„Rzeźnik z Rostowa” i jego kolejna ofiara
Ten tekst jest fragmentem książki Petera Conradiego „Krwawy rzeźnik”.
Wiosna 1989 roku była niemal nierealnym czasem, powie to każdy żyjący wtedy człowiek. Historycy będą spoglądać na ten okres jako na apogeum gorbaczowskiej pierestrojki, ale jednocześnie jako na początek jej końca. Był to moment, w którym początkowo kontrolowana „rewolucja od góry” ustąpiła miejsca spontanicznej i dużo bardziej potężnej „rewolucji z dołu”. Konsekwencje nie dały o sobie znać natychmiast, jednak od tamtej pory łatwo jest prześledzić serię wydarzeń, których kulminacja dwa i pół roku później doprowadziła nie tylko do upadku komunizmu i Gorbaczowa, ale również do rozwiązania radzieckiego imperium.
[…]
W marcu 1989 roku po raz pierwszy po ponad siedemdziesięciu latach cały kraj wziął udział w wyborach do parlamentu przez autentycznie wolne głosowanie. To prawda, że procedura w pojęciu polityki Zachodu nie była idealna; aby utrzymać się na topie, komuniści i ich sprzymierzeńcy mieli zagwarantowaną sporą liczbę miejsc w parlamencie. Dochodziło również do licznych nadużyć, zwłaszcza w odległych regionach, w których decydenci partyjni nie chcieli oddać władzy. Mimo to zmiana nadeszła. Było wystarczająco wielu ludzi o postępowym umyśle, którzy pokonali szereg przeciwności, aby upewnić się, że pierwszy Zjazd Deputowanych Ludowych zmienił się w niezwykły spektakl. Aby zrozumieć, jak daleko zaszło całe państwo, wystarczyło obserwować starcie byłego dysydenta Andrieja Sacharowa z Gorbaczowem – człowiekiem, który oswobodził go z ponaddwuletniego zesłania do miasta Gorki (obecnie Niżny Nowogród).
Wyglądało to, jakby po dziesięcioleciach ludzie nagle odzyskali mowę. Były to starcia, które nie odbywały się za zamkniętymi drzwiami. Obrady parlamentu oglądane były przez ponad setkę milionów obywateli. Produkcja przemysłowa spadła o jedną piątą, ze względu na robotników, którzy zostali w domu, żeby śledzić na bieżąco posiedzenia. Dźwięki debaty dochodziły zewsząd: ze sklepów, hoteli, restauracji, a nawet taksówek.
Właśnie w takim klimacie polityczno-społecznym Czikatiło uderzył ponownie. Od morderstwa Muratowa minęło siedem miesięcy, ale ciało chłopca nadal leżało niewykryte, pod śniegiem. Miało zostać znalezione dopiero w kwietniu. Do tego czasu Czikatiło zdążył już poznać Tatjanę (Tanię) Ryżkową. Nie była to pierwsza jego przerwa. Jak u większości seryjnych morderców, impuls zabijania zazwyczaj pojawia się w wyniku zewnętrznych okoliczności i presji. Okazuje się więc, że końcówka roku 1988 roku była dla niego w miarę spokojna. Teraz wszystko dobiegło końca.
W dzieciństwie Tanja była marzeniem każdej mamy: inteligentna, pomagała w domu i była jedną z najlepszych uczennic w klasie. Jej matka, Wiera, pulchna, dobroduszna kobieta, pracująca jako dojarka w kołchozie, miała wszelkie powody do dumy. Potem jednak wszystko zaczęło się psuć. Ku przerażeniu matki Tania zaczęła pić i palić. Oczywiście została nakryta, ale było to tylko jedno ze źródeł napięcia między nią i matką oraz kłótni z bratem. W szkole zawodowej z internatem, do której chodziła, również zaczęło się psuć. Tania miała coraz gorsze stopnie, kłóciła się z nauczycielami i pyskowała im. Potem, 11 stycznia 1989 roku, na miesiąc przed szesnastymi urodzinami, uciekła z domu i nigdy nie wróciła.
