Szimon Peres i pożegnanie z Polską

opublikowano: 2020-12-16, 16:30
wszelkie prawa zastrzeżone
Szimon Peres, późniejszy dwukrotny premier Izraela i laureat Pokojowej Nagrody Nobla urodził się w Wiszniewie na terenie województwa nowogródzkiego jako Szymon Perski. Jak po latach wspominał rodzinną miejscowość?
reklama

Gdy ujrzałem go po raz pierwszy, ukrytego i otoczonego drzewami, miałem jedenaście lat. Ten prosty dom należał do mojego wujostwa. Ciotka i wujek zbudowali go własnoręcznie po osiedleniu się na Ziemi Izraela. Był 1934 rok, okres, w którym żyło tam jedynie kilkaset tysięcy Żydów; drogi nie zostały jeszcze utwardzone, a większość tych terenów była niezamieszkana.

Kiedy zbliżaliśmy się do celu, uświadomiłem sobie, że jeszcze nigdy nie widziałem takich drzew; były to ręcznie sadzone gaje pomarańczowe. Mój młodszy brat Gigi i ja wybiegliśmy natychmiast i ścigaliśmy się między idealnie równymi rzędami, każde drzewo dźwigało ponad sto okrągłych jasnych owoców. Pozostałe jeszcze białe kwiaty wypełniały powietrze urzekającym zapachem.

W myślach wróciłem nagle do mojej małej żydowskiej wioski – z powrotem do „sztetlu”, jak je nazywano – do chwili, gdy po raz pierwszy zobaczyłem pomarańczę, wróciłem do tak odległego miejsca.

Szimon Peres (stoi trzeci od prawej) z rodziną około 1930 roku

Nasz sztetl nosił nazwę Wiszniew. Znajdował się blisko granicy między Polską a Rosją, był pasem ziemi otoczonym lasem. Zdawało się, że na tym terenie panowała ciągła zima. Często przez kilka tygodni ostre zimne wiatry chłostały chude brzozy i bezlitośnie popędzały klientów na targu. Nawet latem mieliśmy wrażenie, że słońce zjawiało się bardzo rzadko. A jednak mimo zimna i izolacji w naszym sztetlu panowały ciepło, magia i kultura życzliwości, stanowiliśmy wspólnotę. W sobie nawzajem odnajdywaliśmy miejsce, do którego przynależeliśmy.

Wiedliśmy proste życie: były tam tylko trzy drogi, przy każdej stały surowe drewniane domy. Nie mieliśmy bieżącej wody ani elektryczności. Ale był dworzec kolejowy, oddalony zaledwie o pięć kilometrów, i dzięki przesyłkom i podróżnikom mogliśmy poznawać – i smakować – świat zza lasu.

Wciąż pamiętam ten doniosły moment, tę pierwszą pomarańczę. Moi rodzice zabrali mnie do domu swoich przyjaciół, gdzie zgromadziła się już duża grupa ludzi. Przybył młody mężczyzna, który niedawno wrócił z Ziemi Izraela, i raczył tłum wspaniałymi opowieściami o odległej krainie. Mówił o wiecznie świecącym słońcu i egzotycznej kulturze, o pustyniach z owocującymi drzewami, o twardych, silnych i opalonych Żydach, którzy samodzielnie zarówno pracowali, jak i walczyli. Gdy skończył, odwrócił się i podniósł znajdującą się za nim skrzynkę, aby mogli ją zobaczyć wszyscy zebrani. Obecni w pokoju ludzie wciągnęli głośno powietrze. Z jego prezentacją była związana cała ceremonia, formalność, która sugerowała, że coś takiego działo się już wiele razy wcześniej. Po kolei każda osoba wybierała ze skrzyni mały pakunek, delikatnie zdejmowała pergaminowe opakowanie, aby odsłonić dojrzałą pomarańczę z Jafy, zerwaną prosto z drzewa. Kiedy nadeszła moja kolej, działałem powoli i uważnie, denerwowałem się, że mogę zrobić coś nie tak. Przysunąłem pomarańczę pod nos, pierwszy raz w życiu wdychając zapach cytrusów. Owoc był naprawdę niezwykły – miał niesamowity kolor, zapach i smak – był nieziemski, jak tylko mógł wyobrazić sobie mały chłopiec. Był czymś o wiele więcej niż tylko owocem; był symbolem moich nadziei i aspiracji.

