Wędrówki po historii mówionej (odc. 6)

opublikowano: 2021-12-14, 11:01
wszelkie prawa zastrzeżone
czyli subiektywny przewodnik po relacjach świadków historii. Odcinek 6: Wszystko to, czego tam nie ma.
reklama

Co skłania nas do zagłębiania się w cudze biografie? Czemu wczytujemy się, wsłuchujemy w opowieści o życiu nieznanych nam osób? W przypadku świadectw historii mówionej spodziewamy się zwykle, że poszerzą naszą wiedzę historyczną, ale równie często ulegamy po prostu wrodzonemu zaciekawieniu drugim człowiekiem. Tym, którzy sięgają po wywiady biograficzne z czystej ciekawości, jawią się one jako fascynujące, niezwykle bogate i niepowtarzalne źródło. Z kolei naukowcy zbierający relacje w ramach własnych projektów otrzymują oryginalny materiał badawczy, wpisujący się ściśle w wybrany przez nich temat. Jednak badacz, który przeszukuje istniejące już zbiory, nieraz przeżywa rozczarowanie, gdy w wywiadzie poruszającym interesujące go zagadnienia nie znajdzie akurat tego, na czym zależy mu najbardziej. W ostatniej części naszych wędrówek po historii mówionej chcielibyśmy zatrzymać się właśnie nad tym, co w tych relacjach nieopowiedziane lub niedopowiedziane, i na sytuacjach, gdy najciekawsze okazuje się to, czego w nich nie ma. Proponujemy spotkanie z trzema parami, których losy splotły się do tego stopnia, że opowieść każdej ze stron daje nam również pewien wgląd w życie drugiej, czyniąc bardziej uchwytnym to, co zostało przez nią pominięte.

Maria i Franciszek Skrzypczykowie: światy równoległe

Państwo Skrzypczykowie poznali się w czasie II wojny światowej w Niemczech, gdzie pracowali jako robotnicy przymusowi: ona w gospodarstwie rolnym u tzw. bauera, on – w pobliskiej fabryce amunicji. Do Polski wrócili już jako małżeństwo. Ich relacje zostały zarejestrowane równolegle tego samego dnia, 18 maja 2009 roku, przez Jarosława Pałkę i Dominika Czapigo. Zarówno prowadzący, jak i rozmówcy poświęcili najwięcej uwagi okresowi wojennemu, niemniej w obydwu wywiadach pojawiają się wspomnienia z dzieciństwa i wczesnej młodości oraz kwestie związane z układaniem sobie życia po wojnie. Nagrania trwają niewiele ponad dwie godziny, jednak Maria i Franciszek Skrzypczykowie kończą swoje wypowiedzi w poczuciu, że przekazali wszystko, co chcieli, i nie mają nic więcej do dodania. Prowadzący zadali sporo szczegółowych pytań, dlatego trudno jest w pierwszym momencie wskazać, o co jeszcze można by te świadectwa poszerzyć. Gdy jednak zestawimy je ze sobą, niektóre luki natychmiast rzucają nam się w oczy. Mimo ponad sześćdziesięciu lat spędzonych razem, Franciszek i Maria Skrzypczykowie krańcowo różnie formułują swoje relacje i niewiele jest między nimi punktów stycznych. Oboje małżonkowie przytaczają ważne epizody, które – chociaż dotyczyły ich wspólnego życia – zostały pominięte przez jedno z nich.

Maria Skrzypczyk (sygn. AHM_1269) 

Maria Skrzypczyk urodziła się w 1919 roku we wsi Włyń w rodzinie niezamożnych chłopów. Na roboty do Niemiec została wywieziona na początku 1940 roku. Opowiada obszernie o warunkach przymusowej pracy i ludziach, z którymi się tam zetknęła, w tym o spotkaniu przyszłego męża.

reklama

„U tego Bernhard [?] Linke, tam pracowaliśmy cały czas, w tym jednym, wie pan, w tym jednym... znaczy się to nie było gospodarstwo, tylko było takie... No tak związane więcej z kwiatkami, z owocami i tego. A mąż mój pracował... Fabryka była, blisko nas fabryka była, no i oni... Fabryka amunicji była chyba, taka jakaś wojenna. I tam myśmy się zapoznali. I mąż, jak to nieraz niedziela, to odwiedzali. I tam się z mężem zapoznałam, i tak żeśmy się... towarzyszyli sobie. Kto tam myślał, wie pan, że ja tam wyjdę za mąż w Niemczech. Chłopaka miałam, pisał do mnie, pisał i nawet te... Rodzice mi... tato, bo mamusi nie miałam, mamusia nam zmarła wcześnie dosyć, i tatuś tylko napisał, że mówi... Nazywał się ten pan, już nie pamiętam jak, ten gospodarz. Mówi, że ma zamiar mnie poślubić. Jak wrócimy z Niemiec, to że ma zamiar mnie poślubić. Ale kto tam myślał, wie pan, o ślubie, o tym. Przyszedł mąż, mąż przyszedł tam do tej fabryki, pracował, no i jak wszyscy zaczęli odwiedzać tak... Wie pan, no młodzi. Był taki skrzypek u nas, to grał, i taki był pokoik, i tak żeśmy sobie nieraz potańczyli trochę, wie pan. No i tak ten mąż przychodził, przychodził, wie pan. I, ja wiem? – jako kolega. Jako kolega, no ale później, z biegiem czasu, już tu wojna się, wie pan, kończy, no i ja mówię: No i teraz co my będziemy robić? Co będziemy robić? Mąż mówi: Bierzemy ślub. Bo był ksiądz wojskowy, taki elegancki ksiądz był w tym Emmerstedcie, wie pan, i tam żeśmy... Wzięliśmy ślub z mężem. Z mężem wzięliśmy ślub. (...)

Pracownice przymusowe zatrudnione w gospodarstwie w Emmerstedt. Pierwsza z lewej siedzi Maria Skrzypczyk (wówczas Widelska). Emmerstedt, okres II wojny światowej. Fot. ze zbiorów Marii i Franciszka Skrzypczyków/AHM.
Franciszek Skrzypczyk (pierwszy z prawej) jako pracownik przymusowy fabryki w Helmstedt, okres II wojny światowej, Niemcy, 1944/1945. Fot. ze zbiorów Marii i Franciszka Skrzypczyków/AHM.

A mąż, jak żeśmy się, wie pan, pobrali, przyjechaliśmy, mąż szuka pracy. Wie pan, no my naprawdę, wie pan, że myśmy mieli życie ciekawe. (…) Mąż zaczął szukać leśnictwa, ale nie miał całkiem… szkoły nie miał skończonej. I mąż musiał... To już nie będę opowiadać, jak, gdzie, czy pracował… Nawet gdzie pracował, to już nie pamiętam, czy on pracował przed szkołą? Ale było bardzo trudno do szkoły się mężowi dostać, do leśnej szkoły. Ale dostał się do szkoły, szkołę skończył, dostał, proszę pana, leśnictwo. No i jak już dostał leśnictwo, to ja już się cieszyłam. Dostał jedno, drugie, bo to było wszystko, wie pan, w czasie wojny tak opuszczone... (…) To to krótko będę opowiadać, bo to nie ma co, wie pan, tak się za bardzo rozdrabniać. (…) Grunt, najważniejsze, żeśmy, wie pan, wrócili do Polski. Przyjechaliśmy do Sieradza i... Już teraz to już nie pamiętam, czy jak przyjechaliśmy do Sieradza, czy ktoś po nas wyjeżdżał? (…) Mąż to przyszedł na pieszo do domu, do nas. Mąż i jeszcze jeden z tej wioski, co był. Mąż przyjechał – tak mąż mi mówi, no i w domu mi tak mówili – przyjechał, mówi... Przedstawił się: Jestem mężem Marysi. Mąż się przedstawił... Do rodziców nie, bo ja już mamuni nie miałam, tylko był ojciec i siostry. A siostry mieliśmy... Pięć nas było, wie pan? To już tego to nie pamiętam, czy to wszystkie jeszcze były w domu, tylko mówi, że: Jestem mężem Marysi. Oczy robią: Mąż? Chyba go mieli może za jakiegoś kłamczucha albo co, bo wie pan, bo ja bym inaczej też nie, no. Ja pojechałam, przecież mężatką nie byłam, tylko byłam panienką, jak wyjechałam, wie pan”.

reklama

Franciszek Skrzypczyk (sygn. AHM_1268)

Franciszek Skrzypczyk urodził się w 1918 roku we wsi Lubojna pod Częstochową. Jeszcze przed wybuchem wojny rozpoczął praktykę w nadleśnictwie. Wiosną 1939 został powołany do wojska, brał udział w kampanii wrześniowej. W czasie okupacji zaangażował się w konspirację, był m.in. w partyzantce AK. W 1943 roku został złapany i wywieziony do Niemiec, gdzie pracował pod fałszywym nazwiskiem jako Jan Ogrodnik. Do Polski wrócił jako Jan Skrzypczyński. Po uzupełnieniu wykształcenia został leśnikiem. W nowej rzeczywistości nie mógł się jednak czuć w pełni bezpiecznie.

„8 kwietnia weszła 8 Armia amerykańska. Oswobodzeni zostaliśmy, proszę pana. Wolność nastąpiła już w całym tego słowa znaczeniu. (…) Sprowadziła się kompania też, tam do Emmerstedtu, do tej wioski, proszę pana. Porucznik Kostro. To byli przeważnie akowcy, po upadku powstania warszawskiego, no i część tych niewolników jeszcze [niezrozumiałe] w czasie wojny. No i nie było podoficerów. No i ten porucznik Kostro dowiedział się, że ja jestem z AK, bo powróciłem do właściwego imienia i nazwiska, że byłem pod pseudonimem, ten „Ogrodnik”, i tak dalej… I zostałem wezwany do niego, czybym nie wstąpił i nie objął dowództwa plutonu. Ja mówię: No dobrze. No i tu byłem w tej jednostce, proszę pana. Szkolenia, bo nas szykowali, całą tą kompanię, [do] wysłania na Daleki Wschód, bo tam wojna w Japonii. (…) W sierpniu, proszę pana, rzucili bombę Amerykanie na Hiroszimę i Nagasaki. Japonia skapitulowała. Wówczas sytuacja się zmieniła. (…)

Przeszliśmy weryfikację. Część, którzy już się nie nadawali może, może nie wyrazili zgody, tego nie wiem, ale nas wybrano osiemdziesięciu, pozostawili w Emmerstedcie, a resztę odesłali na Mariental, tam na lotnisko, pełnić jakieś tam inne obowiązki. A nas szkolono, proszę pana, do dywersji. To miesiąc wrzesień, październik, listopad. W grudniu, proszę pana, transport odchodzi do Polski, bo już uruchomiona ta repatriacja jest. Ja otrzymuję (bo sam sobie daję) inny dowód, inny: „Skrzypczyński Jan”, i tak dalej. Dostaję dowód. Jako zaprawiony w konspi[racji] (tu opisuje, wie pan, dokładnie), do zasilenia – tu powstaje WiN, wie pan, tu w Polsce dzieją się rzeczy niemożliwe. NKWD, UB powstaje. Walka, i tym podobne.

I ja przyjeżdżam pod innym nazwiskiem, jako... jako zakonspirowany, i w okolicach Sieradza, bo tam żona stamtąd pochodzi, przyjeżdżam tu. Nawiązuję kontakt z „Zaporą”, który działa na terenie – Sieradz północ, tam w okolicy tego… No, ale potem trzeba było gdzieś robić, pracować. Za zgodą tego wyjeżdżam na zachód, do Świdnicy. Tam dostaję leśnictwo, zawiązujemy PZL [?]. UB, proszę pana, kładzie rękę. O jakiejś działalności to nie ma mowy. Ja, w porozumieniu, bo tam powstaje koło PZL [?], wtedy to byliśmy mikołajczykowskie, w porozumieniu, proszę pana, idę na szkołę – gimnazjum leśne w Limanowej. Kończę, wie pan, tą szkołę. (…)

reklama
Zaświadczenie weryfikacyjne dotyczące konspiracyjnej działalności Franciszka Skrzypczyka w ramach AK. Fot. ze zbiorów Franciszka Skrzypczyka/AHM.

Potem miałem dobre stosunki – już miałem leśnictwo, panie, w węgrowskim, po skończeniu tej szkoły – miałem dobre stosunki z UB, czyli z szefem tego. Taki Daniel był… polowania i tym podobne… A nie wiedział o tym, że ja jestem trefny. I niech pan sobie wyobrazi, razu jednego (to było w 1951 albo 1952 roku) wieczorem otwierają się drzwi, przychodzi żona tego Smolisa. A ja, będąc leśniczym, miałem styczność na całej gminie, z sołtysami i tym podobnie. Taki Smolis był sołtysem bardzo inteligentnym i bardzo my się lubili, zresztą coś wyczuwałem [?], że on należał do AK, a potem do WiN-u, to wie pan… No i mówi: Panie Skrzypczyk, czy pan by nie mógł mężowi… Przyjechało UB i zabrało męża. I powiada: Zabrali też broń jakąś przywiezioną przez męża. Mówię: Pani…! Pani, to jest tragedia. – Ale, panie leśniczy, proszę pana – mówi – przecież pan się zna dobrze z UB, z tym szefem, i z [niezrozumiałe]. Może pan mu pomoże jakoś? Ja mówię: Wie pani, spróbuję, ale jak, w jaki sposób? A dużo tej broni? Ona nie wie.

Materiał został przygotowany w ramach dodatku tematycznego do Histmag.org: „Wędrówki po historii mówionej, czyli subiektywny przewodnik po relacjach świadków historii”, zrealizowanego we współpracy z Domem Spotkań z Historią.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.

No i wie pan, na drugi dzień zajeżdżam. Mówię: muszę mu coś pomóc, no… W taki czy inny sposób. Zajeżdżam, proszę pana, do tego UB, a tam, cholera, jak myśmy szli z polowania, to tam do niego albo do tego Graniszewskiego [?], wie pan, do tego komendanta powiatowego – no to wódka, inne... Kilka razy to przecież popiliśmy, to był bruderszaft. To trwało już parę lat. Dwa czy trzy. Przecież to nastąpiło to… Nigdy nie proponowali mi jakichś tam, prawda, żebym donosił, na kogo skarżył i tym podobne. No, kiedy oni mieli dosyć tych donosicieli innych.

No i zachodzę. Jego nie było jeszcze, bo to przed ósmą, więc ci ubowcy wiedzieli, że ja dobrze żyję z tym szefem. – Niech pan siada, poczeka. No i rzeczywiście, 15 minut – przyjeżdża. Przylatuje jako kapitan UB. – A co ciebie tu sprowadza? Ja mówię: Chodź, chodź do ciebie, to ci opowiem. No, idziemy na górę, tam do niego, tam za hol, a tam, cholera… Boże, wybite drzwi skórą, proszę pana, no – to najbogatszy człowiek w Polsce nie miał taki urządzony gabinet, jak on. No i siada, wyciąga, panie… – Co ciebie? – drugi raz się pyta. Ja mówię: A wyście aresztowali wczoraj Smolisa. – A ty wiesz, co on narobił? Ja mówię: On nic nie narobił. – Jak to nic nie narobił? On tyle broni…! Ja mówię: To ta broń, to ja narobiłem. – Jak to ty narobiłeś? Ja mówię: Słuchaj, szłem na dziki i w oddziale 49 zobaczyłem, że jest rozkopana ziemia. I zacząłem kopać, patrzę, a tam lufa, panie. Ja tam dalej, a to kupa tej broni, panie. Więc poszłem do sołtysa, tego Smolisa, żeby zabrał konia, przyjechał i odwiózł do was. Wie pan, ta rozmowa się toczy, jak ja mu to powiedziałem, chwilę on tak patrzy na mnie, ten kieliszek koniaku tego wypiliśmy… Patrzę, otwierają się drzwi, wchodzi Smolis, ja mówię: Ty skurwysynu, czemuś ty nie zawiózł tej broni? – A kiedy ja miałem zawieźć? I to się zgodziło, pan sobie wyobrazi. I ten Daniel, proszę pana, nic nie mówi. Za chwilę, panie, bierze słuchawkę, tam zakręcił, mówi: Kaziu, weź maszynę do pisania i przyjdź tu do mnie. No i przychodzi ta… Otwierają się drzwi, Smolisa siada [sadza?] obok mnie i mówi: Jasiu, przesłuchanie tutaj. Personalia, wszystko, podaję, jak to było. Ja zeznaję, a Smolis słucha. No i potem Smolisa przesłuchuje. Personalia i tym podobne. Przesłuchał. – Panie Smolis, już jest pan wolny. Gratuluje nam, panie, mnie i jemu, przeprosił, po kieliszku… No i rozchodzimy się.

reklama
Franciszek Skrzypczyk w mundurze leśnika, po 1945. Fot. ze zbiorów Marii i Franciszka Skrzypczyków/AHM.

Ale wychodzimy, te ubowce tak patrzą… Co ten Skrzypczyk, Skrzypczyński tu narobił, panie? No wziął… Boże. Ale wychodzimy z tego UB, tu na ulicę [niezrozumiałe], ja mówię: Słuchaj, Smolis. Siadaj na rower, jedź do Pytlarczyka, weź… – do gajowego – weźcie szpadle, przyjdźcie do oddziału czterdzie… A ja idę pieszo. – Bo tam było ze sześć kilometrów. – I w tym czasie musimy no odtworzyć to wszystko, bo inaczej to może być źle. No i on pojechał. Płakał chłop z radości. Proszę pana, zajechał, za czym ja zaszedł, te sześć kilometrów, przez pola tak, na przełaj, wie pan, to już oni byli z tymi szpadlami. Zrobiliśmy. Umówiliśmy się [niezrozumiałe]. Przychodzi do domu, ta mamulka, proszę pana: Gdzie tak długo byłeś? Coś była godzina pierwsza czy druga. – No, byłem. Nie mówiłem jej o tym.

No, śniadanie. Śniadanie dopiero. No i tyle, co mi postawiła, wie pan, proszę pana, zaczynam jeść, podjeżdża samochód – willis i drugi, taki ciężarowy, pod leśniczówkę tam na… No i widzę, idzie w mundurze, panie, ubowiec. Pyta się: Panie leśniczy, jest pan proszony tam, bo są z Urzędu Bezpieczeństwa. Z województwa przyjechali i szef Daniel prosi pana, żeby pan tam przyszedł. No i ja wychodzę, przerwałem to jedzenie. – Panie leśniczy, pan pokaże to miejsce, gdzie pan znalazł tą broń. No i siadamy do tego samochodu, z tyłu. Tak patrzy na mnie, a to widać, te mordy to, cholera, enkawudowskie, widać. Mało po polsku, tylko sowiecki, panie. No i zajeżdżamy tam, a ten drugi samochód za nami, panie, aparaty, panie, to… Potem gdzie, jak, pokazuję. Już patrzę, Smolis, proszę pana, jedzie, jest przywieziony, przyprowadzony… Pytlarczyk też już zaraz przywieziony, panie. No i tam, proszę pana, te oględziny, aparaty, wie pan, to jak tutaj zdjęcia, to… No i ten wóz, proszę pana, jak myśmy wynosili to wszystko, tego… I nareszcie zabierają mnie, znaczy do domu wchodzi jeden ubowiec, do Marysi mówi: Zabieramy pana na przesłuchanie. Calutką bożą noc, wie pan, sowieckim sposobem. I ich też. I takie maltretowanie przez całą noc, do godziny ósmej rano. I wie pan, gdybyśmy się nie umówili, gdybyśmy, proszę pana, nie byli tacy, wie pan, byśmy popękali, to byłaby katastrofa. A jego czekała kara śmierci albo długoletnie więzienie. I mam satysfakcję, że to tak człowieka uratowałem. No to, to… to były takie czasy.

reklama

A, przychodzi 1956 rok, następuje odwilż, wypuszczają Wyszyńskiego, Gomułkę i tym podobne. UB przestaje być… [pełnić] swoją funkcję, tylko przechodzi na inne sprawy… No i ja nie mogę dłużej być, wie pan, pod pseudonimem. No i wystąpiłem, zgodnie z zarządzeniem, do powiatowej rady narodowej, no i przywrócili mnie, i objęli [?] wszystkie… A ślub dodatkowy, bo myśmy brali jeden ślub w Niemczech na nazwisko Ogrodnik, bo innych dokumentów nie było, a musieliśmy tu brać w Ułężu, żeby sprostować, bo ten syn, który był, to się nazywał Ogrodnik według papierów, tak jak Grażyna, no ta córka, która tam, panie, to nazywała się Skrzypczyńska, a to była nieprawda”.

Zdjęcie ślubne Marii i Franciszka Skrzypczyków. Emmerstedt, 10 czerwca 1945. Fot. ze zbiorów Marii i Franciszka Skrzypczyków/AHM.

Opowieść Franciszka Skrzypczyka zdominował temat wojny, jednak dopiero wspomnienie powojenne, przytoczone wyżej, stało się okazją do napomknięcia o żonie – którą poznał na robotach przymusowych w Niemczech i tam poślubił. Nie mówi też, jak został przyjęty przez jej krewnych po powrocie do Polski. Jego życie rodzinne to wątek w tej relacji właściwie nieobecny. Z kolei Maria Skrzypczyk w naturalny sposób wplata w swą opowieść także wspomnienia dotyczące męża. Pomija jednak tak istotną informację biograficzną, jak życie przez kilka lat pod fałszywym nazwiskiem; w jej relacji nie znajdziemy również wzmianki o prawdopodobnych obawach, jakie mogła w niej budzić zaraz po wojnie akowska przeszłość pana Skrzypczyka. Domyślamy się, że aresztowanie męża przez UB nie należało do łatwych przeżyć, ale nie dowiemy się tego z jej wspomnień. Jak dużo wiedziała wówczas o konspiracyjnej działalności małżonka? Czy zdawała sobie w pełni sprawę z zagrożenia? Czy pamięta inne przypadki interwencji UB w okolicy?

Prowadzący wywiad nie zadali tych pytań; nie mając kontaktu z drugą stroną, być może nie dysponowali nawet wiedzą pozwalającą na ich sformułowanie. Podążając za swymi rozmówcami, rozszerzali te wątki, które zostały spontanicznie poruszone i wydawały się najważniejsze dla każdego ze świadków. Dzięki temu otrzymaliśmy dwie odrębne historie, odzwierciedlające osobowość, pamięć i system wartości każdego z nich. Niemniej, gdyby zdecydowano się powrócić do państwa Skrzypczyków po jakimś czasie, w ich opowieściach pojawiłyby się prawdopodobnie nowe kwestie. Raz pobudzona pamięć pracuje bowiem dalej i ludzie pierwotnie przekonani, że wyczerpali już temat, wkrótce przypominają sobie kolejne ważne rzeczy. Sporo zatem tracimy, jeśli czyjaś historia nie ma dość czasu, żeby się rozwinąć. Taki stopniowy rozwój widać w wielu wywiadach realizowanych podczas więcej niż jednego spotkania – dobrym przykładem jest relacja państwa Kornblumów.

Halina i Władysław Kornblumowie: wspólnie, ale różnie

Halina i Władysław Kornblumowie to zasymilowani Żydzi, którym udało się wydostać z warszawskiego getta i przeżyć po aryjskiej stronie do czasu wyzwolenia. Archiwum Historii Mówionej nawiązało z nimi kontakt, aby zarejestrować wspomnienia pana Władysława. Wywiad został przeprowadzony w Tel Awiwie 12 stycznia 2011 roku. Halina Kornblum towarzyszyła mężowi podczas rozmowy, z czasem włączając się do niej coraz bardziej, tak że jego relacja przekształca się stopniowo z indywidualnej we wspólną. Kilka miesięcy później nadarzyła się okazja, by przeprowadzić z panią Haliną osobny wywiad. Został zarejestrowany 23 czerwca w Warszawie; potem rozmówczyni skontaktowała się jeszcze raz z prowadzącą, by podzielić się ostatnim wspomnieniem. Oba wywiady przeprowadziła Magdalena Stopa. W obydwu pojawia się wątek pierwszego spotkania państwa Kornblumów. Poznali się tuż po wojnie w domu dziecka, utworzonym w Otwocku z myślą o żydowskich dzieciach, które ocalały z Zagłady. Po jakimś czasie Halina (wówczas Sztarkman) i Władysław Kornblum trafili różnymi drogami do Izraela. Spotkali się ponownie w Tel Awiwie, gdzie zaczęli wspólne życie. W ich relacjach wątek otwockiego domu dziecka, dla obojga bardzo ważny, powraca kilkukrotnie, wzbogacając się za każdym razem o nowe szczegóły.

reklama

Władysław Kornblum (sygn. AHM_2202)

Władysław Kornblum urodził się w 1932 roku w Warszawie. Jego matka zginęła w Treblince, ojciec w obozie w Poniatowej. Władysław Kornblum ocalał, ukrywając się na Pradze. Pozostali przy życiu krewni w trudnych powojennych warunkach nie byli w stanie zapewnić mu właściwej opieki, dlatego ostatecznie umieścili go w otwockim domu dziecka.

„Mój brat zorganizował to, żebym się dostał do domu dziecka, żydowskiego, w Otwocku, zorganizowanego przez Joint [American Jewish Joint Distribution Committee], to jest ta międzynarodowa… Nie wiem, czy to jest ruch, czy to jest organizacja raczej, w Otwocku. To było koło tego sanatorium, w którym on był. No i dostałem się do tego domu dziecka w Otwocku. Tam były wszystkie dzieci mojego pokroju, dzieci, które przeżyły getto warszawskie. I tam poznałem tą dziewczynkę [wskazuje na żonę]. Tą dziewczynkę, która była troszkę młodsza ode mnie. I od tamtej pory te dzieci z tego domu dziecka to jest tak jak nasza rodzina. Nie ze wszystkimi, ale z wieloma jesteśmy w bardzo bliskim kontakcie do dzisiaj jeszcze. Niestety wielu już umarło też. Bo to są już ludzie, którzy mają pod osiemdziesiątkę dzisiaj. Ale… rzeczywiście ten dom dziecka to był w dużej mierze powrót do życia. (…)

Pensjonariusze sanatorium w Otwocku, drugi od lewej Izaak Wacław Kornblum, brat Władysława. Pierwsze lata po wojnie. Fot. ze zbiorów Izaaka Kornbluma/AHM.

Halina Kornblum: Jak Władek przyszedł do domu dziecka, to był 9 sierpnia…

W.K.: 1945 rok. (…)

H.K.: 1945. I myśmy siedzieli tam, grupka dzieci, i obierała kartofle, bo to były wakacje, myśmy się nie uczyli wtedy. Obieraliśmy kartofle na tyłach tego domu dziecka, który… już teraz w ogóle tam nie ma tego budynku, bo znieśli go. I przedstawił się Władek, doszedł, podał mi rękę i zasalutował tak, tego. I powiedział: Nazywam się Władysław Kornblum, a urodziny mam 22 sierpnia. I z czasem okazało się, że on się we mnie kocha. (…) Wtedy się nazywałam Halina Sztarkman, ale tak na co dzień to się nazywam Linka. Bo miałam ciotkę, która była ode mnie dziewięć lat starsza, którą ubóstwiałam, i ona się nazywała Duża Hala, a ja byłam Mała Halinka. No więc tak mnie w domu dziecka nazywali i nazywają do dzisiejszego dnia. W każdym bądź razie Władek był okropny psotnik i okropnie dokuczał dziewczynkom. Szczególnie była taka Ninka Radzikowska, której on okropnie dokuczał. Ona miała warkocze, on ją ciągnął za te warkocze. Zbierał muchy do butelki i wrzucał dziewczynkom muchy za kołnierz, i okropnie dokuczał. I wtedy wszyscy do mnie się zwracali, mówili: Zabierz tego Władka. Zabierz tego Władka, on nam przeszkadza. I potem dziewczynki, właściwie nie w związku z tym, ale dziewczynki ułożyły taką szopkę. To się nazywało szopka – taką piosenkę aktualną o wszystkich…

reklama

Materiał został przygotowany w ramach dodatku tematycznego do Histmag.org: „Wędrówki po historii mówionej, czyli subiektywny przewodnik po relacjach świadków historii”, zrealizowanego we współpracy z Domem Spotkań z Historią.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.

W.K.: Na melodię „Umarł Maciek, umarł”.

H.K.: Na melodię „Umarł Maciek, umarł”. I była taka jedna strofka, że była… Czekaj, chwileczkę.

W.K.: No, ja to ją powiem, ja.

H.K.: No to powiedz, tak.

W.K.: „Sercem tego chłopca, rzecz to niepojęta, zawładnęła kiedyś jedna mała święta. Święta, bo cierpliwość miała, że z tym Władziem wytrzymała”.

H.K.: Tak. Tak że zawsze musiałam go ukracać. Do dzisiejszego dnia.

Magdalena Stopa: To ciekawe, że macie państwo takie dobre wspomnienia z tego domu dziecka, prawda?

H.K.: Szczególnie ja.

W.K.: Ona ma lepsze niż ja.

H.K.: Ja mam lepsze niż on.

W.K.: Bo ja, ja przyszedłem… Ja na przykład nienawidziłem tej wychowawczyni, bo ona robiła szalone dyskryminacje, wyróżniała mnie i ja byłem u niej w niełasce. (…) Ja jej, tej ja dosłownie nienawidziłem. Do dziś jej nienawidzę. Ona już na pewno dawno nie żyje.

H.K.: Na pewno, że nie żyje. A ja mam miłe wspomnienia, dlatego że ja przypadkowo ją znałam jeszcze z getta. Dlatego że w getcie ona była taką wychowawczynią. (…) I ja przyjechałam wcześniej, siedemnastego… Na początku marca, 3 marca bodajże, przyjechała siedemnastka. I ona wtedy zaczęła pracować jako wychowawczyni w domu dziecka i objęła tą grupę starszą. (…) Ja pamiętam, że myśmy się zebrali koło komitetu żydowskiego… Bo na początku była mowa, że tylko sieroty, a ja byłam właściwie półsierota, bo mama… Ojciec zginął, ale mama została. Ale oni tak troszkę jakoś patrzyli poprzez palce i… Bo wiesz, była… strasznie też była bieda. W Warszawie nie było gdzie mieszkać, nie było co jeść. To było straszne. No i ja też pojechałam. Tam było jeszcze kilkoro dzieci, że matki się… zachowały, matki przeżyły. I ona właściwie… ona zorganizowała tą grupę.

Okładka jednej z książek Szlomo Kornbluma, ojca Władysława, pisarza tworzącego w jidysz. Fot. ze zbiorów Izaaka Kornbluma/AHM.

Ja pamiętam, przez pierwsze dwa tygodnie to był powrót do życia. Przede wszystkim na samym początku, jak żeśmy wsiedli na tą ciężarówkę, to pierwsza rzecz, którą ona nas nauczyła, żebyśmy zaśpiewali piosenkę po żydowsku. To było coś niebywałego. Kiedy nie wolno nam było cały czas się zdradzić tym, że jesteśmy Żydami, a tutaj na głos trzeba było śpiewać. Ona nas nauczyła tej żydowskiej piosenki. To było coś niebywałego. To był powrót do życia. Chociaż nie znałam żydowskiego i nie bardzo rozumiałam… Ona tam wytłumaczyła prawdopodobnie, bo już nie pamiętam, o czym jest ta piosenka. Dzieci przeważnie nie znały. Przecież to były małe dzieci. W każdym bądź razie to był powrót do życia.

reklama

Jak myśmy wrócili, przyjechali do tego domu dziecka, to pierwsza rzecz – wszystkim dziewczynkom zgolili głowy. Dlatego, że dzieci miały wszy. A po to, żeby nie było żadnej różnicy, że jedna ma wszy, a druga nie, to wszystkim zgolili głowy. Zabrali nam ubranie do dezynfekcji i kręciliśmy się przez kilka dni opatuleni w koce, bo nie było w ogóle ubrania na… I wtedy ona zorganizowała, że był samorząd. Wybrało się przewodniczącą samorządu. Właściwie zrobiła to według planu Makarenko. I wtedy to hasło, któreśmy wypisali…

M.S.: Proszę powtórzyć to hasło, bo nie wiem, czy to zostało nagrane.

H.K.: To było „Ku czci i pamięci tych, co zginęli, będziemy się uczyli i pracowali”. I to było z papieru takie… powieszone na ścianie. Już nie pamiętam, czy to przyklejone, czy przybite gwoździkami, ale to wisiało przez cały czas. To była taka wielka aula. To był… w ogóle to był kiedyś pensjonat bardzo jakiś… prawdopodobnie na poziomie, bo to był bardzo ładny budynek, tylko że oni go teraz w ogóle znieśli. I tam była taka aula, coś takiego, takie jakieś… nie było drzwi, tylko taka… jakieś półokrągłe przejście takie i tam to wisiało. I ona zorganizowała, te pierwsze dwa tygodnie to był po prostu raj na ziemi.

A potem się zaczęły, tego… Ona sama przeżyła okupację i prawdopodobnie ona też była jakaś… coś poszkodowana, że tak powiem. Potem były historie tam. To ona trochę robiła wyjątki. Ja nie należałam do tej elity, ale były starsze dziewczynki, to ona je bardziej wyróżniała. Byli starsi chłopcy, to ona bardziej wyróżniała. I potem… Ja tego nie odczułam tak bardzo, a on po tym, co przeżył u tej… u tej pani Duriaszowej, to widocznie był bardzo uczulony i bardziej przewrażliwiony, i on to przyjął inaczej niż ja. (…)

Władysław Kornblum w swoim mieszkaniu w Tel Awiwie, 12 stycznia 2011. Fot. Magdalena Stopa/zbiory AHM.

Ale ona – ona nauczyła dzieci czytać. W jaki sposób myśmy… W niedzielę, kiedy nie było szkoły, szliśmy na polanę, cała grupa tych dzieci, które były. Bo dzieci przychodziły i odchodziły, czasem je odbierali jacyś krewni, czasem… dzieci znikały też. I ona tą grupę, która była wtedy, co niedzielę szliśmy na polanę i ona nam czytała na głos „Bambi”. To była taka książeczka dla małych dzieci. Ale to było na polanie i było zielono – czegośmy w getcie w ogóle nie widzieli – i to było o Bambim, i to było… to było coś niebywałego.

Tak że ja ten dom dziecka przyjęłam zupełnie inaczej niż on. On przyjechał później, wtedy już były takie różne zgrzyty. Ja pamiętam ten pierwszy okres, kiedy ona nam dała prawo do życia. Te dzieci… To nieważne, żeśmy byli w kocach, to nieważne, że dziewczynki były z ogolonymi głowami, co to jest naprawdę bardzo przykre przeżycie dla dziewczynki, że zgolone. Ja pamiętam, żeśmy nosiły chusteczki i chłopcy nam ściągali te chusteczki, myśmy się okropnie wstydzili. Do szkoły żeśmy szli, do polskiej szkoły, i myśmy byli w chusteczkach. To po drodze w ogóle tam były historie, że polskie, nie tylko dzieci, ale obrzucali nas kamieniami. Myśmy szli grupą.

reklama

W.K.: Był okropny antysemityzmem w Polsce po wojnie.

H.K.: Był okropny antysemityzm wtedy w Otwocku, okropny.

W.K.: Lata 1945, 1946, 1947 to były…

H.K.: Myśmy szli…

W.K.: Dlatego też te syjonistyczne partie miały…

H.K.: Podatny grunt.

W.K.: Podatny grunt. Bo nas wyciągali…

H.K.: Myśmy szli pod eskortą. Myśmy szli, bo obrzucali nas kamieniami. I szliśmy grupą. Tak jak się idzie do przedszkola, tak to było. W każdym bądź razie… Ale ten pierwszy okres, który był w domu dziecka… Potem naprawdę dom dziecka nam dawał najlepsze warunki. Przyjeżdżali artyści, którzy wykonywali, którzy dawali nam koncerty. I to byli znani artyści. Bo ci, co zostali, po wojnie się uchowali, ukryli, to byli ludzie, którzy mieli też kontakty z Polakami. Była na przykład Irena Prusicka, która miała szkołę baletową, ona nas uczyła tańczyć i naprawdę… Ten dom dziecka był naprawdę powrotem, to był nadzwyczajny dom dziecka. Ale były historie”.

Halina Kornblum (sygn.AHM_2948)

Halina Kornblum urodziła się w Warszawie w 1933 roku. W 1942 roku jej ojciec został złapany i wywieziony z getta do obozu w Rembertowie, gdzie zginął. Matka z córką ukrywały się w różnych miejscach w Warszawie i okolicach. Po wojnie, w związku z trudną sytuacją materialną, dziewczynka została oddana tymczasowo do domu dziecka. W swojej relacji Halina Kornblum powraca do wspomnień z tamtego okresu, częściowo powtarzając wcześniejsze wypowiedzi, dodaje jednak także zupełnie nowe informacje.

„Między nami jest różnica zdań bardzo… krańcowa, jeśli chodzi o wychowawczynię w domu dziecka. To jest ta wychowawczyni, którą ja jeszcze znałam z getta. To była naprawdę osoba, która zrobiła też dość dużo krzywdy dzieciom. Ale ja widzę jej inną stronę też, której Władek w ogóle nie chce przyjąć. Dlaczego krzywdę? (…) Bo byli starsi chłopcy, Władek nie był takim rozwiniętym bardzo chłopcem, ale tam byli chłopcy, którzy byli bardzo męscy i bardzo ładni, i ona trochę… Na przykład się kąpało chłopców, to ona wchodziła i kąpała chłopców, robiła różne takie rzeczy. Myśmy wtedy tego nie wiedzieli, ale on to czuł. (…)

Pamiętam, mamy taką koleżankę Teresę, to ona miała coś deklamować, jakiś wiersz, i mówiła: Żelazny pęknie pierścień... Jak ona powiedziała to źle, to ona ją zaraz spoliczkowała. No więc to nie jest w porządku. Ona była trochę niezrównoważona. Nie wiem, jaką ona była osobą przed okupacją, ale nie wiem, co ona przeżyła. Ona też przeżyła okupację. (…) Ją potem wyrzucili z tego domu dziecka przez te rzeczy, ale ona już miała trzydzieści dwa lata i widocznie miała jakieś swoje przeżycia, kto wie jakie”.

Halina Kornblum w hotelu Gromada, Warszawa, 26 czerwca 2011. Fot. Magdalena Stopa/zbiory AHM.

Wypowiedzi Władysława Kornbluma są dość lakoniczne, w przeciwieństwie do obfitujących w szczegóły opisów jego żony. Oboje mówią zgodnie o otwockim domu dziecka, że był to „powrót do życia”, a poznane w nim dzieci zastąpiły im rodzinę. Oboje wspominają też ciemną stronę tej instytucji. Można się zastanawiać, ile byśmy się dowiedzieli, gdybyśmy dysponowali jedynie wywiadem przeprowadzonym z panem Kornblumem, bez udziału jego żony. Prawdopodobnie prześliznęlibyśmy się nad jego deklaracją nienawiści do wychowawczyni, nie przeczuwając nawet istnienia jakichś jej głębszych przyczyn. Niemniej nawet Halina Kornblum, odmalowawszy tak wszechstronny obraz otwockiego domu, nie mówi wszystkiego za pierwszym razem i dopiero w drugim wywiadzie zdradza swoje przypuszczenia co do niewłaściwego zachowania nauczycielki.

Materiał został przygotowany w ramach dodatku tematycznego do Histmag.org: „Wędrówki po historii mówionej, czyli subiektywny przewodnik po relacjach świadków historii”, zrealizowanego we współpracy z Domem Spotkań z Historią.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.

Ten przykład dowodzi, że nie wystarczy, by prowadzący zadał odpowiednie pytania, gdyż to świadek decyduje ostatecznie, czym się z nami podzieli. Może nawet odmówić odpowiedzi, zbyć nas ogólnikami albo odpowiedzieć tak zwięźle, że wartość informacyjna jego relacji (choćby z punktu widzenia badacza zajmującego się danym tematem) okaże się w tym zakresie wysoce niesatysfakcjonująca. Taka reakcja rozmówcy sama w sobie niesie jednak pewną informację. O ileż trudniej jest formułować jakiekolwiek wnioski w przypadku, gdy ważny aspekt omawianej sprawy zostanie w ogóle pominięty.

Maria i Stanisław Dobosiewiczowie: druga strona medalu

Relacje państwa Dobosiewiczów powstały niezależnie od siebie w odstępie dziesięciu lat. Wywiad ze Stanisławem Dobosiewiczem przeprowadzono (bez udziału jego żony) w 2002 roku w ramach międzynarodowego projektu dokumentacyjnego poświęconego systemowi obozów koncentracyjnych Mauthausen-Gusen (MSDP). Relacja Zofii Dobosiewicz została zarejestrowana kilka lat po śmierci jej męża, na przełomie 2011 i 2012 roku. Pierwsze nagranie zrealizował Piotr Filipkowski, drugie – Katarzyna Madoń-Mitzner. W momencie udzielania wywiadu pan Dobosiewicz był znanym działaczem środowiska byłych więźniów Mauthausen-Gusen oraz autorem publikacji obszernie dokumentujących sposób funkcjonowania tego obozu. Mimo to kwestia wpływu doświadczeń obozowych na jego dalsze życie nie została w tej rozmowie wprost poruszona. Relacja pani Dobosiewicz rzuca trochę światła na to, jak ważny mógłby być to wątek.

Zofia i Stanisław Dobosiewiczowie, późne lata 30. Fot. ze zbiorów Zofii i Stanisława Dobosiewiczów/AHM.

Stanisław Dobosiewicz (sygn. MSDP_014)

Stanisław Dobosiewicz urodził się w 1910 roku w Makowie Mazowieckim. Po ukończeniu studiów polonistycznych został nauczycielem. 6 kwietnia 1940 roku w ramach „Intelligenzaktion” (planowego rozstrzeliwania bądź zsyłania do obozów koncentracyjnych przedstawicieli polskiej inteligencji na terenach włączonych do Rzeszy) został aresztowany i wywieziony do KL Dachau, potem do Gusen I. Przetrwał w obozie pięć lat, aż do wyzwolenia przez Amerykanów.

„Do spraw obozowych wciągnęli mnie koledzy z obozu. Podtrzymywałem kontakty z rozsianymi w całym kraju przyjaciółmi z obozu. Ale mogłem włączyć się do pracy klubu [Klubu Byłych Więźniów Obozów Koncentracyjnych Mauthausen-Gusen] dopiero po przejściu na emeryturę. Zostałem wkrótce wybrany na wiceprzewodniczącego klubu w Warszawie i na członka komisji więźniarskiej, znaczy więźniów obozów politycznych… obozów koncentracyjnych przy ZBoWiD-zie. Komisji obozowej zrzeszającej reprezentantów wszystkich niemieckich centralnych obozów, gdzie Mauthausen było jednym z obozów. Bardzo dobrze mi się pracowało w tym zespole. Od 1972 roku zacząłem pracować nad historią obozu. W 1977 roku wyszedł pierwszy tom monografii obozowej pod tytułem „Mauthausen-Gusen. Obóz zagłady”. W 1981 drugi tom – „[Mauthausen-Gusen.] Samoobrona i konspiracje”. W 1983 – „Pieśń obozowa i muzyka”, a dopiero w 1999 wyszedł ostatni, czwarty tom – „W walce o godność… o życie i godność ludzką” [„W obronie życia i ludzkiej godności”]. Niektóre z nich pan zna. Myślę, że to, co opowiedziałem, jest wielkim skrótem tego, co jest w tych książkach. Książka nie jest pamiętnikiem moim, jest w trzeciej osobie napisana relacja o obozie. Przy czym głównie relacja o tym, co sam przeżyłem i obserwowałem w obozie, ale skonfrontowana z reguły z tym, co na ten sam temat pamiętają różni koledzy. Ja prowadziłem korespondencję z 52 znajomymi z obozu. Takimi wybitniejszymi więźniami, na których relację mogłem liczyć. Zebrała się tego masa, część tego materiału, może znaczną część odesłałem do muzeum na Radogoszczu w Łodzi, wtedy kiedy byłem ciężko chory, po uszkodzeniu, po krwiaku mózgu, bo się bałem, że to przepadnie. I ta konfrontacja moim zdaniem jest tutaj rzeczą chyba najważniejszą. Nieraz słyszę opinie, że tak dokładnej relacji o tym, czym był obóz, nie ma żaden z obozów koncentracyjnych”.

Zofia Dobosiewicz (sygn. AHM_3446)

Zofia Dobosiewicz urodziła się w 1916 roku w wielkopolskim Skulsku. Wyszła za mąż niedługo przed wybuchem wojny, w czerwcu 1939 roku urodziła pierwszego syna. Po aresztowaniu męża zmuszona była samodzielnie zadbać o siebie i dziecko. Długo wyczekiwany powrót pana Dobosiewicza zapoczątkował nowy etap w życiu rodziny, jednak pięć lat spędzonych w obozie nie pozostało bez wpływu na ich wspólne życie.

„Katarzyna Madoń-Mitzner: Opowiadaliście sobie nawzajem o tym, co się z wami działo? Co przeżywaliście w tym czasie?

Zofia Dobosiewicz: Mało. Mało. W ogóle mąż o obozie to prawie że nie mówił. Tylko to, że wiedziałam, że był w obozie, a nie mówił. Tak radzili, żeby nie wyciągać. Nie wyciągać. Przyjdzie pora. Potem, jak został zwolniony... Bo tam nie chciał się podporządkować... Nie chciał na przykład zwalniać... Polskie książki chcieli wyrzucać z programów. Jak zaczęli Kochanowskiego, tego, tego usunąć, a za to dawali rosyjskie. Pamiętam tego „dziadka…” – jaki to dobry ojciec ten Lenin, jakieś takie, o… Takie różne. I powieści naszych najlepszych pisarzy to zaczęli... To mąż się nie zgadzał. Nie chciał się zgodzić. Był w KC raz, i drugi, i trzeci. Nie chcieli nic z tego… I skorzystali potem, jak był marzec. To skorzystali i wypichcili [?], że syna nie umiał wychować. Że syn przemawiał przed uniwersytetem. A syna wtedy wcale nie było, bo był w Zakopanem. Przyszli w nocy, walili do drzwi. Do kompanii karnej go chcieli zabrać, ale go nie było. – A gdzie jest? – Jest w Zakopanem. – A co tam robi? – Pojechał z przewodniczącym Światowej Federacji Młodzieży. (…) Ale to nie przeszkadzało, że napisali, że dnia tego i tego on przemawiał przeciwko milicji polskiej, przeciwko rządowi, i tak dalej. Za to ojca zwolnili.

Stanisław Dobosiewicz (z tyłu). Fot. ze zbiorów Zofii i Stanisława Dobosiewiczów/AHM.

K.M.-M.: Wtedy zaczął mówić o obozie?

Z.D.: I wtedy się zabrał... Tak. Tak to przeżył bardzo. I ktoś mu podsunął, żeby... przecież wszyscy już dawno chcieli, żeby on zaczął o obozie, i wtedy właśnie zaczął na dobre zajmować się obozem. I wtedy się otworzył dopiero.

K.M.-M.: Ale tak osobiście też pani bardziej opowiadał?

Z.D.: Tak. Tak, opowiadał. I to ciekawe, że ja pierwszy raz, jak on zaprosił na swoje imieniny, zaprosił takich najlepszych kolegów, ośmiu ich było, i same te chłopy... I to o godzinie piątej – wszystko się odbywało o godzinie piątej, bo o piątej był obóz wyzwolony, więc wszystkie spotkania, zebrania, cokolwiek było, cokolwiek organizowali, to była godzina piąta. Więc za pięć piąta to już pod drzwiami chodzili i czekali. Jak zebrało ich się tam iluś, to dopiero razem wchodziła taka ósemka chłopów, takich wysokich – bo to było jakoś tak… dobrze wyglądających już wtedy.

Zawsze o tej piątej to zaczynali najpierw hymnem. Zawsze zaczynało się – ktoś mówił, wszyscy wstali i był hymn: Już przebrzmiał grom... i świat swą zmienił twarz. Ojczysty dom na powrót czeka nas... Nie, nie pamiętam... Więc żegnaj nam świecie kamiennych brył... Coś takiego rodzaju. To zaśpiewali i potem wszyscy siadali. I już tak jakby się języki... inny świat się otwierał dla tych ludzi. Już opowiadali sobie, jak tamten uciekał, a jak Niemiec go gonił, a jak ten wpadł do dziury, a nie mógł wyjść. Różne takie i wszystko z humorem. To było tak pogodne spotkanie, że naprawdę... Ja to wszystko robiłam, żeby jak najprzyjemniej było... Nikt nie wspominał złych, tylko sytuacje takie, które były dla nich tragiczne, to ze śmiechem opowiadali. Bardzo lubiłam te spotkania. Bardzo lubiłam. (…)

Zofia i Stanisław Dobosiewiczowie, zdjęcie powojenne. Fot. ze zbiorów Zofii i Stanisława Dobosiewiczów/AHM.

K.M.-M.: Ale mąż pani opowiadał też takie tragiczne rzeczy czy raczej nie?

Z.D.: Raczej nie. Raczej nie. Tak opowiadał tylko to... Oni słyszeli, jak... pierwszego gościa, którego zamordowali... to opowiadał. (…)

K.M.-M.: A czy jak mąż wrócił, to czuła pani, że coś w jego charakterze się zmieniło czy nie bardzo?

Z.D.: Stał się taki bardziej surowy. Powiedziałabym, że i dla dzieci taki był... Syn to przeżył i ja to przeżyłam bardzo. Chciał... Może z pięć dni byliśmy już w tej Słupcy... Filmy... kino było czynne. Więc mówi: Tyle lat nie byłem, pójdziemy do kina. A ja mówię: A co zrobimy ze Zbyszkiem? Co ze Zbyszkiem? – Zostawimy go. A ja pamiętam, że kiedyś go zostawiliśmy na jakąś godzinę samego i przyszłam, to był zapłakany strasznie. To mi było żal tego dzieciaka, że tak zostawiamy. Więc do kina... To ja mówię: Nie pójdziemy do kina. Nie możemy iść. – A nie. Chodźmy. I chodźmy. Postawiłam mu [synowi], pamiętam, coś do picia, jakąś lampkę, że zagasi, jak będzie spał, już będzie taki senny, żeby zgasił, żeby się położył o tej godzinie. Miał wtedy sześć i pół roku. Przychodzimy, a tu spał, ale cały zapłakany. Cały mokry. Mnie było tak go żal. I ja mówię: Widzisz, do czego doprowadziłeś, że dzieciak tak płacze? Płakał i w tym płaczu usnął. A mąż mówi: Życie jest takie, że nie będzie go głaskało. Musi się do takich przyzwyczaić. I takie właśnie co jakiś czas były...”.

Zbigniew, pierwszy syn Zofii i Stanisława Dobosiewiczów, okres okupacji. Fot. ze zbiorów Zofii i Stanisława Dobosiewiczów/AHM.

Trudno ocenić, w jakim stopniu taka postawa Stanisława Dobosiewicza wynikała z okrutnych doświadczeń wojennych, a w jakim z jego własnego, surowego wychowania i trudnego dzieciństwa. Niemniej w przekonaniu pani Dobosiewicz doświadczenia obozowe jej małżonka, nawet jeśli w większości nieujawnione, wpływały na rodzinną atmosferę i relacje. Wspomniany tutaj rytuał spotkań z byłymi więźniami w rocznicę wyzwolenia obozu (5 maja – tego dnia wypadają też imieniny Stanisława), rozpoczynany zawsze o godzinie, w której obóz został wyzwolony, dowodzi, że pomijanie przez pana Dobosiewicza milczeniem najtrudniejszych przeżyć nie oznaczało próby ich wyparcia. Jednocześnie zaskakuje pozytywny wydźwięk tych spotkań, będących – jak się wydaje – bardziej celebracją wyzwolenia niż opłakiwaniem przeszłości. Chciałoby się zapytać, jakie emocje i refleksje z tym związane towarzyszyły Stanisławowi Dobosiewiczowi rok po roku. Jak oceniłby wpływ owych pięciu lat spędzonych w Gusen na resztę swojego życia? Czy dostrzegał jakąkolwiek zmianę w swoim podejściu do ludzi, którą mógłby przypisać obozowej traumie?

Potrzeba zadania niektórych pytań staje się oczywista dopiero wraz z upływem czasu, w miarę jak zmienia się nasza ogólna wiedza o danym zjawisku, a także społeczne zainteresowanie pewnymi tematami. Jednak pytanie o ocenę długofalowych skutków przebywania w obozie koncentracyjnym nie jest rzadkie w tego typu wywiadach. Dlaczego tutaj go zabrakło? Być może zaważył fakt, że Stanisław Dobosiewicz na większość pytań odpowiada płynnie i rzeczowo, podając wiele dokładnych informacji. Relacja trwa ponad cztery godziny, po których słuchacz pozostaje z poczuciem obszernego omówienia, jeśli nie wyczerpania wielu wątków. Wrażenie to musiało być jeszcze mocniejsze w przypadku prowadzącego, który rozmawiał ze świadkiem w cztery oczy i dzięki bezpośredniemu kontaktowi odbierał jego przekaz dużo mocniej.

Warto pamiętać, że źródła historii mówionej powstają w wyniku żywej interakcji, jako efekt dynamicznego procesu niepodlegającego w pełni kontroli którejkolwiek ze stron. To prawdopodobnie najważniejszy czynnik decydujący o tym, jaki kształt ostatecznie przyjmie każda relacja. Zachęcamy zatem Państwa do podążania za naszymi rozmówcami, a jednocześnie do stawiania sobie nieustannie pytań o wszystko to, czego w tych opowieściach nie ma.

Joanna Rączka (Dom Spotkań z Historią)

Wszystkie relacje wykorzystane w tym artykule są dostępne w całości na stronie https://relacjebiograficzne.pl/.

Materiał został przygotowany w ramach dodatku tematycznego do Histmag.org: „Wędrówki po historii mówionej, czyli subiektywny przewodnik po relacjach świadków historii”, zrealizowanego we współpracy z Domem Spotkań z Historią.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.

reklama
Komentarze
o autorze
Joanna Rączka (Dom Spotkań z Historią)
Absolwentka Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Od 2016 roku związana z Archiwum Historii Mówionej w Domu Spotkań z Historią, gdzie koordynuje projekt rozbudowy serwisu relacjebiograficzne.pl, udostępniającego unikalny zbiór wielogodzinnych wywiadów biograficznych i fotografii archiwalnych świadków XX wieku.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone