Tabu – bariera czy szczebel?
Kiedy jednak próbuję odnaleźć jedną, najbardziej niebezpieczną stronę nowoczesności, mam ochotę streścić moje obawy w jednym wyrażeniu: zanik tabu.
Leszek Kołakowski, „Cywilizacja na ławie oskarżonych”
Gdy po raz pierwszy czyta się wykład Leszka Kołakowskiego pod tytułem „Cywilizacja na ławie oskarżonych”, wygłoszony w letniej rezydencji Jana Pawła II w Castel Gandolfo w sierpniu 1985, można odnieść wrażenie, że pesymizm naszego filozofa jest przesadzony, a pozbawianie człowieka wszelkich złudzeń jest zbyt brutalne. Gdyby jednak przyjrzeć się temu z bliska, zobaczymy, jak wiele prawdy zostało odkryte w tym krótkim tekście. Kołakowski pisze, że największym zagrożeniem dla naszej cywilizacji jest zanik tematów tabu. O wszystkim można mówić, wszystko można robić, wszystko można opisać i pokazać. To, co kiedyś było zakazane, dziś jest na porządku dziennym, a co więcej – nie dziwi to nikogo.
Chyba w żadnej innej dziedzinie nie zaobserwujemy takiego zaniku tematów tabu, jak miało to miejsce, bądź być może nadal ma miejsce, w sferze filmu. Piszę „nadal ma miejsce”, ponieważ po tegorocznym wręczeniu Oscarów pojawiła się opinia, że film „Tajemnica Brokeback Mountain” jest zbyt śmiały obyczajowo (opowiada o homoseksualnej miłości) jak na miano filmu roku. Czy było tak naprawdę, czy może Akademia Filmowa kierowała się zupełnie czymś innym – trudno ocenić. Wystarczy jednak spojrzeć na filmy z I połowy XX wieku przez pryzmat dzisiejszych filmów, by uzyskać dość czytelne wyobrażenie o zaniku pojęcia tabu. Dziś przemoc, seks, brutalność i gwałt są pokazywane bez żadnych barier i widok pokrojonego ciała przestaje nawet przerażać. Starsze pokolenie mówi, że młodzież uczy się z telewizji i pod pewnymi względami trudno z tym polemizować. Znane są przypadki, gdy dziecko wyskakuje z okna, bo chce sprawdzić czy każdy może latać jak Batman, dlaczego więc nie wysnuć teorii, że wszelkie brutalne morderstwa, wymyślne sposoby znęcania się nad ofiarą, również mają swój początek bądź inspirację w filmie?
Ograniczenia i ich efekty
Dzisiejsze oznaczenia na ekranie telewizorów, pokazujące od ilu lat film jest dozwolony do oglądania, wydają się czasami śmieszne, a co więcej – trudno sprawdzić ich skuteczność. Co pewien czas także głośno staje się o filmie, który np. nie uzyskał praw do dystrybucji w jakimś kraju, bądź też złamano barierę 18 lat na rzecz lat 21. Tak było z filmem „Nieodwracalne” z 2003 roku w reżyserii Gaspara Noé. To ograniczenie wiekowe jest oczywiste, gdy obejrzymy choćby 20 minut tego filmu, a co więcej – cudem nie zrezygnujemy z jego oglądania i dotrwamy do końca. Skrupulatne miażdżenie głowy metalową gaśnicą, grupowa kopulacja w klubie dla gejów i wreszcie (trwająca kilkanaście minut) brutalna scena gwałtu, niewątpliwie sprzyjają zrozumieniu przesłania, aczkolwiek pytanie: „czy to aby nie za wiele?” pojawia się bez wątpienia.
Takie sposoby autocenzury pojawiają się co jakiś czas, ale są one właściwie działaniem marginalnym. Gdy dziś zgłębiamy postulaty Kodeksu Hayesa, który w 1930 roku został wprowadzony, by oczyścić „brudne” Hollywood, wywołują one raczej śmiech niż uznanie, aczkolwiek warto przyjrzeć im się bliżej. Kodeks ten dotyczył właściwie każdej kwestii pokazywanej na ekranie: przemocy, seksu, religii, uczuć narodowych itd. Wszystko, co mogło ulec profanacji, obrazić czyjeś uczucia czy – co najważniejsze – zdemoralizować społeczeństwo, zostało zakazane. Oczywiście trzeba na to spojrzeć obiektywnie. Kodeks Hayesa został wprowadzony przez samych Amerykanów w celu ocenzurowania Hollywood, paradoks jest tu oczywisty. Każdy pracujący w filmowej branży wiedział doskonale, że seks i przemoc to towary dość pożądane przez widzów, więc nie można zupełnie wykluczyć tych wątków. Z tego też powodu pojawiło się kilkakrotnie zdanie, że pewnych rzeczy nie wolno pokazywać, chyba że są one „definitely essential to the plot”. Jak ocenić, czy coś jest (obiektywnie patrząc) konieczne dla fabuły, to chyba tylko Bóg wiedział. Pomimo jednak jawnych przekłamań i oczywistej dla nas dziś śmieszności, wynikającej z tego kodeksu, wniósł on do historii kina wiele pozytywnych aspektów. Warto więc spytać, jakim cudem wypromowano takie gwiazdy, jak Marlena Dietrich, Greta Garbo, Rita Hayworth czy Marilyn Monroe? Otóż kodeks Hayesa sprzyjał nie tylko tworzeniu kobiet będących mitem i ucieleśnieniem męskich pragnień, ale także przystopował o kilka lat rewolucję w kinie.
Wdzięk, głos i coś więcej
Marlena Dietrich została odkryta przez Josefa von Sternberga, który wykreował kobietę pełną wdzięku, pasującą idealnie do roli diwy kabaretowej. Była to kobieta-anioł, emanująca urokiem i namiętnością. Wiele zawdzięcza swojemu głosowi, który po „Niebieskim motylu” coraz częściej wykorzystywała, śpiewając m.in. dla amerykańskich żołnierzy. To dlatego, że głos w tamtych latach był ogromnym atutem kobiet. To, czego nie można było zagrać czy pokazać, można było osiągnąć za pomocą głosu i mimiki. A Dietrich głos miała olśniewający. Ernest Hemingway powiedział kiedyś o niej: „Gdyby nie miała nic poza swoim głosem, mogłaby nim łamać nasze serca, lecz było jeszcze jej wspaniałe ciało i to nieskończone piękno jej twarzy”.
Znaczenie głosu wzrosło, a właściwie dopiero się pojawiło, gdy zaczęto produkcję filmów dźwiękowych. Szczególnie ciekawie wygląda to na przykładzie gwiazd, które przeszły z kina niemego do dźwiękowego. Największą sensacją okazała się Greta Garbo. Gdy występowała w filmach niemych, specjalnie zwalniano ruchy kadru, by uwydatnić jej cielesność, a właściwie anielskość. Przyszedł jednak czas, gdy Garbo musiała przemówić z szklanego ekranu. Stało się to w 1930 roku, gdy wystąpiła w „Annie Christie”, filmie zrealizowanym przez Clarence’a Browna. Nie dla niej były role słodkich niewiast, ona grała postacie kobiece, ale z silnym męskim pierwiastkiem, co widać np. w filmie „Królowa Krystyna” Roubena Mamouliana. Pierwsze słowa, jakie wypowiedziała w filmie dźwiękowym brzmiały „Dajcie mi whisky” i w nich kumuluje się niejako jej wizerunek. Garbo była gorzka w swych rolach, a jej głos był tak niski, że prawie męski, a mimo to mężczyźni ją uwielbiali.
