Pierwsze spotkanie z historią mówioną: dlaczego historia „mówiona”?

opublikowano: 2021-09-20, 06:15
wszelkie prawa zastrzeżone
Nasze spotkania z historią mówioną chcielibyśmy zacząć od pytania: po co nam w ogóle świadectwa mówione? Czemu mielibyśmy się interesować taką formą przekazu? Czym różni się ona od tak licznie dzisiaj wydawanych wspomnień i pamiętników?
reklama
Grzegorz Kaczorowski w czasie rozmowy z Zenonem Szyksznianem, Prucie k. Rymszan, 2011. Fot. Maciej Melon/AHM, prawa zastrzeżone

„Historia mówiona” to hasło, które przywodzi na myśl przede wszystkim skojarzenia z pierwszym członem – historią. Spodziewamy się usłyszeć od autora relacji, „jak to było naprawdę”. Oczekujemy zbioru faktów, najlepiej od razu odpowiednio uporządkowanych, których autentyczność zostanie przypieczętowana deklaracją: „tak było, widziałem to na własne oczy, słyszałem na własne uszy, doświadczyłem na własnej skórze”. Być może nawet chcielibyśmy, by osoba składająca świadectwo potwierdziła autorytetem naocznego świadka określoną narrację historyczną – jakąś wersję wydarzeń i nadającą im znaczenie interpretację, do której nabraliśmy przekonania, czytając takie czy inne opracowanie naukowe. Stąd łatwo o konsternację, gdy odkrywamy, że osoba udzielająca wywiadu pomyliła datę, przekręciła czyjeś nazwisko albo połączyła dwa wydarzenia w jedno. Pojawia się wątpliwość, jaka jest wartość takiego świadectwa. W jakim stopniu możemy mu ufać? Przecież nie jesteśmy w stanie sprawdzić i potwierdzić w innych źródłach każdej podanej przez rozmówcę informacji. Zresztą, gdyby to było możliwe, czy takie świadectwo wciąż byłoby nam potrzebne? W końcu poszukujemy nowych źródeł właśnie w nadziei dotarcia do nowych faktów, rzucających inne światło na znane nam skądinąd procesy historyczne. Świadectwa historii mówionej często zawierają mnóstwo detali trudnych do znalezienia lub wręcz nieobecnych w innych źródłach. Uzupełniają one obraz przeszłości o perspektywę lokalną, także wiejską, na ogół słabo uchwytną źródłowo i przez to niedostatecznie reprezentowaną w historiografii. Pozwalają tym samym osadzić w szerszym kontekście wydarzenia uznane w makroskali za kluczowe. Jednak skupienie się na samej warstwie faktograficznej może odwrócić naszą uwagę od tego, co stanowi o wyjątkowości tego typu relacji, a co wydaje się bardziej związane z tym, że jest to historia… mówiona.

Usłyszeć i zobaczyć

Wielu z nas zapewne niejednokrotnie przeżyło trudne chwile w autobusie czy na ławce w parku, kiedy to bezskutecznie usiłowaliśmy skupić się na trzymanej w ręku książce, podczas gdy obok ktoś rozmawiał przez telefon. Jego monolog nie musiał nawet być szczególnie głośny, byśmy łapali się co chwilę na tym, że czytamy wciąż to samo zdanie, nieustannie gubiąc jego sens. Głos ludzki ma niezwykłą siłę przyciągania. Tak wyewoluowaliśmy jako gatunek i tego uczyliśmy się od małego – aby zwracać uwagę na elementy otoczenia, zdradzające obecność drugiego człowieka. Na coś, co przypomina ludzką twarz, sylwetkę, brzmi do złudzenia jak ludzki głos. To bardzo naturalne i pierwotne. Dlatego właśnie, nawet będąc miłośnikami książek, chętnie korzystamy z możliwości bezpośredniej rozmowy z kimś, wysłuchania audycji w radio czy w Internecie, obejrzenia filmu dokumentalnego. Z tego samego powodu relacje historii mówionej w oryginalnej, dźwiękowej formie, potrafią z miejsca zaangażować odbiorcę z dużo większą siłą niż świadectwa pisane. Tembr głosu, intonacja, specyficzna wymowa, akcenty, prędkość wypowiedzi, nawet zawieszenie głosu i powtórzenia – to wszystko w jednej chwili dostarcza nam mnóstwa wskazówek co do intencji mówiącego. W przypadku świadectw wideo dochodzi złożona mowa ciała: postawa, mimika i gesty. Zyskujemy w ten sposób najbardziej bezpośredni z możliwych dostęp do czyichś emocji, wychwytujemy również wiele innych niuansów wypowiedzi, które kształtują w nas poczucie zrozumienia tego, co rozmówca chciał przekazać.

