Tadeusz Łomnicki: genialny aktor i… towarzysz z PZPR
Ten tekst jest fragmentem książki Iwony Kienzler „Królowie życia PRL-u. Czerwoni książęta, playboye, towarzysze”.
Towarzysz, rektor, dyrektor teatru…
[…] Łomnicki był aktywnym członkiem PZPR. W świecie artystów nie był wyjątkiem — jak ustalono współcześnie, w dobie PRL‑u do partii należało 27,6% literatów, 24,7% aktorów i 21,4% filmowców — ale był jednym z nielicznych czynnie udzielającym się w partyjnych strukturach i wręcz firmujących władzę. Dla partyjnych towarzyszy stanowił cenny nabytek; wszak, jak słusznie zauważał Wajda: „Partia potrzebowała nazwisk, a Łomnicki to było wielkie nazwisko. Największe”. W 1970 roku został rektorem warszawskiej PWST, ale za nominację musiał się „odwdzięczyć” wstąpieniem w szeregi wojewódzkich władz partyjnych, na co się zgodził. Rok później zasiadł w prezydium VI Zjazdu PZPR i został wybrany na zastępcę członka KC. W przedostatnim dniu obrad wygłosił przemówienie, w którym stwierdził, że polskim artystom bliska jest idea „dialogu z klasą robotniczą”. Wydaje się, że kariera polityczna imponowała Łomnickiemu; zignorował uwagę Moczara, który usiłował mu uświadomić, że posiedzenie KC to nie jest miejsce dla artysty. Być może aktor brnął w ten układ, chcąc spełnić największe marzenie — stworzyć własny teatr, w którym mógłby realizować swe wizje artystyczne.
Powszechnie zdawano sobie sprawę z tego, że Łomnicki jest rektorem z nadania partyjnego, ale mimo to okres, w którym kierował warszawską PWST, ocenia się jako najlepszy w historii istnienia uczelni. Jako wykładowca był bardzo wymagający, ale przecież wiele wymagał także od siebie. Zdaniem wielu ówczesnych studentów, którzy między sobą nazywali go po prostu „Łomem”, wpływ na zachowanie Łomnickiego wobec nich miały role, jakie wówczas kreował: jeśli wcielał się we wrednego człowieka, bywał wyjątkowo niemiły dla podwładnych i uczniów, a gdy grał osobę łagodną i dobrą, zmieniał się w istnego baranka. Zresztą łatwo wpadał w złość, zwłaszcza kiedy ktoś mu się nieopatrznie naraził. „Widywałem go w sytuacjach, które odsłaniały drzemiące w nim okrucieństwo — wspominał Andrzej Józef Dąbrowski. — Omal nie pobił kiedyś nocnego portiera, który zamknął nas przez pomyłkę w jego teatralnym gabinecie podczas jakiejś narady. Ileż kopniaków musiały znieść wtedy biedne drzwi, ileż pogróżek musiał wysłuchać ów portier. Ileż wyzwisk musieli przełknąć później milicjanci z drogówki usiłujący nas zatrzymać na ulicach Warszawy”.
Bo Łomnicki lubił szybką jazdę samochodem: „Chociaż był świetnym kierowcą, bałem się z nim jeździć samochodem — twierdzi Dąbrowski. — Ale jak na złość pan rektor, wiedząc, że mieszkam na Wiejskiej, proponował mi, że podrzuci mnie, jadąc ze szkoły do KC. Widząc, że się boję, rzucał mi krótko: wsiadaj! Na moje wahanie reagował okrzykiem: co boisz się, wsiadaj, ale to już, tchórzu jeden! […] Cóż było robić, zatrzymywało nas milimetr przed jakimś przechodniem uciekającym w popłochu. Omdlewałem ze zgrozy, a Łom zaśmiewał się do rozpuku. Przed budynkiem KC kręciliśmy obowiązkowego pirueta, po którym doskakiwali do nas milicjanci, ale widząc, że samochód prowadzi Łom, pokornie salutowali”.
Pomimo swojej partyjnej niezależności Łomnicki potrafił być sprawiedliwy i na swój sposób okpić system. Tak stało się chociażby wtedy, gdy kilku studentów naraziło się władzy i „Łom” dostał odgórne polecenie, by przykładnie ich ukarać. Rektor wezwał winnych do swojego gabinetu, porządnie zrugał i za karę… zakazał udziału w pochodzie pierwszomajowym. Innemu studentowi, któremu partia nakazała odebrać stypendium, faktycznie wstrzymał wypłacanie pieniędzy z państwowej kasy, ale zainteresowany nawet tego nie zauważył, co miesiąc odbierał bowiem przyznaną wcześniej kwotę. Tylko rektor i kasjerka wiedzieli, że pieniądze pochodzą z prywatnej kieszeni „Łoma”. I chociaż, jak twierdzi Bojarska, mąż wieczorami codziennie słuchał Radia Wolna Europa, to jednocześnie wciąż był lojalny wobec PZPR: po odsunięciu od władzy Gomułki bezzwłocznie poparł Edwarda Gierka (potem z lubością mawiał: „Nie macie pojęcia, jak Gierek mnie kocha”), na obrady KC zawsze przychodził jako pierwszy i brał udział w czynach społecznych razem z partyjnymi aktywistami, chociażby pracując fizycznie przy budowie Wisłostrady.
„Pamiętam, z jaką wściekłością patrzyłem na Łomnickiego, gdy po buntach robotniczych w Ursusie i Radomiu wystąpił w telewizji — wspomina aktor Jerzy Karaszkiewicz. — Nikogo co prawda nie potępiał i nie stawał wyraźnie po stronie partii. Mówił i patrzył wprost do kamery tymi swymi urzekającymi niebieskimi oczami, i bredził po grafomańsku o Polsce, o rzekach i lasach, chabrach i makach, i o tym, jakie to wszystko ładne i kochane”. A bratu, który zwracał mu uwagę na niedociągnięcia systemu czy nadużycia partyjnych dostojników, ze spokojem odpowiadał, że są to chwilowe trudności.
Jednak Łomnicki nie wahał się narazić swoim partyjnym protektorom artystycznie, wcielając się chociażby w postać reżysera Jerzego Burskiego, typowego pupilka systemu w filmie Andrzeja Wajdy Człowiek z marmuru. Wielkim rozczarowaniem dla partyjnego kierownictwa okazał się także prowadzony przez niego teatr, który powierzono mu w 1976 roku. Siedziba przybytku Melpomeny mieściła się w przebudowanej i zmodernizowanym lokalu po kinie „Mazowsze” przy Zakładach Radiowych im. Kasprzaka; z założenia miał to być teatr dla środowiska robotniczego. Ponieważ większość aktorów bojkotowała przedsięwzięcie, Łomnicki zatrudnił tam swoich studentów, wśród których znaleźli się aktorzy tej miary co Emilian Kamiński czy Adam Ferency. Świeżo upieczony dyrektor posłusznie przygotował założenia ideowo-programowe nowej sceny, zrealizował nawet typowe produkcyjniaki, ale kierowana przez niego placówka teatrem robotniczym — przynajmniej takim, jakim chcieli go widzieć członkowie KC — nigdy nie została. Co więcej, teatr ten, nazywany złośliwie „Teatrem KC”, z czasem stał się jedną z najciekawszych placówek w całej Warszawie.
Przedstawieniem inaugurującym jego działalność było sztandarowe dzieło Leona Kruczkowskiego Pierwszy dzień wolności, ale potem Łomnicki wystawiał zupełnie inne sztuki, a kierował się wyłącznie swoim wyborem i wartością artystyczną utworów. Dlatego widzowie mogli oglądać na jego deskach Gdy rozum śpi… Antonia Buero Vallejo w inscenizacji Andrzeja Wajdy, Życie Galileusza Brechta czy Fantazego Juliusza Słowackiego. Dość kontrowersyjnym wydarzeniem była sztuka Przedstawienie Hamleta we wsi Głucha Dolna Ivo Brešana w reżyserii Kazimierza Kutza z 1977 roku. Akcja dramatu została osadzona w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku na jugosłowiańskiej wsi, gdzie aktyw miejscowej spółdzielni produkcyjnej chce wystawić Szekspira w wersji przygotowanej przez wiejskiego nauczyciela.
Sam Łomnicki wcielił się w rolę partyjnego funkcjonariusza, Bukara, złodzieja i pozbawionego skrupułów moralnych krętacza. Reżyserujący spektakl Kutz wyznał po latach: „To mnie bawiło [...] jak partyjny Tadeusz grać będzie partyjną kanalię. Stykał się zapewne z niejedną i ciekawiło mnie, jak to partyjne jadło przenosić będzie na scenę”. Wcześniej aktor zagrał Goyę w sztuce wymierzonej przeciwko totalizmowi, ale ponieważ akcja toczyła się w Hiszpanii na przełomie XVII i XVIII wieku, partyjni towarzysze nie dostrzegli aluzji; jednak rolą Bukara bardzo im naraził i spektaklu o mało nie zdjęto z afisza.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Iwony Kienzler „Królowie życia PRL-u. Czerwoni książęta, playboye, towarzysze” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Iwony Kienzler „Królowie życia PRL-u. Czerwoni książęta, playboye, towarzysze”.
Natomiast najgłośniejszym przedstawieniem Teatru na Woli — wystawionym w 1979 roku dramatem Stanisława Różewicza Do piachu — Łomnicki naraził się dosłownie wszystkim. Kontrowersje pojawiły się już na próbach, kwestie bohaterów były bowiem napisane tak brutalnym i wulgarnym językiem, że wielu aktorów wręcz odmówiło ich wygłoszenia. Sztuka opowiada o losach prymitywnego wiejskiego parobka, który wstąpił do AK, ale w czasie jednej z akcji dopuścił się kradzieży świni i gwałtu na chłopce, za co sąd, złożony z jego towarzyszy broni, skazał go na śmierć.
Łomnicki przyznał, że czytając dramat Różewicza po raz pierwszy, był wręcz zniesmaczony, a nawet przerażony, lecz po przemyśleniu sprawy ujrzał inne oblicze tej opowieści: „utwór, który początkowo mnie przeraził, a w którym zaczynałem dostrzegać błyskające sygnały ironii i bolesnego humoru, utwór rysujący niespójnie, w kilkunastu obrazach, jak rozbite i rozrzucone zwierciadło, los człowieka — pulsował teraz jakby odwrotnie, jasnym światłem wydobytym spoza mroku. Nie ciemnością wądołu, lecz światłem uczucia miłości. I tu chyba po raz pierwszy odczułem sens tragiczny tego opowiadania, tej sztuki, w której prawa wojny przerastają dolę człowieczą. Po raz pierwszy pomyślałem: jaka to smutna sztuka. I piękna”. Uznając utwór za „gorzkie dopełnienie” martyrologii narodu, postanowił ją wystawić. Sztukę Różewicza docenił także wybitny aktor, członek zespołu Teatru na Woli, Henryk Bista, który chciał zagrać głównego bohatera, Walusia. Łomnicki jednak widział go w roli Komendanta. Rozczarowany Bista odszedł z zespołu.
Jak się można było spodziewać, prapremiera sztuki Różewicza wzbudziła liczne kontrowersje; dramat oskarżano o „turpizm, naturalizm, skatologię, nihilizm, plugawy język i plugawość w ogóle, fałszowanie historii narodu, nędzę moralną, prymitywizm”. Dziwiono się nawet, jak coś takiego można było wystawić w teatrze i jakim cudem tak ohydna sztuka wyszła spod pióra Różewicza. Stanisław Majewski, autor zamieszczonej w „Stolicy” recenzji (zatytułowanej zresztą Achtung! Banditen!), pisał wręcz o powszechnym oburzeniu wywołanym tym, że „ośmielono się wystawić tę plugawą rzecz w Miesiącu Pamięci Narodowej. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby określone siły w RFN potraktowały utwór Różewicza jako potwierdzenie goebelsowskiego stereotypu «polskich bandytów». Wystawienie Do piachu to bezbłędne podanie piłki na nogę przeciwnika tuż przed własną bramką. […] Dlatego proponuję: do piachu… i głęboko zakopać tę sztukę”. Recenzje pozytywne także się zdarzały, ale były w zdecydowanej mniejszości, a na twórców przedstawienia, z Łomnickim i Różewiczem na czele, spadła fala nienawiści. Ostatecznie dramat zdjęto z afisza na prośbę samego autora, obawiającego się o bezpieczeństwo swoje i swoich bliskich.
W sierpniu 1980 roku, gdy Polską wstrząsnęła fala strajków, której efektem było powstanie „Solidarności”, Łomnicki wraz z Bojarską przebywali na wczasach w Bułgarii. Kiedy Kania i Jaruzelski przejęli władzę, słynny aktor poważył się wystąpić z żądaniem dokonania zmian w funkcjonowaniu aparatu państwowego. Chociaż naraził się tym partyjnej wierchuszce, nikt nie poważył się go tknąć. Cios przyszedł z zupełnie niespodziewanej strony: robotnicy Zakładów im. Kasprzaka wystąpili z żądaniem zwrotu przebudowanej na teatr sali kinowej; wkrótce przyłączyli się do nich także aktorzy Teatru na Woli, a to było dla Łomnickiego nie do zniesienia. „Najgłośniej krzyczeli przeciwko Łomnickiemu bardzo średni aktorzy — wspomina Dorota Stalińska, grająca w Teatrze na Woli od 1976 roku. — Jeszcze niedawno byli w podstawowej organizacji partyjnej, teraz tworzyli trzon Solidarności. Niedawno Łomnicki załatwiał im mieszkania, pożyczki, samochody, dobre pensje — i nikt się wtedy nie brzydził jego członkostwem w KC. Teraz te lizusy i włazidupy zmieniły czerwony obrus na zielony, zwołały zebranie i wbiły mu nóż w plecy”.
W obronie Łomnickiego oraz kierowanego przez niego teatru wystąpiła Halina Mikołajska, aktorka od lat związana z opozycyjnym KOR-em (Komitetem Obrony Robotników), której nikt nawet nie śmiałby podejrzewać o sympatię dla upadającej władzy; jednak członkowie zespołu nie brali jej zdania pod uwagę. Załamany „Łom”, nie wdając się w awanturę z podwładnymi, podał się do dymisji. Ze sceną Teatru na Woli pożegnał się w mistrzowskim stylu: rolą Salieriego w Amadeuszu Shaffera, reżyserowanego przez Romana Polańskiego, który z kolei wcielał się w rolę Mozarta. Krytycy pisali, że Łomnicki swoją kreacją przyćmił zarówno odtwórcę głównej roli, jak i Jana Matyjaszkiewicza w roli cesarza Austrii, ponieważ obaj „zaistnieli aktorsko w drugim planie, gdy pierwszy niepodzielnie wypełnił sobą Salieri Łomnickiego — przejmując bezwstydem starości i maestrią wcieleń wielkiego reżysera intrygi. Mocny, ambitny, zawistny do okrucieństwa, główny strateg życia kulturalnego dworu, gdy dwór to państwo, a przy tym beztalencie. Ta postać ma tyle w sobie grozy, co swojskości i to jest kolejny, poza wirtuozerią aktorską, walor przedstawienia”. Swoją drogą Łomnicki, który już wówczas nie był dyrektorem Teatru na Woli, musiał odczuwać niemałą satysfakcję podczas wypowiadania na scenie ostatniej kwestii: „Miernoty wszystkich czasów, pozdrawiam was!”.
Wprowadzenie stanu wojennego 13 grudnia 1981 roku stanowiło dla Łomnickiego całkowite zaskoczenie, i to pomimo członkostwa w KC PZPR; a kubłem zimnej wody okazało się zdarzenie, którego był mimowolnym świadkiem. Idąc do Teatru Polskiego Krakowskim Przedmieściem, zobaczył zomowców ładujących do samochodów zatrzymanych profesorów PAN. Ludzie krzyczeli do nich „Gestapo!”, a taki sam okrzyk wyrwał się z gardła obserwatora. Potem oddał on legitymację partyjną i wycofał się z Zarządu Głównego Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, w którym zasiadał od 1974 roku; w ten sposób wziął raz na zawsze rozbrat z polityką. Kiedy o jego decyzji dowiedzieli się internowani wraz z Mikołajską aktorzy, na cześć kolegi odśpiewali „Sto lat”.
Te drastyczne wydarzenia negatywnie wpłynęły na jego zdrowie: Łomnicki w 1982 roku poważnie zachorował na serce. Na domiar złego okazało się, że polscy lekarze nie są w stanie mu pomóc i konieczne jest przeprowadzenie operacji za granicą, na co aktora nie było stać. Wówczas pomocną dłoń wyciągnął do niego wieloletni przyjaciel, Roman Polański: załatwił operację w szpitalu w Londynie i pokrył jej koszty, a na czas rekonwalescencji zaprosił chorego wraz z żoną do swojego paryskiego mieszkania. Łomnicki wrócił do kraju w 1984 roku, pełen zapału do pracy; niestety okazało się, że żaden teatr nie chce go na etacie — mimo że środowisko oficjalnie zapomniało o jego partyjnej przeszłości, a Komitet Kultury Niezależnej przyznał mu nagrodę Solidarności za wybitne osiągnięcia artystyczne.
Nie znaczy to oczywiście, że nie grał — wręcz przeciwnie, występował gościnnie na deskach wielu teatrów i tworzył wybitne kreacje, w tym w sztukach Becketta czy Różewicza, pojawiał się również w filmach kinowych i telewizyjnych. Wówczas też chwycił za pióro, by pisać eseje i wspomnienia, które w 1984 roku wydano w zbiorze Spotkania teatralne. Z czasem postanowił podjąć kolejne aktorskie wyzwanie i zmierzyć się z Szekspirowskim królem Learem.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Iwony Kienzler „Królowie życia PRL-u. Czerwoni książęta, playboye, towarzysze” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Iwony Kienzler „Królowie życia PRL-u. Czerwoni książęta, playboye, towarzysze”.
Umrzeć jak Molier…
W wielu opracowaniach dotyczących Tadeusza Łomnickiego można się spotkać z twierdzeniem, że rola króla Leara miała być ukoronowaniem jego kariery, wręcz spełnieniem aktorskich marzeń. Tymczasem Maria Bojarska twierdzi, że rola tragicznego monarchy miała być po prostu kolejnym aktorskim przedsięwzięciem męża, a on sam miał jeszcze wiele kreacji w zanadrzu. Planował chociażby występ w Ofertach Rolfa Schneidera, a żona chciała napisać specjalnie dla niego sztukę o baronie Münchhausenie. Trzeba jednak przyznać, że rola króla Leara była niezmiernie ważna, zwłaszcza że Łomnicki, jak sam mówił, w przeszłości nie miał szczęścia do Szekspira: „W moim życiu Shakespeare odegrał mniejszą rolę, niż — wydawałoby się — powinien. Z dwóch powodów. W teatrach, w których pracowałem, albo Shakespeare z rzadka tylko pojawiał się w repertuarze, albo — z najróżniejszych powodów — nie dopuszczano mnie do ról Szekspirowskich. Nigdy nie zagrałem na przykład Hamleta, a moja wyobraźnia — i to byłby powód drugi — nigdy nie została zmuszona do tej największej aktorskiej konfrontacji, więcej — do tego obowiązku, jakim jest zmierzyć swe siły z najpoważniejszym z zadań naszego zawodu”.
Hamleta wprawdzie nigdy nie zagrał, ale za to udało mu się wcielić w Makbeta i rola ta została uwieczniona na taśmie, kreował bowiem tę postać dla Teatru Telewizji. Najwidoczniej teraz przyszedł czas na króla Leara. Łomnickiemu, urzeczonego wcześniejszymi przekładami Szekspira autorstwa Stanisława Barańczaka, udało się nawet namówić poetę tłumacza do przetłumaczenia i tej sztuki na polski, bo chociaż istniały już inne przekłady, to jednak żaden nie zyskał uznania w oczach aktora. Łomnicki uważał, że istniejące polskie wersje czynią tekst niezrozumiałym dla człowieka żyjącego w XX wieku. Zresztą w przegranym monarsze widział samego siebie; Antoniemu Liberze tłumaczył, że w tej roli chciałby zawrzeć swoje doświadczenie z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, kiedy stracił wszystko: stanowisko rektora i dyrektora teatru, a także twarz.
Niestety starania Łomnickiego o inscenizację Króla Leara z samym sobą w roli głównej długo były bezowocne. Odmówił mu Wajda i Zapasiewicz. Pierwszy z wymienionych tłumaczył potem: „Ja uważałem, że nie jestem jeszcze gotowy do wyreżyserowania tej sztuki. Myślałem: może w przyszłym roku. To mój największy grzech, że nie rzuciłem wszystkiego i nie zrobiłem z nim Leara, kiedy Łomnicki był do tej roli gotowy”. Natomiast Zapasiewicz, kierujący Teatrem Narodowym, twierdził, że najzwyczajniej w świecie przestraszył się perspektywą obsadzenia Łomnickiego w swoim teatrze: „Bałem się wprowadzać do zespołu kogoś, kto tym pomysłem zachwieje, bałem się, że on mnie zmajoryzuje. On był osobny, nie podporządkowałby się cudzej wizji. Może to był mój błąd. Teraz rozumiem postawę Tadeusza. Człowiek dochodzi do pewnej dojrzałości, ma swój własny pogląd na to, czym jest aktorstwo, i coraz trudniej mu się zmieścić wśród poglądów innych ludzi. Wtedy mogło nam się wydawać, że nim rządzi pycha”.
Króla Leara chciał wystawić Zygmunt Hübner, ale zwyczajnie nie zdążył — plany przerwała choroba, a potem śmierć reżysera. Ostatecznie ambitne zamierzenie Łomnickiego miało się urzeczywistnić w poznańskim Teatrze Nowym, a inscenizacji podjął się Eugeniusz Korin. Co ciekawe, Korin przedłożył aktorowi propozycję wcielenia się w Leara już w połowie lat osiemdziesiątych, ale wówczas to Łomnicki nie był wówczas zainteresowany współpracą z tym reżyserem, zresztą swoim byłym studentem. „Co Lear? Mój drogi, przecież ja to za chwilę będę robił. Albo w... (padła nazwa markowego teatru) z... (padło nazwisko wybitnego reżysera), albo w... (jeszcze lepszy teatr) z... (jeszcze jedno nazwisko)” — wspominał Korin. Kiedy jednak owi wybitni reżyserzy nie podjęli się inscenizacji, Łomnicki zgodził się na propozycję swojego dawnego ucznia.
Próby do spektaklu rozpoczęły się, a odtwórca tytułowej roli jak zwykle się nie oszczędzał i dawał z siebie wszystko. W scenie, w której jako Lear wlecze swoją nieżywą najmłodszą córkę, Kordelię — jedyną, która naprawdę kochała ojca — nakazał odtwórczyni tej roli, Bożenie Borowskiej, kompletny bezwład. Tymczasem ona, zdając sobie sprawę z kłopotów zdrowotnych Łomnickiego, chciała mu jakoś ulżyć na próbach i podpierała się nogą, co wywołało tylko wściekłość aktora. Zirytowany krzyknął do niej: „To ma być moja męka!”.
Niestety publiczności nie było dane podziwiać Łomnickiego w roli przegranego monarchy, bo aktor nie dożył premiery. Do tragedii doszło dwa dni przed premierowym przedstawieniem, na generalnej próbie, 22 lutego 1992 roku. Bojarska specjalnie przyjechała wówczas do Poznania, by obejrzeć kolejną kreację męża. Łomnicki grał jedną z kluczowych scen w sztuce — rozmowę Leara z oślepionym Gloucesterem. Uciekając swoim prześladowcom, krzyczy. „Tadeusz wybiegł za kulisy i, jak potem się okazało, usiadł w fotelu, który był przygotowany do następnej sceny z jego udziałem — wspominał reżyser Eugeniusz Korin. — Tam, w kulisie, czekał na swoje wejście nieżyjący już dziś aktor Marek Obertyn i to on zobaczył, jak nagle Tadeusz spada z krzesła i opada na podłogę. Ja i kilku współpracowników, którzy oglądali próbę z widowni, usłyszeliśmy dziwny odgłos i krzyk, prawdopodobnie Marka. Pobiegliśmy za kulisy i zobaczyliśmy leżącego Tadeusza. Wszyscy myśleliśmy, że to jakieś zasłabnięcie, wiedzieliśmy też, że ma wstawiony rozrusznik serca. Szybko przyjechała karetka pogotowia i przewieziono go na OIOM. Razem z obecną na próbie jego żoną Marysią Bojarską czekaliśmy w szpitalu na wynik badania. Po kilkudziesięciu minutach dowiedzieliśmy się, że Tadeusza już nie ma z nami”.
Jak się okazuje, Łomnicki przewidział sposób, w jaki opuści ten świat; często powtarzał bowiem swoim studentom i młodszym kolegom, że umrze jak Molier — na scenie. I podobnie jak wielki francuski dramatopisarz — pozostawił po sobie wielką legendę.