Oczywiście na pierwszym miejscu miał uwodzić głos, później mimika i wreszcie aksamitne gesty. Wszystko oczywiście w granicach przyzwoitości i dobrego smaku, ale później powstało pytanie – jak pokazać coś więcej? Na to też znaleziono sposób. W 1946 roku w filmie „Gilda” w reżyserii Charlesa Vidora wystąpiła Rita Hayworth i od tamtej chwili stała się uosobieniem seksu. A cóż takiego zrobiła? Ściągnęła rękawiczkę. Ale zrobiła to w tak wymowny i elektryzujący spojrzenia sposób, że przeszła do historii kina i stała się obiektem westchnień milionów mężczyzn na całym świecie.
Coraz więcej swobody
Stałą trójkę scen-mitów, w których kobiety potrafiły zahipnotyzować mężczyzn, stanowi zwykle: wspomniana Hayworth w „Gildzie”, Marilyn Monroe w „Słomianym wdowcu” oraz Sharon Stone w „Nagim instynkcie”. Abstrahując od ostatniego, bliższego nam przykładu warto skupić się na tym drugim. Monroe nie przypominała przedwojennych kobiet-wampów, stała się raczej kokietką, symbolem seksu lat 50-tych, który – jak sama mówiła – uczynił z niej przedmiot, a nie kobietę. Monroe żyła już w okresie większej swobody niż jej poprzedniczki i w pewien sposób sama dążyła do pokazania nagości. Gdy w „Słomianym wdowcu” Billy’ego Wildera podwiało jej sukienkę, mężczyźni mieli ochotę zatrzymać kadr, z niedowierzaniem przyglądając się jej pięknu. Filmy z tamtego okresu pokazują wszystko, bo tak naprawdę nic nie pokazują. Ale przecież nie od dziś wiadomo, że ludzka wyobraźnia nie zna granic...
Gdy Kodeks Hayesa przestał już obowiązywać, a to, co było tabu, przestało nim być, wszystkie ograniczenia, efektem domina, szybko zostały zniesione. Znaleźli się oczywiście tacy reżyserzy, którzy nie uczynili taniej sensacji z tematów wcześniej zakazanych. Sprawa wygląda zresztą bliźniaczo w innych dziedzinach kultury, np. w literaturze. Taki wyzwolony styl pisania prezentuje np. Milan Kundera, a przecież seksualność opisana w „Nieznośnej lekkości bytu” jest po prostu niezbędna dla tej powieści. Podobnie rzecz się ma w filmach Ingmara Bergamana. Fakt, że jego filmy przeszły pomyślnie przez cenzurę, może świadczyć o dużej liberalności ówczesnej Szwecji. Seks u Bergmana staje się raczej ucieczką bohaterów i wyrazem ich uwikłania w egzystencjalne problemy niż próbą zaszokowania widza. Zresztą podobnie sprawa wygląda u Pedra Almodovara. Nie byłoby przecież takich filmów, jak „Porozmawiaj z nią” czy „Kika”, gdyby nie pokazana w nich, w sposób notabene charakterystyczny tylko dla Almodovara, seksualność.
Dziś nikogo nie dziwi rozebrana kobieta i nie powstanie wokół tego żadna sensacja, tak jak miało to miejsce, gdy Brigitte Bardot w filmie Roberta Vadima „I Bóg stworzył kobietę”, stanęła – zgodnie z tytułem – tak, jak Bóg ją stworzył. Dziś musimy zobaczyć mózg zmiażdżony gaśnicą, by zacząć się zastanawiać, czy film ten nie powinien być dozwolony od 21 lat. Dziś mamy „Tajemnicę Brokeback Mountain” i kolejne tabu, które już wcale tabu nie jest. Dziś Monty Python udowadnia, że śmiać się można nawet z największej świętości. Dziś mężczyźni nie patrzą poruszeni, gdy kobieta ściąga rękawiczkę. Dziś odczuwa się jakąś dziwną tęsknotę do czegoś na miarę Kodeksu Hayesa. I właśnie dzięki tej tęsknocie nie dziwi w ogóle pesymizm Kołakowskiego.