reklama

Ta obserwacja może się wydać banalna, lecz warto się przy niej zatrzymać na chwilę, kiedy mówimy o specyfice źródeł historii mówionej. Świadectwa oral history mają oryginalnie formę zarejestrowanych na żywo wywiadów z osobami opowiadającymi o własnych doświadczeniach, przechowywane są w postaci dźwiękowej lub audiowizualnej, surowej lub poddanej niewielkiej ingerencji technicznej podczas procesu archiwizacji. W trakcie późniejszej pracy badawczej zwykle spisuje się całość lub fragmenty świadectwa i taka relacja staje się szerzej znana raczej w formie tekstowej niż dźwiękowej, jednak zawsze ostatecznym punktem odniesienia pozostaje materiał archiwalny – audio lub wideo. Wywiady rejestrowane na żywo, zachowane w pierwotnej, surowej postaci, niemontowane, nieedytowane, mogą się wydawać czasem trudniejsze w odbiorze niż wygładzone, wielokrotnie poprawiane przed wydaniem publikacje książkowe albo filmy dokumentalne. Mają jednak wiele cech, które sprawiają, że warto im poświęcić uwagę. Coraz liczniejsze archiwa przechowujące tego typu źródła udostępniają przynajmniej część swych zasobów na platformach cyfrowych, co czyni korzystanie z nich nieporównanie łatwiejszym. Warto sięgać do tych oryginalnych nagrań, przede wszystkim dlatego, że korzystając wyłącznie z transkrypcji, z samego tekstu, tracimy wiele informacji, których w formie pisanej nie da się skutecznie przekazać.

Wanda Krzemińska (później Betlińska), okres międzywojenny. Fot. ze zbiorów Wandy Betlińskiej/AHM, prawa zastrzeżone

Aby dać przykład tego specyficznego oddziaływania żywej opowieści na słuchacza i różnicy między „przeczytać” a „usłyszeć” lub „zobaczyć”, proponujemy pewne doświadczenie. Poniżej przedstawiamy wybrane fragmenty relacji, udostępnianych przez nas na stronie relacjebiograficzne.pl. Proponujemy najpierw przeczytanie zamieszczonego tekstu, a następnie wysłuchanie fragmentu nagrania. Jakie było Państwa pierwsze wrażenie? Jak odebraliście relację pisaną, a co nowego wniosła relacja dźwiękowa? Które zdania, które informacje nabrały nieco innego znaczenia, gdy mogliście usłyszeć oryginalną intonację autora wypowiedzi? Co łatwiej zapamiętacie, słowo wypowiedziane do kamery czy zapisane?

reklama

Wanda Betlińska sygn. AHM_566

Pani Betlińska urodziła się w 1932 roku w Warszawie. Po latach wspomina, że do roku 1939 jej rodzinie żyło się bardzo dobrze, jednak opowieść o swoim życiu zaczyna od momentu, gdy w to spokojne dzieciństwo wtargnęła wojna:

„W 1939 roku miałam iść do pierwszej klasy, właśnie 1 września, ale wojna wybuchła. Mieszkałam na Ochocie. To jest dzielnica blisko Okęcia, blisko lotniska. Bardzo ciężko nam było w czasie działań wojennych, ponieważ po prawej stronie mieliśmy Dworzec Zachodni, przed nami było lotnisko. Ale jakoś przeżyliśmy ten straszny czas. Głodno było, straszno było.

Zanim się wojna zaczęła, strasznie się przestraszyłam dwóch rzeczy. Rano ktoś pukał tak bardzo wcześnie do drzwi i przyniósł taką różową karteczkę. I mama się rozpłakała. Okazało się, że to było powołanie do wojska dla ojca. Mój ojciec był urodzony w 1902 roku, więc w 1939 roku miał trzydzieści siedem lat. Był zabrany… Ale był w obronie Warszawy, nigdzie nie był w żadnym obozie jenieckim. Czego się przestraszyłam? Tej różowej kartki. I któregoś ranka wyglądam przez okno, a na niebie naprzeciw okien takie straszne jak wieloryby dwa. – Co to, mamo, co to?Nie bój się, to balony zaporowe nad lotniskiem. Dla siedmioletniego dziecka to było coś okropnego.

Ale nie pomogły balony zaporowe. Niemcy weszli chyba po trzech tygodniach do Warszawy”.