reklama

Moja rodzina mieszkała na tym obszarze od kilku pokoleń. Tak naprawdę przez setki lat było to miejsce, które Żydzi mogli nazywać swoim domem. Jednak mimo prostego piękna Wiszniewa żadne z moich rodziców nie uważało go za swój stały dom. Traktowali go raczej jako stację pośrednią, jeden z wielu przystanków na przestrzeni tysięcy lat w drodze powrotnej do naszej ojczyzny. Ziemia Izraela nie była marzeniem wyłącznie moich rodziców; była ożywczym celem wielu znanych nam osób. Zdawało się, że podczas każdego spotkania rozmowa kończyła się na podróży do Syjonu, opuszczeniu naszego ukochanego sztetlu, dołączeniu do pionierów, którzy zaczęli odzyskiwać naszą ziemię. Często mówiliśmy o Theodorze Herzlu, założycielu ruchu syjonistycznego, który twierdził, że przyszłość narodu żydowskiego zależy od istnienia państwa żydowskiego, zjednoczonego nie tylko dzięki religii, lecz także dzięki językowi i narodowości. „Niech dadzą nam suwerenność, niech dadzą nam kawałek ziemi, tak byśmy mogli zaspokoić potrzeby naszych ludzi. A my zajmiemy się resztą”.

Marzenie Herzla stało się mym własnym. Myślałem o mojej rodzinie jako o ludziach żyjących szczęśliwie, ale na wygnaniu. Mówiliśmy po hebrajsku, myśleliśmy po hebrajsku i chętnie czytaliśmy wiadomości, które przychodziły z Mandatu Palestyny, terytorium kontrolowanego przez Wielką Brytanię, obejmującego naszą starą ojczyznę. Wszyscy tęskniliśmy – za powrotem – i ta tęsknota wróciła ze zdwojoną siłą. Czasami czułem, jakbym siedział w czyśćcu pomiędzy daleką przeszłością a nieuchronną przyszłością. Im bardziej zbliżaliśmy się do tej przyszłości, tym bardziej nieznośne stawało się opóźnienie.

reklama
Arabowie w Jerozolimie na terenie Mandatu Palestyny w 1934 roku

Mimo pragnienia kontynuowania podróży moje wspomnienia z dzieciństwa są niewyczerpane i pełne czułości. Matka, Sara, bibliotekarka z wykształcenia i wielbicielka literatury rosyjskiej, była błyskotliwa i kochająca. Niewiele było w życiu rzeczy, które przyniosły jej więcej radości niż czytanie – i tę radość dzieliła ze mną. Stałem się mężczyzną kochającym książki, ale wcześniej byłem chłopcem kochającym książki, czytającym je obok matki. Było w tym cudowne wyzwanie: starałem się ją dogonić tylko po to, by potem móc dyskutować z nią o przeczytanych treściach. Mój ojciec, Icchak (znany jako Gecel), był ciepłym i szczodrym handlarzem drewna, tak jak jego ojciec. Był człowiekiem pełnym energii i bardzo uprzejmym, kochającym i sumiennym. Zawsze dodawał mi śmiałości, a moje osiągnięcia napełniały go dumą. Jego miłość dała mi pewność siebie, a pewność siebie dała mi możliwość latania. Czułem się wyjątkowo pobłogosławiony.

Rodzice wychowywali mnie bez granic czy ograniczeń, nigdy nie mówili mi, co mam robić, zawsze ufali, że moja ciekawość poprowadzi mnie właściwą drogą. W najmłodszych latach, gdy organizowałem występy i wygłaszałem przemówienia przed moimi rodzicami i ich przyjaciółmi, otrzymywałem od nich pełne wsparcie. Czasami przedstawiałem parodie (naśladowałem głosy i maniery kilku osób z miasteczka). Innym razem wygłaszałem dobrze przemyślane przemowy na temat natury syjonizmu lub względnych cnót mych ulubionych pisarzy. Dla dorosłych byłem przedwcześnie dojrzałym chłopcem, którego czekała świetlana przyszłość. Ja odnosiłem wrażenie, że zaczyna się dla mnie coś większego. Jednakże wśród kolegów ze szkoły uchodziłem za wyrzutka, który bardzo wyraźnie odstawał od reszty. I właściwie taki już zostałem: w wieku lat dziewięćdziesięciu trzech wciąż jestem owym ciekawskim, zakochanym w trudnych pytaniach i chętnym do marzeń chłopcem, który nie ugina się pod wpływem wątpliwości innych osób.

reklama

Ten tekst jest fragmentem książki Szimona Peresa „Liczą się tylko wielkie marzenia. Odwaga, wyobraźnia i budowa nowoczesnego Izraela”:

Szimon Peres
„Liczą się tylko wielkie marzenia. Odwaga, wyobraźnia i budowa nowoczesnego Izraela”
cena:
44,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Dom Wydawniczy Rebis
Tłumaczenie:
Emilia Skowrońska, Andrzej Skowroński
Rok wydania:
2020
Okładka:
twarda
Liczba stron:
224
Format:
150x225 mm
EAN:
9788381880916

Moi rodzice pomogli ukształtować człowieka, którym się stałem, ale to dziadka, rabina Cwiego Melcera, podziwiałem najbardziej i to z nim połączyła mnie jedna z najważniejszych więzi w mym życiu. Był krępym mężczyzną, który zawsze wyglądał na wysokiego. Uczęszczał do najwspanialszej jesziwy w Europie i był zasłużonym przywódcą gminy żydowskiej. Jeśli syjonizm stał się centrum naszego życia obywatelskiego, to judaizm stał się centrum naszego życia moralnego. Dziadek był autorytetem, od którego moja rodzina przejęła cele. Ze względu na swoją pozycję i wyjątkowy umysł został również przywódcą społeczności, do którego cały sztetl zwracał się po wskazówki i mądrości.

Szimon Peres w 1936 roku (fot. GPO, CC BY-SA 3.0)

Byłem wyjątkowo szczęśliwy nie tylko dlatego, że miałem w rodzinie tak ważną postać, lecz także dlatego, że poświęcał mi szczególną uwagę. Jako pierwszy nauczył mnie historii narodu żydowskiego i jako pierwszy zapoznawał mnie z Torą. Podczas każdego szabatu przyłączałem się do niego w synagodze i uważnie śledziłem cotygodniowe czytanie Tory. Tak jak inni Żydzi uważałem Jom Kipur, żydowski dzień pokuty, za najważniejszy dzień świąt. Miał dla mnie szczególne znaczenie, nie tylko ze względu na swą doniosłość, lecz także dlatego, że miałem wtedy okazję usłyszeć śpiew mojego dziadka. Tylko tego dnia pełnił rolę naszego kantora, jego wspaniały głos grzmiał w zniewalająco pięknej modlitwie Kol nidre. Jego śpiew przenosił mnie w głąb mej duszy, ukrywałem się pod jego tałesem, w jedynym miejscu, w którym w ten niezmiernie doniosły dzień czułem się bezpiecznie. Z ciemności mej kryjówki prosiłem Boga, by przebaczył przestępcom i zmiłował się nad każdym człowiekiem, ponieważ to On sam zasiał w ludziach nasiona słabości.

Dzięki opiniom i naukom dziadka stałem się religijnym dzieckiem, bardziej niż moi rodzice. Uwierzyłem, że moim obowiązkiem jest służyć Bogu poprzez Jego przykazania i że nie można tolerować żadnego wyjątku. Rodzice nie doceniali w pełni głębi mojego zaangażowania – aż do dnia, w którym ojciec przywiózł do domu radio, pierwsze radio w Wiszniewie. Bardzo podekscytowany chciał pokazać matce, jak ono działa, i włączył je w czasie szabatu – czasu odpoczynku i kontemplacji, podczas którego judaizm zabrania pewnych czynności, w tym do włączenia radia. Byłem wściekły. Ogarnięty nadgorliwym poczuciem prawości rzuciłem je na ziemię i popsułem – tak jakby od mojego czynu zależał los ludzkości. Cieszę się, że rodzice okazali mi wtedy wyrozumiałość.

reklama

Kiedy nie było mnie w domu ani w synagodze, próbowałem złapać bryczkę na dworzec kolejowy, skąd ludzie wyruszali w długą podróż do naszej starej ojczyzny. Podczas głośnej uroczystości zbierało się całe miasto, by pożegnać sąsiadów. Wszyscy odczuwali nutkę goryczy. Patrzyłem na to z podziwem, przyłączałem się do wiwatowania i radości, zawsze jednak wracałem do domu posmutniały, zastanawiając się, czy moja kolej kiedykolwiek nadejdzie. Z czasem okoliczności zmusiły i nas do odejścia. Na początku lat 30. XX wieku działalność mojego ojca zrujnowały antysemickie podatki nakładane na żydowskie przedsiębiorstwa. Zostaliśmy bez niczego i ojciec zdecydował, że pora na wyjazd. W 1932 roku samotnie wyruszył w podróż do Mandatu Palestyny, pragnął gdzieś się osiedlić i przygotować na nasz przyjazd. Kolejne dwa długie lata – dla niecierpliwego dziecka trwało to niemal całe życie – minęły do chwili, w której wysłał do nas wiadomość, że możemy przyjeżdżać. Gdy moja mama przyszła do Gigiego i mnie i powiedziała, że nadszedł czas, miałem jedenaście lat.

Załadowaliśmy nasz dobytek na ciągnięty przez konia wóz i wyruszyliśmy na dworzec kolejowy. Wóz skrzypiał, podskakując na kamieniach na drodze. Mojej matce się to nie podobało, ale dla mojego brata i mnie każdy wstrząs był źródłem radości – przypominał nam o tym, że oto rozpoczęła się nasza wielka przygoda. Mieliśmy na sobie grube wełniane kurtki i ciężkie zimowe buty, które wkrótce nie miały już nam być potrzebne.

reklama
Szimon Peres i Icchak Szamir obok portretu Herzla. Karykatura Dariana z lat 80. (CC BY-SA 3.0)

Na dworcu czekały już dziesiątki osób, wszystkie miały dla nas dobre słowo i modlitwy. Wśród nich znajdował się również mój dziadek. Ze względu na swój wiek i ważną rolę dla społeczności zdecydował się pozostać w Wiszniewie. Wiedziałem, że z całego miasteczka będę tęsknić tylko za nim. Patrzyłem, jak na peronie żegna się z moją matką i bratem, i czekałem, aż podejdzie do mnie. Nie wiedziałem, co mu powiedzieć. Pochylił się nade mną, a ja spojrzałem mu w oczy. Miał gęstą, siwiejącą brodę. W jego oczach stały łzy. Położył rękę na moim ramieniu, a następnie pochylił się, by na mnie popatrzeć.

– Obiecaj mi jedno – powiedział tym samym rozkazującym głosem, który tak dobrze znałem.

– Wszystko, zejde.

– Obiecaj mi, że zawsze pozostaniesz Żydem.

Życie mojego dziadka zakończyło się w Wiszniewie. Zaledwie kilka lat po naszym wyjeździe naziści przemaszerowali przez las na wiejski plac, zbierając po drodze Żydów, by poprowadzić ich na spotkanie z potwornym losem. Dziadek wraz z większością swego zgromadzenia został zmuszony do wejścia do naszej skromnej drewnianej synagogi. Naziści zabarykadowali drzwi. Nie jestem w stanie pojąć, jak bardzo przerażeni musieli być mieszkańcy wioski – w pierwszej chwili, w której dym zaczął dostawać się do środka przez szczeliny drzwi; gdy usłyszeli trzask, który uświadomił im, że budynek został podpalony. Powiedziano mi, że kiedy płomienie stawały się coraz silniejsze, gdy ogień ogarniał nasze najważniejsze miejsce kultu, dziadek założył tałes, ten sam, pod którym ukrywałem się podczas Jom Kipur, i zaintonował modlitwę końcową – była to ostatnia chwila godności, zanim ogień skradł słowa, oddech i życie jemu i pozostałym.

Urządzono obławę na resztę Żydów, naziści chodzili od domu do domu, wyciągali ludzi z kryjówek i pozbawiali życia. Pozostali mieszkańcy musieli patrzeć, jak sztetl zostaje zniszczony – wyglądał, jakby przeszło przez niego tornado, ale takie, które doskonale wiedziało, co chce zniszczyć. Zostali zaprowadzeni na dworzec kolejowy, przez rumowisko, obok ognistego grobowca. Po tych samych torach kolejowych, po których wyruszyłem w moją podróż do ojczyzny, pojechali do obozów zagłady.

Gdy wsiedliśmy do pociągu do Mandatu Palestyny, gdy szarpnął i ruszył, a ja machałem na pożegnanie przez okno, nie miałem pojęcia, że już nigdy nie zobaczę dziadka. Nadal słyszę jego głos za każdym razem, gdy kantor śpiewa Kol nidre. Kiedy staję przed trudnym wyborem, wciąż wyczuwam jego obecność.

Ten tekst jest fragmentem książki Szimona Peresa „Liczą się tylko wielkie marzenia. Odwaga, wyobraźnia i budowa nowoczesnego Izraela”:

Szimon Peres
„Liczą się tylko wielkie marzenia. Odwaga, wyobraźnia i budowa nowoczesnego Izraela”
cena:
44,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Dom Wydawniczy Rebis
Tłumaczenie:
Emilia Skowrońska, Andrzej Skowroński
Rok wydania:
2020
Okładka:
twarda
Liczba stron:
224
Format:
150x225 mm
EAN:
9788381880916
reklama
Komentarze
o autorze
Szimon Peres
(1923–2016) w ciągu ponadsześćdziesięcioletniej działalności społecznej i politycznej w znaczący sposób przyczynił się do przekształcenia Izraela w światową potęgę. W 1994 roku otrzymał wspólnie z Icchakiem Rabinem i Jasirem Arafatem Pokojową Nagrodę Nobla. W 1996 roku założył Centrum Peresa na rzecz Pokoju i Innowacji. Zmarł w wieku 93 lat krótko po zakończeniu pracy nad tą autobiografią.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone