Rudolf Weigl i szczepionka przeciwko tyfusowi
Zobacz też:
Czekał z ogłoszeniem wyników swoich badań nad szczepionką przeciwko tyfusowi bardzo długo, ryzykownie długo.
W latach dwudziestych XX wieku przyjeżdżali do lwowskiego laboratorium uczeni z całego świata, by przyjrzeć się metodzie zarażania wszy profesora Weigla. A to oznaczało niebezpieczeństwo, że któregoś dnia ktoś ogłosi, iż, owszem, oparł się na procedurze opracowanej przez Weigla, ale to on pierwszy wyprodukował szczepionkę chroniącą ludzi przed tyfusem. Teraz mikstura przeszła już wszystkie niezbędne badania potwierdzające jej skuteczność, więc można zgłaszać się z gratulacjami i nagrodami.
Prawdziwy twórca szczepionki mógłby wtedy już tylko toczyć boje na łamach naukowych periodyków, przypominając o swoich zasługach. Mógłby domagać się uznania swojego pierwszeństwa podczas biologicznych sympozjów. Tylko nikogo by to już nie obchodziło. Odkrywca rewolucyjnego leku może być tylko jeden.
Naciskały na przyspieszenie badań także władze Rzeczypospolitej, bo w Polsce nadal, zwłaszcza na ubogich kresach wschodnich, wybuchały epidemie tyfusu. Umierali chorzy i umierali lekarze, których w młodym państwie wciąż było za mało. Tymczasem Weigl, mimo pozytywnych wyników doświadczeń, cały czas wahał się, czy może być w stu procentach pewny skuteczności swojej szczepionki.
W 1930 roku mógł wreszcie ogłosić, że jego szczepionka chroni przed durem plamistym. Próby przeprowadzono na kilkuset pacjentach, żaden z zaszczepionych nie zachorował powtórnie. O wynikach badań poinformował na posiedzeniu Polskiej Akademii Umiejętności.
Informacje o sukcesie lwowskiego uczonego pojawiły się na pierwszych stronach gazet w całej Polsce. „Wykrycie szczepionki przeciw tyfusowi plamistemu” („Ilustrowany Kurier Codzienny”), „Wielki tryumf nauki polskiej” (to dziennik „ABC”), „Bakteriologowie europejscy, daremnie głowiący się nad tym, zjeżdżają dziś do skromnej pracowni Weigla, podziwiając okoliczności, wśród jakich zdołał osiągnąć rezultat tak wspaniały” – zachwycał się gimnazjalny kolega Weigla, Stanisław Wasylewski, w „Kurierze Poznańskim”.
Prawie w żadnym tekście nie zabrakło mrożących krew w żyłach opisów dzielnych medyków ze Lwowa, którzy każdego dnia ryzykują życiem, by własną krwią paść nienasycone nigdy wszy. By wzmocnić efekt, dziennikarze wyliczali nazwiska zagranicznych badaczy, którzy nie przeżyli eksperymentów przeprowadzanych na własnym ciele.
W tym samym roku kandydatura Weigla została po raz pierwszy zgłoszona do Nagrody Nobla w dziedzinie fizjologii lub medycyny. Jego kandydaturę poparło aż dwudziestu profesorów, głównie Polaków i Niemców. Wasylewski uznał sprawę za przesądzoną. „Laur należny i zasłużony. Ozdobi on głowę bohaterskiego uczonego i pomnoży chwałę wszechnicy Kazimierzowskiej, która od pół wieku zasłużyła się dobrze na tylu polach wiedzy ludzkiej” – napisał. Pospieszył się, nagrodę w 1930 roku dostał Austriak Karl Landsteiner z Uniwersytetu Rockefellera w Nowym Jorku, który jako pierwszy wyróżnił grupy ludzkiej krwi: A, B i 0.
Do 1939 roku, jak wynika z danych ujawnianych po pięćdziesięciu latach na oficjalnej stronie Komitetu Noblowskiego, Weigl zebrał aż siedemdziesiąt pięć nominacji. Do wybuchu drugiej wojny światowej nie był nominowany tylko raz, w 1935 roku.
W 1932 roku odwiedził lwowską pracownię Weigla sam Charles Nicolle, który Nobla otrzymał zaledwie cztery lata wcześniej. To był powód, którym tłumaczono brak tej nagrody dla Rudolfa Weigla: nie przyznaje się Nobla dwa razy za to samo. Tłumaczenie, także samego Nicolle’a, że jego odkrycie, iż dur przenoszą wszy odzieżowe, to absolutnie nie to samo, co opracowanie skutecznej szczepionki, nie przekonało członków Komitetu.
Z Nicolle’em przyjechała jego asystentka Helena Sparrow, Polka, która pracowała z noblistą w instytucie Pasteura w Tunisie. Była dobrą znajomą Weigla. Przez kilka lat po pierwszej wojnie światowej współpracowała z nim przy zwalczaniu epidemii tyfusu w różnych regionach Polski. „Wielka sympatia Ojca” – napisał Wiktor Weigl.
Po powrocie do Paryża Charles Nicolle rozmawiał z Ludwikiem Grossem, korespondentem „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” we Francji. Opowiedział dziennikarzowi o swoim spotkaniu z Rudolfem Weiglem.
– To zupełnie pierwszorzędna głowa. Do Polski pojechałem właściwie tylko po to, by zobaczyć się z tym wielkim uczonym – Nicolle nie krył podziwu dla dokonań Weigla, wielokrotnie podkreślając zasługi lwowskiego badacza w walce z tyfusem. Oddał mu cześć, nazywając imieniem uczonego odczyn określający obecność i gatunek zarazka tyfusu.
Podczas wykładu w paryskim Instytucie Pasteura w kwietniu 1933 roku Charles Nicolle otwarcie mówił o porażce, jaką sam poniósł, próbując stworzyć szczepionkę przeciwko tyfusowi. A Weiglowi – „znakomitemu badaczowi polskiemu ze Lwowa” – to się udało. To on nauczył mikrobiologów hodować zarazek tyfusu plamistego we wszach, a potem stworzył szczepionkę, stwierdził Nicolle. Wyniki uzyskane dzięki szczepionce Weigla są wprost wspaniałe („admirable”), dodał. Uratował życie tysiącom ludzi. W trzech krajach, w których ją dotąd zastosowano: w Polsce, Tunisie (obecnie Tunezja) i Chinach, jego metoda okazała się niemal w stu procentach skuteczna. Do niedawna misjonarze w Chinach umierali na tyfus masowo, odkąd przyjmują szczepionkę „kolegi Weigla”, żaden nawet nie zachorował.
Ale jego szczepionek ciągle brakuje, mówił dalej. Każdego dnia w lwowskiej pracowni Rudolfa Weigla rodzi się pięć tysięcy wszy. Kolejnych pięć tysięcy zdrowych owadów karmionych jest codziennie w specjalnych klatkach na skórze ludzi, nawet Weigl i jego żona karmią dziennie po kilkaset. Pięć tysięcy wszy jest co dnia przez cienkie pipety zakażanych zarazkami tyfusu plamistego i pięć tysięcy zabija się, rozkrawa pod mikroskopem i przygotowuje z ich przewodów pokarmowych szczepionkę.
By sporządzić kompletną szczepionkę dla jednego człowieka, aplikowaną podczas trzech posiedzeń, potrzeba stu dwudziestu wszy, tłumaczył Nicolle. Dlatego liczba szczepionek, które jest w stanie przygotować zespół Weigla – „przy całym świętym fanatyzmie tego niepowszedniego człowieka” – nie przekracza kilku tysięcy rocznie.
A to kropla w morzu potrzeb.
Ten tekst jest fragmentem książki Mariusza Urbanka „Profesor Weigl i karmiciele wszy”
– Weigl uratował życie tysiącom ludzi. Jest to człowiek, który zasługuje na najwyższe uznanie, jako pierwszorzędna głowa, niezmordowany pracownik, jako fanatyk nauki – zakończył swój wykład laureat Nagrody Nobla.
„Niemilknące oklaski wstrząsnęły starą salą Instytutu Pasteura” – relacjonował z Paryża Gross. Trzy lata później, już śmiertelnie chory na raka płuc Francuz, żegnając się z Weiglem, napisał: „Jest Pan człowiekiem, którego szczególnie cenię jako ideał badacza”.
Nicolle był tylko jednym z licznego grona uczonych o światowym nazwisku, którzy od połowy lat dwudziestych coraz częściej przyjeżdżali do Lwowa. Oficjalnie, by zapoznać się z metodami pracy Rudolfa Weigla. A naprawdę podglądnąć, w jaki sposób uzyskuje tak spektakularne efekty. Byli wśród nich: brytyjski badacz związków między tyfusem a innymi chorobami zakaźnymi wywoływanymi przez wszy Arthur William Bacot z Instytutu Listera w Londynie; bakteriolodzy Artur Felix i Edmund Weil z Niemieckiego Uniwersytetu w Pradze (pierwszy polsko-żydowskiego pochodzenia), autorzy testu pozwalającego zdiagnozować tyfus; włoski lekarz i bakteriolog Giacomo Mariani, z którym kilkanaście lat później Weigl będzie walczył z epidemią tyfusu w Etiopii; Max Hans Kuczynski, lekarz chorób tropikalnych i bakteriolog polsko-żydowskiego pochodzenia, ojciec premiera, a od 2016 roku prezydenta Peru Pedra Pabla Kuczynskiego. W miarę jak nazwisko Weigla stawało się coraz bardziej znane, pojawiali się kolejni.
Edmund Weil przypłacił wizytę we Lwowie życiem. Przyjechał po obiecane mu przez Weigla rzadkie szczepy riketsji, ale kiedy wstrzykiwał zawiesinę śwince morskiej, „nie założył szczelnie igły na koniec strzykawki, krople zawiesiny pod ciśnieniem tłoka dostały się do oka” – wspominał Mosing. Weil nie był zaszczepiony, po dwóch tygodniach zachorował na tyfus plamisty, kilka dni później zmarł. Tyfus przypomniał, jak może być groźny nawet w warunkach laboratoryjnych.
Gości, którzy przyjeżdżali do zakładu, profesor zapraszał do swojego domu. Bywał u Weiglów pionier polskiej bakteriologii Odo Bujwid i epidemiolog, specjalista w dziedzinie chorób zakaźnych, członek komisji Ligi Narodów ds. walki z malarią, Ludwik Anigstein. Ten dobry znajomy Weigla badał występowanie tyfusu na Półwyspie Malajskim, doradzał rządowi w Liberii, jeździł do Syjamu, skąd przywoził uczonemu egzotyczne prezenty. zwykle rzadkie motyle i owady, ale po powrocie z Borneo wręczył mu prawdziwy – tak przynajmniej twierdził – łuk łowców głów. Co prawda Rudolf Weigl podejrzewał, że „oryginalny” łuk został kupiony w jakimś porcie od przygodnego chińskiego handlarza, ale legenda pozostawała legendą.
Bywał też u Weigla antropolog, badacz ludów afrykańskich zamieszkujących tereny Tanzanii, Konga, Ruandy i Ugandy, profesor Jan Czekanowski. „Umiał wspaniale opowiadać” – zapamiętał Wiktor Weigl.
Nazwisko Weigla stawało się coraz bardziej znane także poza światem nauki. Pojawiało się niemal w każdym artykule o kolejnych przypadkach tyfusu, a w Polsce wciąż były miejsca, gdzie epidemie wybuchały cyklicznie.
Na początku lat trzydziestych XX wieku Instytut Weigla produkował kilka tysięcy sztuk szczepionki rocznie. Zachorowało na tyfus nie więcej niż 0,7 procent zaszczepionych. „I to głównie w trakcie szczepienia” – podkreślił Stefan Kryński. W latach 1931–1932 zaszczepiono metodą Weigla 2794 osoby, „we wszystkich niemal przypadkach stwierdzając jej bezwzględną skuteczność uodparniającą”, poinformował z dumą dziennikarzy doktor Palester, naczelnik Wydziału Walki z Chorobami Zakaźnymi Departamentu Służby Zdrowia w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej (oddzielnego ministerstwa zdrowia wówczas nie było).
Skuteczność szczepionki produkowanej w lwowskim laboratorium nie oznaczała jednak, że tyfus przestał być problemem. Gazety wciąż przynosiły informacje o nowych przypadkach choroby i instrukcje, jak rozpoznać tyfus i jak uchronić się przed zakażeniem. Od jednego chorego do epidemii jeszcze daleko, ale każdy może zarazić wielu ludzi wokół siebie, a oni kolejnych, ostrzegali dziennikarze.
Dziennik żydowski „5-ta Rano” w lutym 1934 roku uczulał: Dur brzuszny – chorobą brudnych rąk i ostrzegał przed… kucharkami: „Notowany jest fakt, że jedna kucharka zaraziła w ciągu dziesięciu lat siedem rodzin, powodując 36 zachorowań”. Ale podstawowym powodem epidemii, informowała gazeta, są brudne ręce. W zakamarkach, zwłaszcza pod długimi paznokciami, gnieżdżą się „miliardy bakterii” i nawet najstaranniejsze mycie nie zawsze jest w stanie je usunąć. Dlatego należy przede wszystkim dbać o higienę. To jednak nie wystarczy, radził w „Dodatku lekarskim” do dziennika doktor Z. Świsłocki. Należy także unikać dotykania ustami rzeczy, z którymi wcześniej mieli kontakt inni ludzie, zwłaszcza chorzy. Nie wolno ślinić palców przy przewracaniu kartek czytanej książki, a jeszcze bardziej podczas liczenia banknotów, które przeszły przez tysiące rąk i mają na sobie kolejne miliardy bakterii. Należy dobrze się odżywiać, unikać przeziębień i przemoczenia nóg, a także przepracowania i stresu. „Momentami sprzyjającymi łatwiejszemu zapadaniu [na tyfus] jest wyczerpanie pracą fizyczną i umysłową, silne wzruszenia, emocje psychiczne, które zmniejszają naturalną odporność ustroju” – ostrzegał doktor Świsłocki.
Oczywiście żadne przestrogi nie były całkowicie skuteczne. i to mimo coraz bardziej alarmujących publikacji w gazetach. Bardzo poczytny (kilkadziesiąt tysięcy nakładu) tygodnik ilustrowany „Światowid” zamieścił w lutym 1934 roku całostronicowy materiał zatytułowany Zaraza. Duże zdjęcie Rudolfa Weigla ze strzykawką w dłoni i w masce przeciwgazowej, sfotografowanego przez okno pracowni bakteriologicznej, budziło grozę. „W kilku miejscowościach, między innymi w Warszawie, w domu noclegowym dla kobiet wybuchła epidemia tyfusu plamistego” – informował tygodnik. Przyczyna była oczywista: kryzys, brak higieny i postępujące ubożenie ludzi, „których nie stać na sprawienie sobie nowej przyodziewy i bielizny”. Wszystko to stwarza świetne warunki dla „inwazji mikrobów”, przed którymi wycieńczony głodem organizm nie jest w stanie się bronić. Artykuł ilustrowało dodatkowo zdjęcie zamkniętej na głucho furty noclegowni w Warszawie przy ulicy Leszno 93.
Dur plamisty w Warszawie. Zawszenie 1/3 liczby dzieci w szkołach – alarmował w listopadzie rok później „Nasz Przegląd”. Jeszcze gorzej niż w szkołach jest w przytułkach dla bezdomnych, a żebracy kontrolowani przez policję w Zaduszki okazali się zawszeni w stu procentach, donosił dziennik. Miejska służba zdrowia odnotowała w ciągu tygodnia cztery przypadki duru plamistego, podjęto decyzje o izolowaniu chorych, poddaniu obowiązkowym kąpielom wszystkich osób z ich otoczenia i dezynfekcji mieszkań oraz odzieży. Szpitale przygotowały łóżka w izolatkach dla kolejnych chorych. Policja wydała zakaz handlu starzyzną na targowisku przy ulicy Broni i objęła ścisłą kontrolą szmaciarnie skupujące starą odzież. Gazeta tłumaczyła wzrost zagrożenia zbliżającą się zimą i obniżeniem stanu higieny wśród mieszkańców stolicy: „Ludzie zaczynają używać ciepłej odzieży, nieraz brudnej, rzadko zmienianej, dłużej przebywają w mieszkaniach, rzadko się kąpią. Wzrost niechlujstwa sprzyja rozwojowi wszawicy, a wiadomo, że wesz jest roznosicielem duru plamistego”.
Tyfus plamisty w Łodzi – donosiła już w nagłówku w styczniu 1938 roku łódzka „Ilustrowana Republika”. Chorobę stwierdzono u żydowskiego chałupnika Moszka Cholewy, zamieszkałego przy ulicy Wolborskiej 3.Władze sanitarne miasta zdecydowały o natychmiastowym umieszczeniu chorego w szpitalu, gruntownej dezynfekcji mieszkania, zmuszeniu rodziny do profilaktycznej kąpieli, a następnie izolacji na czas kwarantanny. A ponieważ nie było wiadomo, z kim Cholewa się w ostatnim czasie spotykał, odkażona została cała kamienica, lokatorów zaś poddano obserwacji. Wszczęto też dochodzenie, skąd i w jaki sposób tyfus pojawił się w Łodzi.
Ten tekst jest fragmentem książki Mariusza Urbanka „Profesor Weigl i karmiciele wszy”
Następnego dnia gazeta informowała o kolejnej osobie podejrzanej o tyfus, którą również umieszczono w izolatce. Dziennikarz ujawnił też, że prawdopodobnie choroba przywędrowała do Łodzi z odległego o blisko sto kilometrów Gąbina. Na trzeci dzień izolowanych było już trzynaście osób z ulic Wolborskiej i Marynarskiej, odkażono też wszystkie domy, w których mieszkały.
Mimo powagi sytuacji potrafiono się także z tyfusu śmiać. W pierwszym w pełni udźwiękowionym polskim filmie, komedii z 1933 roku Każdemu wolno kochać, znalazły się sceny pokazujące, jak przegonić nękającego ludzi komornika. Wystarczy wykorzystać strach przed śmiertelną chorobą. Gdy urzędnik wchodzi domieszkania, instruował czytelników dziennikarz „Kuriera Czerwonego”, dłużnik powinien udać obłożnie chorego, a ktoś z domowników przekraść się cichcem do sieni i napisać na drzwiach: „Baczność! Tyfus!”. Następnie wystarczy pokazać egzekutorowi długu napis, by mieć pewność, że ucieknie przerażony. „Metoda ta została opatentowana przez naszego znakomitego komika Adolfa Dymszę” – napisał recenzent.
Niezwykła rzecz wydarzyła się podczas wakacji, spędzanych przez Weiglów jak co roku w Iłemni. Któregoś z gorących popołudni, gdy wszyscy kąpali się w Iłemce, pojawiła się nagle nad rzeczką dziwna postać, którą prowadzili okoliczni chłopi. Przybysz miał na sobie ogromny kapelusz i czarny, obszerny płaszcz. Zbliżył się i zapytał po francusku, czy ma zaszczyt rozmawiać z profesorem Weiglem. A potem sam się przedstawił: ojciec Josef Rutten, belgijski misjonarz i lekarz pracujący na co dzień w Chinach i w Mongolii.
Przyjechał do Polski prosić o szczepionkę, bo to ostatnia deska ratunku dla jego współbraci misjonarzy, których zmarła już blisko setka, i dla tysięcy Chińczyków, którzy masowo umierają na tyfus. Powód jest oczywisty – tam, gdzie pracują zakonnicy, nie ma lekarzy ani sanitariuszy, a o słowie „higiena” nikt nawet nie słyszał. Na uniwersytecie we Lwowie powiedziano mu, gdzie profesor spędza wakacje, więc… jest. Nie było tylko wiadomo, jak zdołał dogadać się z mieszkańcami Iłemni. „Miał widocznie wprawę w nawiązywaniu kontaktów z «dzikusami»” – stwierdził Wiktor.
Zofia Weiglowa przyjęła gościa miejscowymi specjałami: pstrągami i rakami, a następnego dnia Rudolf Weigl i zakonnik pojechali do Lwowa po szczepionki. Tomasz Cieszyński, który zapewne usłyszał tę historię, karmiąc w czasie wojny wszy w Instytucie Weigla, napisał, że spośród pięćdziesięciu misjonarzy pracujących w tym czasie w Chinach czterdziestu dziewięciu zostało zaszczepionych. Tylko jeden odmówił.
W 1938 roku ojca Ruttena odnalazł w Chinach polski podróżnik i dziennikarz Roman Fajans, wcześniej korespondent wojenny podczas wojny domowej w Hiszpanii. W rozmowie z reporterem Rutten wspominał: „Ta straszna choroba porwała nam więcej ofiar niż wszystkie inne epidemie, niedomagania i morderstwa razem wzięte. Wystarczy powiedzieć, że spośród stu trzydziestu ojców zmarłych w ciągu lat 1906–1931 osiemdziesięciu ośmiu, a więc siedemdziesiąt procent, padło ofiarą tyfusu plamistego…”.
Szukając ratunku, zakonnicy natknęli się na informacje o uczonym ze Lwowa w Polsce, który odkrył ponoć szczepionkę o niezwykłej skuteczności. Nie uwierzyli od razu, opowiadał Rutten dziennikarzowi. W końcu tyle już razy zapewniano ich o najwyższej jakości różnych fałszywych lekarstw i szczepionek, tyle już wyłudzono od nich pieniędzy, że prawie stracili nadzieję, by kiedykolwiek mogło być inaczej. Ale tym razem wszystko brzmiało na tyle wiarygodnie, że postanowili spróbować. „Wyniki przeszły nasze najśmielsze oczekiwania” – mówił Rutten.
Misjonarze najpierw korzystali ze szczepionek, które zakonnik dostał od Weigla, a potem preparat zaczął wytwarzać w Pekinie doktor Czang, którego posłano do Lwowa po naukę. „Od chwili rozpoczęcia szczepień, czyli od siedmiu lat, nie zdarzyło się, aby szczepiony misjonarz lub też krajowiec umarł wskutek tyfusu plamistego. Wasza polska szczepionka uratowała życie nie tylko misjonarzom, ale tysiącom Chińczyków” – zakończył opowieść Rutten. Zmarł tylko jeden z zakonników, ten, który odmówił przyjęcia szczepionki. Równie dobre wyniki przyniosły szczepienia ochronne w kolonii belgijskiej w Afryce.
W 1937 roku król Belgii Leopold III uhonorował Rudolfa Weigla najważniejszym odznaczeniem królestwa – Orderem Leopolda, ustanowionym na cześć jego dziadka, Leopolda I. Papież Pius XI mianował uczonego komandorem Orderu Świętego Grzegorza Wielkiego, najwyższego odznaczenia papieskiego, nadawanego osobom świeckim za szczególne zasługi dla Kościoła katolickiego. Wcześniej Stolica Apostolska zwróciła się jednak do polskiego episkopatu z poufną prośbą o bliższe informacje o Weiglu. Order zwyczajowo wręcza osobiście papież, a nie było tajemnicą, że profesor, choć ochrzczony, nie jest najwierniejszym synem Kościoła.
– Był agnostykiem – mówił w filmie Sprawa profesora Weigla Zbigniew Stuchly. To wynikało z jego naukowego sceptycyzmu. Uważał, że skoro istnienia Boga nie da się udowodnić naukowo, to nie można być tego absolutnie pewnym.
Opinia polskich hierarchów musiała być mimo to pozytywna, bo Pius XI nadał Weiglowi order i tytuł szambelana papieskiego. Wyróżnienie było głównie honorowe, ale przynajmniej teoretycznie dawało prawo do przebywania w prywatnych apartamentach papieża. Okazja do odbioru laurów zdarzyła się jednak dopiero dwa lata później, bo uczony nie zamierzał tracić czasu na jeżdżenie do Watykanu tylko po to, żeby dostać medal.