Okruchy rzeczywistości przetworzone przez dziecięcą wyobraźnię, nadającą ogromnym balonom surrealistyczną postać dryfujących w przestworzach wielorybów, układają się w toku opowieści w galerię sugestywnych obrazów, utrwalających całą grozę wojny oglądanej z perspektywy dziecka. Kiedy czytamy zapis relacji, możemy odnieść wrażenie, że obrazy te przetrwały w pamięci Wandy Betlińskiej przez lata niezmienione, wciąż niosąc ten sam ładunek negatywnych emocji. Kiedy jednak posłuchamy oryginalnego nagrania, usłyszymy śmiech i żartobliwy ton. Opowiadająca zdaje się mieć dystans do swych dziecięcych doświadczeń. Chociaż więc przeżyty dawniej strach wciąż powraca w jej wspomnieniach, nie jest to już traumatyczny flashback, lecz część historii życia, którą można się podzielić nawet z obcym słuchaczem. To jedna z częstych cech świadectw historii mówionej: najczarniejsze karty przeszłości bywają rozświetlane przebłyskami humoru i ukazywane w całej gamie szarości i półcieni, tak że nawet trudne doświadczenia okazują się mieć czasem dla wspominających je osób znaczenie inne, niżbyśmy się spodziewali.

Zygmunt Aksienow sygn. AHM_3409

Pan Aksienow, urodzony w 1930 roku, pochodził z biednej rodziny mieszkającej na warszawskim Nowym Mieście. Jako dziecko eksplorował wespół z rodzeństwem i kolegami różne zakątki Starówki i najbliższych okolic. Żaden interesujący szczegół otoczenia nie umknął jego uwadze, nic więc dziwnego, że w czasie okupacji jego ojciec nie zdołał przed nim ukryć konspiracyjnej działalności:

reklama

„Tam był ten sztab żydowski, co oni się wysadzili później podobno. Bo ja wiem, jak ojciec mówił, jak broń nosili do getta. Bo pytał mnie się: Ty, a gdzie są te skrzynki? – do mnie mówi. Ja mówię: Te od marmolady?Tak. Bo to takie okrągłe były i były tam filipinki poukładane. I to zalutowane było, żeby... to było zakopane w ogródku. I ja mówię: Ale po co oni zakopali do ogródka? Mówię: Tata, a na co zakopaliście do ogródka?To są ogórki, to musi być zakopane! To lepiej w ziemi mają, bo one dojrzewają fajnie. No co miał nam powiedzieć, nie? No i później my to odkopali, te skrzynki, i oni to do getta w nocy nosili. Ale do getta nosili tu od Muranowskiej, którędyś tam był podkop zrobiony przez jakiś dom i do getta tam nosili broń. Pamiętam, broń do getta nosili, a z getta dostawali tam, nie wiem, czy kupowali, czy coś. Pamiętam, raz skórę kupili, takie, wie pani co, to jak na oficerki przeważnie, jak to kiedyś było modne za okupacji – wszyscy akowcy w oficerkach, w bryczesach, płaszcze, a pod płaszczem automat, to się raz-dwa rozpinało”.

Relacja pana Aksienowa obfituje w tego typu anegdoty, barwne opowieści i obrazy odmalowane z zaskakującymi szczegółami. Czytając transkrypcję, można się czasem prześliznąć nad różnymi scenkami, których pozorna błahość sprawia, że nie zatrzymujemy się przy nich dość długo, by docenić ich znaczenie. W przypadku wersji dźwiękowej słuchacz z miejsca zostaje porwany przez wartką opowieść i śledzi ją z większą uwagą. Dzieje się tak dlatego, że pan Aksienow opowiada bardzo żywo, ze swadą, a swoją miękką wymową z lekkim zaśpiewem i gwarowymi sformułowaniami sprawia, że w sposób szczególny czujemy atmosferę środowiska, w którym się obracał. Wówczas nawet drobne wydarzenia układają się w sensowną całość, tworząc panoramę przedwojennego życia w warszawskim Śródmieściu albo wprowadzając nas w świat śląskich górników, do których pan Aksienow dołączył po wojnie. Ten walor autentyczności jest nie do przecenienia w przypadku dokumentów historii mówionej.

Bogdan Bartnikowski sygn. AHM_V_176

Pan Bartnikowski w momencie wybuchu wojny miał siedem lat. Mieszkał na warszawskiej Ochocie, gdzie przeżył okupację i początek powstania. 10 sierpnia 1940 oddziały tłumiące powstanie wypędziły mieszkańców dzielnicy do obozu przejściowego w Pruszkowie. Stamtąd pan Bartnikowski i jego matka zostali przewiezieni do obozu w Auschwitz-Birkenau i rozdzieleni. Jako nieletni, Bogdan Bartnikowski trafił do bloku dziecięcego. Opowiada, jak wyglądało życie w obozie z perspektywy dwunastoletniego dziecka.

reklama

„Z początku to było jeszcze lato, było gorąco, duszno w tych barakach, potem coraz zimniej, coraz zimniej, padały deszcze, potem śnieg. A sufitów w tych barakach nie było, był tylko dach po prostu, który przeciekał po prostu. Tak że wypoczynek nocny – tylko tyle że w nocy nas nikt nie budził. Najgorsze było to, że czasem właśnie w nocy słyszymy, że w baraku obok zaczyna się krzyk, jakiś ruch. Wszyscy się budzą i czekają, co teraz dalej: czy jeszcze do nas przyjdą, czy nie? Potem cichnie, cichnie, nie ma. Poprowadzili ich… Nikt nie wracał. Wiadomo było, że jeżeli w nocy przyjdą i nas wypędzą, to znaczy, że to koniec. Więc, jak mówię, raz: niechętnie się szło do tego, umywalni. I czekało się w nocy, czy się dośpi do rana.

Rano trzeba było znowu biegać na… siedzieć tam obok baraku. Ale najstarsi chłopcy, w tej grupie już takiej i ja się znajdowałem, od czasu do czasu byliśmy zaprzęgani do wozu, który powinny ciągnąć dwa konie. I to była… przyczepione były druty z boków tego wozu. Kilku z nas łapało za pętle tych z drutu, żeby ciągnąć wóz, kilku przy dyszlu, kilku pchało z tyłu. I to było, nazywało się to w naszej tutaj gwarze Kommando Rollwagen. I spełnialiśmy rolę transportu wewnętrznego. Jeździliśmy pomiędzy sektorami obozu, woziliśmy jakieś bagaże: pościel, jakieś kołdry, sienniki wypchane czymś tam. I też trzeba było, latem to było względnie jeszcze; potem, kiedy przyszła jesień, kiedy przyszło zimno, padały deszcze, błoto, ten wóz trzeba było ciągnąć biegiem oczywiście, bo więzień nie miał prawa chodzić, musiał biegać.

I cały czas nie wiedzieliśmy absolutnie nic, co się dzieje z naszymi matkami: czy one są, czy ich nie ma. Sto metrów od nas, dosłownie, obóz męski od kobiecego dzieliły tory kolejowe i droga. Widać te baraki, widać te kobiety, widać, że tam są i nasze matki! Bo rozpoznawało się, rozpoznawało się sylwetki. Ale czy wszystkie są? Żeby chociaż słowo się dowiedzieć, co się z nimi dzieje. Przecież byliśmy dzieciaki, miałem 12 lat i pozbawiony byłem właśnie wszystkiego: i kontaktu z rodzicami, i z matką też.

I kiedyś już tak na jesieni – ponury taki dzień, padało, wiało, zimno, błoto – i pojechaliśmy z tym wozem do obozu kobiecego. Pusto, nie ma nikogo. Ale jak podjechaliśmy do baraku, w którym, tak z daleka to się domyślaliśmy, że tam powinny być nasze matki, to pobiegliśmy tam. Były! I po trzech miesiącach miałem możliwość zobaczenia się z mamą, mogliśmy się uścisnąć, zamienić parę słów… już trzeba było biec z powrotem do wozu, ciągnąć go dalej. I ja mówię i tak uważam, że to był… że w Birkenau też można było mieć szczęśliwy dzień”.

reklama

Każda relacja obozowa, niezależnie od formy, jest porażająca. Nikogo nie pozostawi obojętnym. Zdecydowanie łatwiej jednak przejść do porządku dziennego nad historią utrwaloną w postaci tekstu niż nad żywą relacją, kiedy z osobą, która doświadczyła tragedii, stajemy twarzą w twarz. Takie świadectwa uświadamiają nam z całą mocą, że przeszłość nie jest tylko historią, którą możemy poznawać albo nie – to coś, co ukształtowało ludzi żyjących obok nas i co nadal wpływa na ich życie, relacje, odbiór świata. Widząc głębokie poruszenie, jakiego doznają, dzieląc się swymi wspomnieniami, uświadamiamy sobie, że kto raz przeszedł przez obóz koncentracyjny albo obóz pracy, wraca do niego w ten czy inny sposób do końca życia, niezależnie od tego, jak długo w nim pozostawał i w jakim stopniu doświadczył tam przemocy. W tym sensie świadectwa historii mówionej powstrzymują nas przed relatywizacją pewnych zjawisk. Trudniej umniejszać zło, które się dokonało, kiedy wciąż widzimy jego skutki.

Materiał został przygotowany w ramach dodatku tematycznego do Histmag.org: „Wędrówki po historii mówionej, czyli subiektywny przewodnik po relacjach świadków historii”, zrealizowanego we współpracy z Domem Spotkań z Historią.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.

Janusz Bąkowski sygn. AHM_V_0001

Pan Bąkowski urodził się w Warszawie w 1922 roku. W czasie okupacji kształcił się na elektryka i równolegle rozwijał swoje muzyczne pasje, śpiewając w chórze kościelnym, pobierając prywatne lekcje gry na fortepianie i ucząc się śpiewu operowego. Powstanie warszawskie zastało go w Aninie, skąd Niemcy wywieźli go wraz z pozostałymi mieszkańcami do zespołu obozów koncentracyjnych Mauthausen-Gusen. Były to ostatnie obozy wyzwolone przez aliantów. Pan Bąkowski wspomina przedziwny incydent, który wydarzył się w czasie bombardowania przez Amerykanów pobliskich zakładów:

„Bardzo dziwne czasami się dzieją rzeczy, bo jak było bombardowanie… Amerykanie bombardowali bardzo często, tam były zakłady chemiczne Steyr, to gdzieś tam na połowie między Linzem a Gusen, nad Dunajem były takie wielkie chemiczne ogromne zakłady i tam były często bombardowania, no i gasło światło u nas. I w fabryce wtedy zgasło światło. To była noc i jak tylko światło gaśnie, no to przecież w tej robocie to człowiek się kładzie i śpi. Ale wtedy stała się dziwna rzecz. Jakiś cudowny, szkolony, wielki artysta śpiewak, Włoch, zaczął śpiewać, po jakimś czasie. Ciemno, absolutna ciemność to jest ta w tej sztolni, ta ciemność to jest taka jak trzeba. No i to cicho… i naraz zaczyna śpiewać arie operowe najwyższych lotów. No takiego koncertu… [cisza] To jest dziwne… [cisza] To był jakiś… to był jakiś śpiewak tak wielkiej klasy, że jak wracają te wspomnienia, to takiego koncertu nie da się słyszeć [cisza]”.

reklama

Relacja pana Bąkowskiego jest dowodem na to, że nie wszystko można przekazać słowami. W tej opowieści najważniejsze kryje się w milczeniu. Kiedy spojrzymy na oryginalny materiał filmowy, zrozumiemy, jak pełne znaczenia są te chwile ciszy. Dostrzeżemy, jak zmienia się wyraz twarzy mówiącego, ruchy rąk, jak na końcu drga jego podbródek. Moglibyśmy zamieścić w transkrypcji adnotację „wzruszenie”, czy to jednak choć w części oddawałoby treść, którą zdajemy się pojmować bez słów, oglądając nagranie wideo?

Wacław Korzeniowski sygn. AHM_3501

Pan Korzeniowski urodził się w 1923 roku we wsi Hajduki, należącej wówczas do województwa wileńskiego. W 1944 roku, po ponownym wkroczeniu armii radzieckiej, został wywieziony wraz z innymi młodymi mężczyznami ze wsi do obozu pracy w Kulebakach w obwodzie niżnonowogrodzkim. Opowiada o powrocie z sowieckiego łagru do Polski:

„Gdzieś tam już pod koniec listopada raptem któregoś poranka w ogóle nikt nie wzywa, żeby wstać, nikt nie przychodzi. Leżymy. Dopiero później, gdzieś za pół godziny przychodzi oficer, mówi, żeby wstać. A takiej zbiórki strasznej… jeszcze co były – żeby jeszcze bardziej przygnębić, że stał ten, jak rano pobudka, trzeba było w ciągu pięciu minut stanąć w dwuszeregu do odliczenia, ile osób jest. Czy ty ubrany, czy nieubrany, ale musisz stać. No to… a później pozwalał, żeby tam buty nałożyć czy tam… zazwyczaj buty się nakładało. A jak któryś nie zdążył tam według jego określonych [niezrozumiałe słowo], no to znowu na całą noc do roboty. Więc takie, żeby umęczyć tego człowieka, żeby nie miał nic o sobie, że ja jestem człowiekiem – skąd. A, jeżeli mówi do mnie „sobackaja morda” czy „polackaja morda”, no to znaczy, że co?

Wacław Korzeniowski. Fot. ze zbiorów Wacława Korzeniowskiego/AHM, prawa zastrzeżone

Ale już wszystko to przeszło. I cicho, spokojne, śniadanie zjedliśmy, takie same jak było. I na obiad mówią, że: Za dwa dni pojedziecie do Polski. