Twardogłowi idą po władzę
Ten tekst jest fragmentem książki Andrzeja Brzezieckiego „Betonowy umysł. Historia twardogłowych towarzyszy z PZPR”.
Po latach Edward Gierek zapytany przez Janusza Rolickiego, czy partyzanci stworzyli partię w partii, odparł, że „do tego nie doszło, ale z pewnością takie były w początkowym okresie aspiracje Moczara”.
Podczas IV Zjazdu PZPR, w czerwcu 1964 roku, Mieczysław F. Rakowski opisywał delegatów, którzy rekrutowali się głównie z biurokracji partyjnej różnych szczebli. Redaktor „Polityki” pisał o tej rzeszy ludzi: „jest bardzo antyinteligencka, każde wystąpienie, które w jakiś sposób atakuje inteligencję, także młodą, przyjmowane jest hucznymi oklaskami”.
Ze zjazdem tym twardogłowi wiązali spore nadzieje. Moczar liczył, że zostanie sekretarzem KC, Strzelecki nawet widział się w Biurze Politycznym. Mieli podstawy do takich nadziei, zdołali podporządkować sobie sporą część partyjnych organizacji wojewódzkich, między innymi potężną katowicką, ale też poznańską, rzeszowską, lubelską i gdańską.
Niewątpliwie moczarowcy odnieśli sukces podczas wyborów do Komitetu Centralnego. Był to swoisty plebiscyt popularności wewnątrz samej partii. Choć Gomułka prosił delegatów, by nie skreślać zgłoszonych kandydatów, beton jednak skreślał wyznaczone nazwiska. Bo choć Polska Rzeczpospolita Ludowa nie była państwem demokratycznym, to w samej partii elementy demokracji były utrzymane. Doły partyjne skupione w Podstawowych Organizacjach Partyjnych, potem komitetach lokalnych, wybierały delegatów na konferencje wojewódzkie, a stamtąd, mniej więcej co pięć lat, na krajowe zjazdy, które z kolei wybierały Komitet Centralny. W ramach KC wybierano I sekretarza, Biuro Polityczne i inne ciała. To Komitet Centralny sprawował władzę w partii między zjazdami. Taki system pozwalał dokonywać zmian na szczytach władzy, łącznie z I sekretarzem, bez zwoływania zjazdów nadzwyczajnych. Sam mógł także w określonym wymiarze zmieniać swój skład.
Niemniej liderzy partii musieli więc starać się zachować „więź z dołami”, bo to one wybierały delegatów na zjazdy. I choć jakieś spektakularne zmiany w partii nie były możliwe, to jednak konferencje wojewódzkie potrafiły pokazać pazury i nie wybrać na zjazd nielubianego przez siebie towarzysza. Taki ustrój partii nazywał się centralizmem demokratycznym. Był to układ klientystyczny, bo „ci na górze” dysponowali stanowiskami i różnymi przywilejami, którymi mogli kupować poparcie.
Oczywiście, ludzie skreślani na zjazdach i tak weszli do Komitetu Centralnego, ale dzięki skreślaniu innych wyniki takich działaczy jak Moczar czy Strzelecki były znacznie lepsze niż pozostałych kandydatów. To pokazywało ich siłę w aparacie. Dla porównania — na 1618 głosujących Moczara skreśliło raptem dwadzieścia jeden osób, podczas gdy zwalczanego przezeń od lat Leona Kasmana — aż pięćset czterdzieści dwie. Także sporo partyzantów znalazło się w KC, a przecież kontrolowali oni już też część województw.
Ta zagrywka dała ponoć Gomułce do myślenia. Zrozumiał, że ma do czynienia z normalną frakcją. Zadbał on już, by dalsze głosowania w KC przebiegły w inny, czyli normalny, zgodny z ideą jedności partyjnej sposób. Strzelecki został więc tylko zastępcą członka Biura Politycznego, Moczar sekretarzem KC nie został, nie mówiąc nawet o członkostwie w BP.
Być może podczas tamtego zjazdu partyzanci próbowali także w inny sposób przejąć władzę. Otóż jeszcze zanim nowy Komitet Centralny wybrał Biuro Polityczne i sekretarzy KC, redakcje warszawskich gazet z „Trybuną Ludu” na czele, otrzymały zdjęcia nowych władz partii, czyli de facto państwa. Wśród nich był… Mieczysław Moczar. Centralną Agencją Fotograficzną kierował człowiek Moczara, Dobrosław Kobielski. Traf chciał, że redakcja „Trybuny Ludu” jednak postanowiła upewnić się w Komitecie Centralnym, czy ma publikować te zdjęcia. Padło podejrzenie, że Moczar zagrał va banque — licząc, że gdy oficjalny organ PZPR poda skład najwyższych władz partii, sprawy nie będzie dało się już cofnąć.
Przed laty, opierając się na informacjach, jakie otrzymywał z Polski różnymi kanałami, ów „kieszonkowy zamach stanu” opisał Jan Nowak-Jeziorański. Historycy nie byli pewni, czy rzeczywiście Moczar zdecydowałby się na taką hucpę. Jednak w 1999 roku ukazały się Dzienniki… Rakowskiego, który pod datą 2 lipca 1964 roku, analizując IV Zjazd PZPR, opisał tę historię w podobnych słowach. To znaczy, że przynajmniej była ona powtarzana zaraz po Zjeździe w elicie władzy PRL jako prawdziwa.
Czy za partyzantami stał jakiś program, czy jedynie — jak uważał choćby Mieczysław F. Rakowski — cała ideologia łącznie z komunizmem była dla nich zasłoną dymną? „W rzeczywistości są to żądni władzy faceci. I nic więcej”. Innym razem Rakowski dodawał, że poza władzą młodzi i prężni partyzanci pragnęli jeszcze honorów i zaszczytów. Ryszard Gontarz, wtedy zwolennik Moczara i partyzantów, już po latach twierdził, że formacji tej brakowało programu naprawy Rzeczypospolitej. Owszem, słusznie upominali się o przeszłość, umieli walczyć z przeciwnikami, ale nie bardzo mieli propozycję na przyszłość. Za sprawy gospodarcze na przykład się nie chwytali.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Andrzeja Brzezieckiego „Betonowy umysł. Historia twardogłowych towarzyszy z PZPR” bezpośrednio pod tym linkiem!
Wrogość wobec inteligencji, wrogość wobec Żydów i wrogość wobec świata — to trzy filary światopoglądu moczarowców, który można w skrócie scharakteryzować jako nacjonal-komunizm. Poza tym już niewiele da się powiedzieć o programie partyzantów. Biograf Moczara uważa, że właśnie słabością tego ruchu był brak szerszej formuły programowej. Co więcej, „oni sami nie mieli nigdy ambicji intelektualnych”.
Wiosną 1963 roku Mieczysław F. Rakowski opisał w swych Dziennikach dość spójnie frakcję partyzantów. Motywem przewodnim było więc odwoływanie się do uczuć narodowych i kreowanie się na siłę czysto polską. Jednocześnie akcentując hasła narodowe, partyzanci, pisał Rakowski, siłą rzeczy muszą stać się przeciwnikami Żydów.
Dalej pisał on: „obserwując dotychczasowy proces «skrzykiwania» zwolenników tej tendencji, widać także, że pierwsi zgłosili się różnego rodzaju karierowicze, a także ludzie skłonni do zajmowania pozycji skrajnych. Ponieważ w tej partii jest sporo ludzi zawiedzionych, pokrzywdzonych, uważających się za zapoznanych geniuszy (np. taki [Leszek — przy. aut.] Wysznacki), to jasne, że «partyzanci» bardzo szybko zgromadzili wokół siebie dużo zer”.
Co prawda, zauważał redaktor „Polityki”, frakcja Moczara nie pozyskała inteligencji, ale przecież do rządzenia potrzebni są zazwyczaj ludzie skrojeni z innego materiału niż intelektualiści. Metody partyzantów też były niewyszukane. Należało obsadzać wszelkie stanowiska swoimi ludźmi, a że niektórzy przedstawiciele dotychczasowej elity ustępować nie zawsze chcieli, należało uciekać się do prowokacji, oszczerstw, inwigilacji i wszelkich tego rodzaju niezbyt przyjemnych chwytów, zwanych także hakami.
Typową zagrywką moczarowców było dopominanie się o wymianę elit i postawienie na „ludzi o czystych rękach”. W „Prawie i Życiu” na początku 1964 roku opisywano na przykład naganne i nieetyczne zachowania ludzi ze świata dziennikarskiego i akademickiego, by w ten sposób dowodzić, że właśnie tak wygląda cała dotychczasowa elita.
Antyinteligenckość była jednym z filarów taktyki partyzantów, co nie znaczy, że nie mieli oni swoich intelektualistów, jak choćby wspominany wyżej Walery Namiotkiewicz. Najważniejszym bardem partyzantów był jednak pułkownik Zbigniew Załuski. Jego książka Siedem polskich grzechów głównych była wielką polemiką z wszystkimi tymi „szydercami”, którzy podważali sens polskiego bohaterstwa i negowali chlubną historię. Innym autorem wydawanym w wielu nakładach był doktor Tadeusz Walichnowski.
To on tropił syjonistyczne spiski wymierzone w Polskę. W latach 1967–1968 opublikował książki poświęcone, jak sam to opisywał, kampanii oszczerstw przeciwko narodowi polskiemu rozpętanej przez Izrael i koła syjonistyczne w ramach akcji rehabilitowania NRF. Czyli głównymi wrogami Polski mieli być Żydzi i Niemcy.
„W parze z oskarżeniem narodu polskiego o bierność i współudział w mordowaniu Żydów przez hitlerowców podkreślany jest wręcz inny stosunek do tej kwestii pozostałych narodów Europy” — pisał.
Walichnowski swym piórem bronił Polaków przed podobnymi oskarżeniami i dowodził, że choć brak jest danych statystycznych ukazujących, ilu spośród Polaków zginęło za pomoc udzieloną Żydom, to jednak śmierć poniosło więcej Polaków ratujących Żydów niż na przykład żołnierzy amerykańskich w walkach na frontach drugiej wojny światowej.
Walichnowski twierdził także, że są liczne dowody pomocy udzielanej powstańcom w getcie, lecz „syjoniści oczerniając naród polski celowo pomijają te fakty”. Żydzi, oskarżając Polaków o antysemityzm, spłacali dług wobec Niemców za „ich pomoc wojskową, gospodarczą i polityczną dla Izraela”. Także bezpieka zajmowała się wynajdywaniem sprawiedliwych. Katowicka SB przygotowała listę osób, które pomagały Żydom. Ich wspomnienia następnie wykorzystywano w prasie w celach propagandowych. Akcje takie miały zadać kłam informacjom mającym świadczyć „o nieuleczalnym, rzekomo tradycyjnym antysemityzmie polskim”.
„Gdy czyta się dokumenty Służby Bezpieczeństwa z lat 60., w wielu widać przeświadczenie, że celem Żydów jest zohydzanie wizerunku Polski, przede wszystkim przez eksponowanie polskiego antysemityzmu i współodpowiedzialności za Holocaust. MSW miało temu przeciwdziałać i bronić dobrego imienia Polaków. Resort sporządził opracowania, w których omawiano rzekomo zniesławiające publikacje, wytykające Polakom antysemityzm i udział w prześladowaniu Żydów w czasie wojny i po niej” — pisze Paweł Machcewicz.
Zdaniem tego historyka, moczarowska propaganda stworzyła kanon przedstawiania postaw Polaków wobec Żydów w czasie wojny oraz instrumentalizacji Sprawiedliwych, który przetrwał upadek komunizmu i był wykorzystywany później.
Dobrym przykładem ówczesnej propagandy był film dokumentalny Sprawiedliwi Janusza Kidawy i Ryszarda Gontarza, wyprodukowany w 1968 roku przez Telewizję Polską i Wytwórnię Filmów Dokumentalnych. Porównywał on sytuację Polaków i Żydów w czasie okupacji, a wniosek był taki, że Polacy i Żydzi cierpieli po równo — tyle, że ci pierwsi jeszcze pomagali drugim.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Andrzeja Brzezieckiego „Betonowy umysł. Historia twardogłowych towarzyszy z PZPR” bezpośrednio pod tym linkiem!
Paweł Machcewicz zwracał uwagę na znamienną inkluzywność opowieści o ratowaniu Żydów, charakterystyczną dla całej partyzanckiej narracji. „W filmie — pisał historyk — na równych prawach wypowiadali się byli żołnierze GL/AL i AK, a nawet mówiono o ratowaniu Żydów w katolickich klasztorach, co było jedną z nielicznych dobrych rzeczy, jakie można było publicznie usłyszeć o Kościele w Gomułkowskiej Polsce. Do narodowej wspólnoty zostali włączeni nawet przedwojenni antysemici (jak wspomniany w filmie Jan Mosdorf, jeden z przywódców faszyzującego Obozu Narodowo-Radykalnego), którzy w czasie wojny mieli przejrzeć na oczy i z poświęceniem pomagać Żydom”.
Żydzi okazali się jednak zupełnie niewdzięczni.
Jeden z rozdziałów swojej książki Walichnowski kończył mocnym akcentem — „rozpalony w Izraelu nacjonalizm żydowski, podsycany przez światowy ruch syjonistyczny w powiązaniu z nacjonalizmem niemieckim wzrastającym z dnia na dzień w Niemieckiej Republice Federalnej, stwarza grunt do awantur wojennych i bezprawia. Stosowanie przez agresorów izraelskich praktyk hitlerowskich wobec ludności arabskiej przy moralnym i politycznym poparciu byłych oprawców nazistowskich — wprost przeraża”.
Bo oczywiście antysemityzm, który wtedy nazywano antysyjonizmem, szedł w parze z antyniemieckością. Lata sześćdziesiąte XX wieku to czas antyniemieckiej krucjaty i stałego przypominania krzywd, jakich Polacy doznali od zachodniego sąsiada. Nagłaśniano przypadki hitlerowców, którzy dobrze odnaleźli się w nowej rzeczywistości i nieraz zajmowali prominentne stanowiska w państwie, co z faktem ciągłego nieuznawania przez RFN granicy na Odrze i Nysie sprzyjało tezom o niemieckim rewanżyzmie.
Ale nie chodziło tylko o politykę wobec Bonn, uderzano bowiem także w mniejszość niemiecką na Śląsku. Na różne sposoby naciskano na osoby mające niemieckie korzenie, by wyparły się swej tożsamości.
O ile Walichnowski rozprawiał się z wrogami zewnętrznymi, o tyle pułkownik Załuski dzielnie walczył na froncie wewnętrznym. O co toczyła się ta walka? Jak zawsze — o dobre imię Polski i Polaków. Wrogami byli tu przedstawiciele tych środowisk intelektualnych i ludzie piszący, kształtujący „kulturalną opinię”, którzy dzieje polskie uważali za sferę rządów Ubu Króla. „Taki obraz naszej przeszłości przyświeca i służy za przedmiot ironicznych uwag luminarzom słowa i pióra”. Ryszard Gontarz opisywał ówczesny proceder „zakłamywania” historii w kulturze: „zamiast prawdy o przeszłości i teraźniejszości, zamiast odkłamywania tego co było zakłamane, powstawały dzieła pełne szyderstwa z polskiej historii, kpin i drwin z polskości, znieważania godności narodowej Polaków (…) Szkoła szyderców nie oszczędzała niczego, co było Polakom drogie i święte”.
Ów, jakbyśmy dziś powiedzieli, przemysł pogardy miał jednak groźnego przeciwnika, którym był właśnie pułkownik Zbigniew Załuski. Sprowokowany wystawieniem przez studentów w „Stodole” groteskowej sztuki Alfreda Jarry’ego Ubu Król, której akcja toczy się w Polsce, „czyli nigdzie”, karcił inteligencję za podważanie sensu patriotycznych i obywatelskich postaw. Według Załuskiego, owi luminarze świata inteligencji reprezentowali antyromantyczną i antypowstańczą szkołę myślenia, drwili z patriotycznych ideałów. Podczas gdy powstania — mimo klęsk — przyczyniały się do rozwoju narodu. Załuski zarzucał, że „postępowa inteligencja wykpiwa ofiarność i zaprzecza sensowi walk”. Załuski więc nie lubił studentów i intelektualistów.
Pułkownik miał pretensje, że intelektualne elity mówią o polskiej historii jedynie drwiąco. Gdy zaś mowa o polskich bohaterach, „intelektualną gafą jest zatrącić o te sprawy z pietyzmem czy bodaj ze zrozumieniem”. Nie było wtedy chyba sformułowania „pedagogika wstydu”, ale zapewne Załuski by mu przyklasnął. Używał wszak podobnych zwrotów jak „pedagogia antyheroiczna” albo „ideologia szyderstwa z bojowej przeszłości Polaków i pogardy dla patriotycznej ofiarności”.
Także w swych licznych tekstach prasowych Załuski nie zostawiał suchej nitki na „postępowej inteligencji”. Gdy w 1965 roku Andrzej Wajda nakręcił Popioły Żeromskiego — spadła nań fala krytyki ze strony obrońców dobrego imienia Polaków. Mieli oni pretensje, że reżyser eksponuje dokonaną przez Polaków masakrę Murzynów na San Domingo, przypadki gwałcenia kobiet, rozstrzeliwania cywilów i wypalanie zdobytej Saragossy. Załuski obalał więc kłamstwa, jakie, jego zdaniem, zawierał film Wajdy, który jakoby zakłamywał książkę Żeromskiego. Jak pisał, celem Wajdy było lansowanie wizji polskiego obłędu i zbiorowego opętania.
Walczył Załuski dalej z przypinaną Polakom przez Wajdę łatką „bohaterszczyzny” i dowodził, że Polacy u boku Napoleona wcale nie byli naiwnymi szaleńcami, użytymi do gnębienia innych narodów. Jerzy Eisler przekonywał, że Załuski pragnął swoje literackie dokonania wypełniać ideologiczną treścią zaczerpniętą z ruchu partyzanckiego. Części składowe tej ideologii to: „swojskość, ludowość, plebejskość połączona z ostrym zwalczaniem «kosmopolitycznej», «rewizjonistycznej» i «syjonistycznej» (niepolskiej) doktryny politycznych przeciwników”.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Andrzeja Brzezieckiego „Betonowy umysł. Historia twardogłowych towarzyszy z PZPR” bezpośrednio pod tym linkiem!
Dyskusja o stosunku do przeszłości Polski wyrażanym w filmach czy w artykułach szybko wkraczała w realne życie, a jej barwy przybierały odcień brunatny. Sam Andrzej Wajda widział związek między atakami na Popioły a tym, co wydarzyło się trzy lata później, czyli antysemicką nagonką. Jego film dał tylko pretekst frakcji moczarowskiej, by się ujawnić i pokazać w pełnym świetle. Ludzie z różnych środowisk skrzyknęli się pod hasłem obrony dobrego imienia Polski i zjednoczyli pod skrzydłami Moczara.
Ale walka o pamięć miała także inny wymiar. Jednych bohaterów strącano w niebyt, innych stawiano na piedestał. „Krajowcy” domagali się, aby ich walkę partyzancką honorowano tak samo jak żołnierzy armii Zygmunta Berlinga. Moczarowcy więc chwacko przystąpili do budowania legendy partyzantów — służyło do tego spore imperium medialne: gazety, radio, książki, a nawet telewizja, której kierownictwo mieli po swojej stronie. Na zebraniach redakcji Telewizji Polskiej podczas oceniania programów brano pod uwagę opinię Moczara. Zazwyczaj któryś z redaktorów przekazywał pozostałym: „ta audycja podobała się generałowi”. Choć zdarzało się i tak, że jakaś audycja nie zyskiwała uznania Moczara. Samego Moczara Telewizja pokazywała nad wyraz często i zawsze korzystnie.
Partyzanci doskonale zdawali sobie sprawę ze znaczenia mediów w polityce i umieli robić z nich użytek. Pisma takie jak warszawska „Kultura”, „Współczesność”, wydawnictwa „Książka i Wiedza” czy wydawnictwo MON zadrukowywały tony papieru tekstami pochwalnymi na cześć partyzantów, ale także atakującymi wrogów. Utworzona z 1963 roku „Kultura” miała opinię pisma półfaszystowskich „żyletkarzy” i „ciemnogrodu”. Mieczysław F. Rakowski tak streszczał zawartość kolejnych numerów: „donosy, rozróby prowadzone nie fair i wielkie zadęcie patriotyczne”.
Jeśli chodzi o książki, to same Barwy walki miały wiele wydań o łącznej liczbie czterystu tysięcy egzemplarzy, a dziełko to szybko zostało zekranizowane. Wyolbrzymiano dokonania oddziałów Armii Ludowej, drobne potyczki urastały do rangi wielkich bitew, a komunistyczna partyzantka okazywała się wielką siłą. I choć próbowano pozyskać weteranów Armii Krajowej, liczba publikacji na jej temat była akurat znikoma. Tworzona z rozmachem legenda partyzantów miała zatrzeć w pamięci prawdziwą historię polskiego oporu w czasach okupacji.
Oczywiście o tym, kto zasłużył się w czasach partyzanckich, decydowała jednak nie wojenna przeszłość, ale zupełnie współczesne relacje z grupą Moczara.
[…]
Program moczarowców zawierał jednak także element pozytywny. Była nim owa inkluzywność, o której wspominał Paweł Machcewicz. Bowiem było dla Moczara i jego ludzi oczywiste, że na samej negacji nie da się zdobyć społecznego poparcia. Wyciągnięto rękę do kombatantów Armii Krajowej — uważanej za ważny symbol polskiej historii najnowszej. Zrobiono to jednak dość przewrotnie. Oczywiście AK, którą jeszcze kilkanaście lat wcześniej określano mianem „zaplutego karła reakcji”, w całości nie nadawała się do rehabilitacji. Ale zwykli partyzanci — owszem. Już Moczar w książce Namiotkiewicza i Rostropowicza w 1961 roku mówił, że stosunek AK do komunistów wyglądał „inaczej wśród żołnierzy, a inaczej wśród oficerów”. Ci drudzy byli oczywiście sanacyjnymi sierotami i zaplutymi karłami reakcji, ale ci pierwsi — zwykłymi żołnierzami ciągnącymi ku Armii Ludowej, i to wbrew swemu dowództwu. Jak mówił Moczar, szeregowa brać akowska wywodziła się z tych samych fabryk, co komunistyczni żołnierze-partyzanci i była przepojona nienawiścią do hitlerowców. Niestety, dodawał Moczar, propozycje współpracy wysyłane przez niego często spotykały się „z niechęcią i nieufnością, a w pewnych okresach nawet otwartą wrogością części dowódców akowskich”.
Właśnie na braterstwie broni budował Moczar swoją pozycję w społeczeństwie. A służyć temu miał Związek Bojowników o Wolność i Demokrację. Moczar został prezesem Zarządu Głównego tej organizacji jesienią 1964 roku. To dało mu możliwość prowadzenia szeregu akcji skupiających kombatantów antyhitlerowskiego ruchu oporu. Nie tylko komunistycznego, ale także z AK. Początkowo, według Edwarda Gierka, nie wszystko szło gładko. „Moczar miał trudności ze zintegrowaniem nawet środowiska aelowskiego. W pierwszej połowie lat sześćdziesiątych słyszałem — mówił Gierek — co nieco o jego konfliktach z towarzyszami wywodzącymi się z antyhitlerowskiego podziemia, którzy nie bardzo zgadzali się z wodzowskimi aspiracjami Moczara”.
Być może niektórzy pamiętali także, że Moczar, kierując po wojnie UB w Łodzi, krwawo rozprawiał się z poakowską partyzantką i tłumił wszelkie przejawy oporu wobec komunizmu. Moczar miał jednak pewien atut — już jako wiceminister spraw wewnętrznych dysponował pieniędzmi, którymi mógł dotować różne projekty.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Andrzeja Brzezieckiego „Betonowy umysł. Historia twardogłowych towarzyszy z PZPR” bezpośrednio pod tym linkiem!
Wkrótce po przejęciu ZBoWiD-u, w grudniu 1964 roku, Moczar przejął w pełni stery ministerstwa spraw wewnętrznych, zastępując Władysława Wichę na stanowisku ministra. Wielka przyszłość zdawała się więc stać otworem. „Czerwono-czarni na pewno czują się obecnie bardzo wzmocnieni” — notował zaraz po nominacji Moczara Rakowski.
Moczar czuł się panem sytuacji. W Biurze Politycznym miał patrona w postaci Ryszarda Strzeleckiego. Przystąpił do, jak to nazwano, „odżydzania” resortu. Już wcześniej w MSW miała powstać specjalna komórka, która prześwietlała polityków i urzędników państwowych pod względem ich „aryjskości”, stosowano w praktyce kryteria Ustaw Norymberskich, inwigilując Żydów lub ludzi mających cokolwiek z nimi wspólnego.
[…]
W połowie lat sześćdziesiątych XX wieku siły Gierka i Moczara — sojuszników i zarazem rywali — wydawały się równe. Gierek miał silne oparcie na Śląsku, a była to największa organizacja partyjna, za to Moczar miał pod sobą bezpiekę, ale także ZBoWiD. To pierwsze dawało mu monopol na informowanie Gomułki o wszelkich zjawiskach, zwłaszcza zagrożeniach, co, jak to zawsze na dworach bywało, czyniło I sekretarza KC PZPR w wielkiej mierze zależnym od zausznika i może nawet podatnym na podszepty. Organizacja kombatancka dawała zaś Moczarowi możliwość nawiązywania kontaktu ze sporą rzeszą społeczeństwa.
Moczar organizował „obiadki”, na które zapraszał ludzi z otoczenia Gomułki, starał się otoczyć „pierwszego” z każdej strony. Nie miał jednak za sobą żadnej własnej struktury wojewódzkiej — i w tym sensie był niczym król Jan bez Ziemi. Jako szef MSW Moczar mógł inwigilować i straszyć społeczeństwo, ale to Gierek miał pieniądze na inwestycje służące społeczeństwu, dawał Polakom nadzieję na lepsze życie. On budował mieszkania, przedszkola, a nawet parki rozrywki. Ponadto dobrze żył z „radzieckimi”, zwłaszcza rozwijając kontakty z górniczym Donbasem. On, tak jak Breżniew, lansował wizję „technokratów”.
Choć, znany nam już, Piotr Kostikow wśród możliwych kandydatów na następcę Gomułki wymieniał i Gierka, i Moczara, to zdaniem radzieckiej ambasady tylko Gierek się liczył. „Wiesław” miał w nim widzieć nawet przeciwwagę dla neostalinistów.
Historycy od dawna zadają sobie pytanie, czemu miała służyć ofensywa polityczna Moczara. W latach sześćdziesiątych XX wieku, sugerowano, przede wszystkim przejęciu władzy. O cóż w końcu może chodzić politykom?
Z perspektywy czasu wydaje się jednak, że cel może nie był aż tak śmiały. Jerzy Eisler widział w Moczarze rywala Gomułki, a jego grupa, wzmocniona przez rządnych karier młodszych działaczy, występowała, zdaniem Eislera, wprost przeciw Gomułce. Andrzej Werblan oceniał po latach, że nurt moczarowski „zmierzał nie tyle do zastąpienia Gomułki, co do jego ubezwłasnowolnienia”. Tak samo uważał stary puławianin Stefan Staszewski, który był zdania, że ruch zbowidowski rozwijał się pod protektoratem Gomułki, a Moczar był jego człowiekiem. Podobnej opinii jest Marcin Zaremba, którego zdaniem Moczar do pewnego stopnia przynajmniej realizował myśl samego Gomułki. Narodowe i kombatanckie hasła Moczara miały być dlań sposobem na legitymizację władzy partii. Znanych jest także wiele wypowiedzi „Wiesława”, który utożsamiał się z „Mietkiem”.
Chyba już nie uda się rozstrzygnąć, czy Moczar naprawdę chciał przejąć pełnię władzy w kraju, czy tylko stać się człowiekiem numer dwa w państwie, bez którego Gomułka nie będzie mógł się już obejść. Tak czy inaczej, do połowy lat sześćdziesiątych XX wieku siły partyzantów były już rozmieszczone na stosownych pozycjach. Rok 1965 Mieczysław F. Rakowski żegnał między innymi gorzką refleksją, iż „doszło już do tego, że pojawiają się w prasie artykuły z zupełnie niedwuznacznym akcentem antysemickim”.
W każdym razie ukształtował się wówczas ciekawy układ sojuszy. Moczar budował swoją polityczną potęgę, zarazem jednak pozostawał jakoś wierny Gomułce; takich więzi z przeszłości, a zatem i skrupułów, nie miał za to Edward Gierek. Trzymał on z partyzantami i był wierny Gomułce tak długo, jak przynosiło mu to polityczne korzyści.
Łącznikiem między Moczarem i Gierkiem był Franciszek Szlachcic. Jego akurat łączyły z „Mietkiem” więzi partyzanckiej przeszłości, ale najwyraźniej on także nie miał skrupułów, bo gdy przyszło mu wybierać między Moczarem a Gierkiem, szybko postawił na tego drugiego, z którym przecież zaprzyjaźnił się już na Śląsku.
W ciągu kilku lat partyzanci zdołali przejąć kontrolę nad wieloma segmentami państwa. Może nie stanowili monolitu, ale mając wyraźnego lidera, mogli się wokół niego skupiać. Dbali zarówno o wpływ na kierownictwo partii, jak i o dotarcie do szerokich kręgów społecznych. Ich baza polityczna, propagandowa i wreszcie materialna była imponująca. Ze wszystkich frakcji określanych mianem „twardogłowych” to właśnie Moczar i jego akolici zyskali największą sławę. Choć należałoby raczej powiedzieć: niesławę, zaś pojęcie „moczaryzm” przetrwało samego „Mietka”, a nawet komunizm. Wszystko za sprawą politycznej awantury, którą partyzanci być może rozpętali, a na pewno zaangażowali się w nią z pełnym przekonaniem. Mowa oczywiście o wydarzeniach z Marca 1968 roku.