Jej matka nie od razu się zorientowała. Założyła, że jej córka jest w szkole, w pobliskim Kamieńsku. Potem jednak, kilka dni później, otrzymała telegram od dyrektora szkoły informujący, że Tatjana zniknęła. Wiera Ryżkowa była zaniepokojona. Chociaż wiedziała, że córka jest bardzo nieustępliwa, nigdy przedtem nie zachowywała się w taki sposób. Następnego dnia pojechała do Kamieńska. Po rozmowie z nauczycielami odwiedziła koleżanki Tanii, a potem jej babcię, żeby sprawdzić, czy nie zastanie tam córki. Piętnastego stycznia, zdesperowana, poszła wreszcie na milicję, która sprawdziła okoliczne szpitale, a kiedy nic nie znalazła, kazała Wierze szukać dziecka na własną rękę.
– Jeżeli czegoś się pani dowie, proszę nas poinformować – powiedział jeden z funkcjonariuszy obojętnie, kiedy opuszczała posterunek.
Kolejne kilka miesięcy były dla niej czasem potwornej niepewności. Wiera próbowała zdobyć jakiekolwiek informacje o Tanii poprzez jej przyjaciółki, ale okazało się to trudne, ponieważ córka nie przyjaźniła się z nikim bliżej. Dziewczęta, które nazywała przyjaciółkami, okazały się zwyczajnymi znajomymi. Nawet Andriej, chłopak Tanii i przyjaciel syna Wiery, nie wiedział, co się stało. Potem, na początku marca, dostała wiadomość od znajomego znajomej, że jej córkę widziano w mieście Głubokoje, gdzie pomieszkiwała w opuszczonej piwnicy. I znów milicja nie była zainteresowana. Powiedzieli matce, żeby sama pojechała sprawdzić tę informację. Jak ustalono później, Tania poznała dwóch chłopców w jej wieku w czasie podróży pociągiem pod koniec stycznia i zabrała się z nimi. Chłopcy byli pijakami i drobnymi złodziejaszkami, dobrze znanymi milicji. Tania jednak lubiła ich i dobrze się z nimi bawiła.
[…]
Nie trwało to długo i na początku marca Ryżkowa wróciła do Szacht, włócząc się po ulicach. Była samotna, bez przyjaciół, lecz wciąż zbyt dumna, aby wrócić do domu lub do szkoły. Dni spędzone pod chmurką również zaczynały się na niej odbijać. Niewiele zostało z tej ślicznej nastolatki, którą była. Jej picie także robiło się coraz gorsze. Już przed obiadem najczęściej wypijała tyle wódki lub taniego porto, że nie mogła utrzymać się prosto.
I właśnie ta pijacka chwiejność zwróciła uwagę Czikatiły, kiedy zobaczył ją przed wejściem na miejski dworzec kolejowy. Przyjrzał się jej okiem eksperta: brudne ubranie, zmierzwione włosy wysypujące się spod zimowej czapki, a przede wszystkim zapach alkoholu w jej oddechu. Był wobec niej bezpośredni i jego podejście zadziałało. Świadomość, że mieszkanie jego córki na pobliskiej ulicy Lenina stoi puste, a on ma do niego klucze, dodała mu pewności siebie. Zaproponował dziewczynie coś do jedzenia i do picia, a ona, podobnie jak wiele przed nim, zgodziła się z nim pójść. Kilka minut później dotarli do typowej walącej się czynszówki pod numerem 206 i weszli do małego mieszkania na parterze, pod numerem 40.
Córka Czikatiły, Ludmiła, mieszkała tam wcześniej, ale po rozwodzie obarczyła ojca zadaniem zamiany apartamentu na dwa mniejsze mieszkania, w których córka i jej były mąż mogliby wieść osobne życie. Czikatiło nie spieszył się z tym zadaniem. Zrezygnował już jakiś czas temu ze starego, rozpadającego się domu w Zaułku Granicznym i perspektywa nowego miejsca do tajemnych schadzek była zbyt nęcąca, żeby z niej zrezygnować.
Tania dostała jedzenie i picie, chociaż nie tyle, na ile miała nadzieję. Nie protestowała jednak, kiedy Czikatiło pchnął ją na podłogę w kącie dużego pokoju i usiłował odbyć z nią stosunek. Jak zwykle, duch wprawdzie był ochoczy, ale ciało słabe. Tania również zaczęła się denerwować, bo wreszcie zdała sobie sprawę, jaki błąd popełniła, dając się sprowadzić do mieszkania temu starszemu mężczyźnie, i teraz, kiedy się już tutaj znalazła, nie mogła nic zrobić. Wściekła, powiedziała mu, że chce pięćset rubli albo wraca do domu. Zagroziła, że ma znajomości w rostowskim podziemnym światku i jeśli Czikatiło nie zapłaci, naśle na niego zbirów. Czikatiło bezskutecznie próbował ją uspokoić. W głębi duszy nadal miał nadzieję, że tym razem w jakiś sposób w końcu mu się uda. Nie dał rady – a im dłużej to trwało, tym bardziej dziewczyna krzyczała.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Petera Conradiego „Krwawy rzeźnik” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Petera Conradiego „Krwawy rzeźnik”.
Kiedyś już zabił w mieszkaniu; jego pierwsza ofiara, Lena Zakotnowa, w 1978 roku zginęła w dużym pokoju domu w Zaułku Granicznym. Był to jednak wolnostojący budynek, usytuowany w sporej odległości od najbliższych domów. Teraz znajdowali się w małym mieszkaniu z cienkimi ścianami, w samym środku bloku mieszkalnego. W takim miejscu można było wręcz usłyszeć oddech sąsiadów zza ściany. Istniało również ryzyko, że ktoś go widział wchodzącego tutaj z Tanią. Idąc za starą dobrą wiejską tradycją, przed wejściem do większości rosyjskich budynków mieszkalnych stały ławki, na których przesiadywały stare kobiety, plotkując do późna w nocy. Mieszkania miały z kolei balkony wychodzące na podwórko. Poza tym nikomu nie sprawiłoby problemu zidentyfikowanie Czikatiły – przed rozwodem Ludmiły był tutaj stałym gościem, często odwiedzając swojego wnuka. Na dodatek w tej samej klatce schodowej mieszkał nie kto inny, jak Nina Dowgan, która pracowała z Czikatiłą w Szachtach, w biurze RostowNerud.
Dowgan miała mieszkanie na ostatnim piętrze i tego wieczora nie zauważyła niczego niezwykłego – w przeciwieństwie do innych, mieszkających nieco niżej. Kilkoro mieszkańców bloku przypomniało sobie później, że słyszało kobiece krzyki najwyraźniej dochodzące z mieszkania Ludmiły. Wszystko jednak dość szybko ucichło, a sąsiedzi nie zareagowali. Zasiadając przed telewizorami, nie zdawali sobie sprawy ze śmiertelnego dramatu rozgrywającego się pod numerem 40, który właśnie dobiegał końca. A koniec był jak zwykle krwawy.
Zdenerwowany niemożnością uciszenia ofiary Czikatiło wyciągnął z kieszeni scyzoryk i dźgnął Ryżkową w usta. Nie tylko ją to uciszyło, ale jednocześnie dostarczyło mu przyjemności, której nie przyniosły jego mało entuzjastyczne próby odbycia stosunku płciowego. Po kilku minutach szaleństwo owładnęło nim całkowicie, a Tania nie żyła.
Czikatiło stanął przed problemem: zazwyczaj zabijał w plenerze i tam zostawiał swoje ofiary. Tym razem było inaczej. Musiał ją stąd jakoś wynieść, tylko jak? Problemem było ukrycie ciała. Metoda, którą wybrał, była bodaj najbardziej makabryczna. Przyniósł z kuchni porządny nóż i zaczął ćwiartować zwłoki, najpierw odcinając głowę, a potem obie nogi. Owinął je w ubranie Tanii, zaniósł zawiniątka do piwnicy i zmył krew z podłogi mopem. Potem wyszedł na zewnątrz poszukać czegoś, w czym mógłby wynieść pocięte ciało. Wszystko było pokryte śniegiem i Czikatiło liczył na znalezienie sanek. Po długim poszukiwaniu w okolicy wreszcie natknął się na jedne, stojące pod ścianą na sąsiednim podwórku.
W ciemności, po śniegu, ruszył w stronę torów, ciągnąc za sobą sanki ze szczątkami Ryżkowej. Nikt zdawał się nie zauważyć samotnej postaci, kulącej się z zimna, z pakunkiem wyglądającym jak jego rzeczy przywiązanym do sanek – dopóki nie dotarł do przejścia przez tory, gdzie warstwa przedwiosennego śniegu była bardzo cienka i wystawały spod niej kawałki szyn. Sanki zablokowały się na metalu i Czikatiło zaczął panikować, widząc zbliżającego się ku niemu przechodnia. Nie musiał się jednak obawiać. Mężczyzna bez słowa się pochylił i pomógł mu podnieść sanki, zatrzymując się tylko na chwilę, zdziwiony ich ciężarem. Wkrótce odszedł, znikając w ciemnościach nocy. Czikatiło odczekał, aż nieznajomy oddalił się na bezpieczną odległość, a potem zaczął upychać zawartość swojego ładunku w dużych rurach biegnących w pobliżu szyn.
Szczątki Ryżkowej znaleziono dziewięć dni później. Podobnie jak w poprzednich zabójstwach, nie było żadnych dodatkowych wskazówek. Jedyną rzeczą, którą przychodziła detektywom do głowy, było to, że morderca musiał wrócić w te okolice. Mimo braku dowodów w długim i bezowocnym dochodzeniu wciąż pojawiał się jeden wspólny motyw: pociągi. Początkowa teoria, że morderca przewozi swoje ofiary autem, została obalona. Pomimo wysiłków milicji żaden z ponad 150 tysięcy przesłuchanych kierowców nie dał im powodu do podejrzeń. Byli również przekonani, że gdyby morderca korzystał z samochodu, ktoś zauważyłby go zaparkowanego w pobliżu sceny przestępstwa. Tymczasem nie dowiedzieli się absolutnie nic, poza kilkoma mętnymi i niepotwierdzonymi obserwacjami. Były również inne przyczyny przychylania się do teorii o pociągach. Po pierwsze, większość ciał, włączając w to Ryżkową, została znaleziona gdzieś w pobliżu torów kolejowych. Do tego wiele ofiar zostało zauważonych jeszcze za życia na dworcach kolejowych.
Milicja zaczęła więc sprawdzać tę hipotezę z taką samą determinacją jak poprzednie. Rozpoczęto operację i milicjanci w cywilnych ubraniach zostali rozmieszczeni w różnych punktach sieci kolejowej. W akcji brało udział około pięciuset lub sześciuset ludzi. Niektórzy pojawiali się na dworcach, udając pasażerów, inni chodzili po lasach, udając grzybiarzy (było to ulubione zajęcie Rosjan w wolnym czasie). Ci bardziej pechowi musieli leżeć w dołach specjalnie wykopanych wzdłuż tras kolejowych, zamaskowani gałęziami i liśćmi. Na pokładzie każdego pociągu było od czterech do sześciu oficerów. Rozpoczynali na przeciwległych końcach taboru, stopniowo przechodząc w kierunku środka pociągu.
Były między nimi również milicjantki w specjalnie zrobionych na drutach krótkich spódniczkach i mocno umalowane. Niektóre udawały, że są pijane. Gdyby okazało się, że właśnie tego rodzaju kobiety nakręcały mordercę, milicja była gotowa do działania. Dodatkowo wolontariuszki przeszły specjalny trening karate i innych rodzajów sztuk walki. Niestety, pomimo smakowitej przynęty, Czikatiło nigdy się na to nie złapał.
Śledczym można było wybaczyć ich desperację: chociaż morderca zabił już czterdzieści osób, milicja nadal nie miała jego dobrego portretu. Żadnej ofierze nie udało się jak dotąd wymknąć z jego śmiertelnego uścisku. Czy rzeczywiście tak trudno było spostrzec tego człowieka, kiedy przechodził przez kolejne wagony? Odpowiedź brzmi „nie”, jeżeli sądzić po zeznaniach złożonych na milicji przez ludzi znających Czikatiłę już po jego zatrzymaniu; bo chociaż funkcjonariusze niczego nie dostrzegali, przez cały ten czas co i rusz na niego wpadali.