojsko. James Reston napisał później celnie w „New York Timesie”: „Ma on w sobie szczerość starotestamentowego proroka, ale też czegoś mu brakuje; może jakichś osobistych rozterek, może szacunku dla ludzkich słabości, a może po prostu zwykłej znajomości historii”. Tak czy inaczej, w latach 1961–1967 to właśnie McNamara miał większy wpływ na kształt polityki wietnamskiej od jakiegokolwiek swojego rodaka, z wyłączeniem kolejnych prezydentów.

reklama

Ci Amerykanie, którzy faktycznie znali Wietnam i jego problemy, wiedzieli zasadniczo tylko jedno: jak niewiele w rzeczywistości wiedzą. Doradca wojskowy Gordon Sullivan zgłosił się na ochotnika i wciąż nie opuszczały go obawy, że wojna zakończy się, zanim będzie mu dane wziąć w niej udział. Ten dwudziestopięcioletni porucznik z Massachusetts wylądował ostatecznie w Sajgonie po sześciotygodniowym kursie języka wietnamskiego, po którym znał zaledwie kilka podstawowych zwrotów. Sam Sajgon wydał mu się „sennym, sielankowym miastem pięknie położonym nad rzeką: żadnych wojskowych zapór, filipińskie zespoły grające swoją muzykę wzdłuż Tu Do. W tamtych czasach życie doradcy nie było łatwe: miałem swoją radiostację, tyle że nie miałem do kogo nadawać”. (Od samego początku wojny aż do jej końca amerykańscy doradcy cenieni byli przez Wietnamczyków głównie za jedno: magiczną zdolność sprowadzania wsparcia artyleryjskiego właśnie za pomocą radia).

Zaraz po swoim przybyciu Sullivan i jego grupa zostali ostrzeżeni: „Tylko pamiętajcie — oficjalnie was tu w ogóle nie ma”. On sam trafił ostatecznie na jakieś drugorzędne lądowisko w pobliżu granicy z Kambodżą, które wyróżniało się wrakiem H-21 leżącym koło pasa startowego i oznakowaniem na wieży kontrolnej wskazującym poziom 60 centymetrów powyżej lustra wody w porze suchej, a 60 centymetrów poniżej w porze deszczowej. Oficer, który podjechał jeepem, żeby go odebrać, przywitał się z nim radośnie: „Cześć, Sullivan. Lubisz frankfurterki i słodkie cebulki? Nasz dowódca załatwia nam świeży transport raz na dwa tygodnie”.

Ratusz w Sajgonie w 1968 roku (fot. Pierre Nordique; CC BY 2.0)

W kolejnych miesiącach porucznik w towarzystwie jednego z podoficerów przemierzał całą Deltę, rozwożąc po wioskach lekarstwa, a przy okazji dokonując inspekcji strategicznie położonych osad. Wspominając te szalone wyprawy w tereny rojące się już wówczas od partyzantów Wietkongu, Sullivan przyznawał: „To była jedna wielka przygoda (…). [Ale] nie ma żadnego logicznego powodu, dla którego wyszliśmy z tego cało”. Kiedy „próbował nawiązać kontakt z Wietnamczykami”, odnosił wrażenia, że nadają oni na odmiennych falach. Inny doradca, podpułkownik John Paul Vann, powiedział Frankowi Scottonowi wkrótce po tym, jak zawitał on do Wietnamu: „Cholera, ja nawet nie wiem, co się dzieje po drugiej stronie rzeki, kiedy zapada zmrok”. Z kolei oficer wietnamskich służb specjalnych, kapitan Phan Tan Nguu, o swoich relacjach z ludźmi CIA wyraził się następująco: „Mówiłem Amerykanom tylko tyle, ile moim zdaniem powinni byli wiedzieć”.

Jedno z ważnych narzędzi Pentagonu, symulator działań wojennych SIGMA I, w roku 1962 szacowało, że do pokonania komunistów potrzebnych będzie około pół miliona amerykańskich żołnierzy. Jego następca, SIGMA II, po uwzględnieniu opcji działań z powietrza, przedstawił konkluzję, że żadna skala bombardowań nie odwiedzie Hanoi od przyjętego kursu. Takie sprzeczne ze sobą analizy i projekcje przedstawiane decydentom sprawiały, że rozmaite frakcje w Waszyngtonie bezustannie wysuwały rywalizujące ze sobą propozycje, nader często zmieniały zdanie, a na dobrą sprawę wciąż kręciły się w kółko. Za prezydentury Kennedy’ego wierchuszka Pentagonu generalnie opowiadała się jednak za zbombardowaniem Północy, a sprzeciwiała się wprowadzeniu wojsk lądowych na Południe.

Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Maxa Hastingsa „Wietnam. Epicka tragedia” bezpośrednio pod tym linkiem!

Max Hastings
„Wietnam. Epicka tragedia”
cena:
129,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Tytuł oryginalny:
„Vietnam. An epic tragedy 1945-1975”
Wydawca:
Wydawnictwo Literackie
Tłumaczenie:
Wojciech Tyszka
Rok wydania:
2021
Okładka:
twarda
Liczba stron:
1120
Data i miejsce wydania:
I
Premiera:
22.09.2021
Format:
165x240 [mm]
ISBN:
978-83-08-07428-2
EAN:
9788308074282
reklama
Komentarze
o autorze
Max Hastings
Sławny brytyjski dziennikarz, pisarz, historyk, absolwent Oxfordu, członek Royal Society of Literature. Jako zagraniczny korespondent relacjonował dla BBC i „Evening Standard” wydarzenia 11 wojen, działał w ponad 60 państwach. Po przejściu na emeryturę w roku 2001 skupił się na swojej drugiej specjalności – pisarstwie historycznym. Do dziś opublikował 24 książki, głównie o dwudziestowiecznych konfliktach zbrojnych.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone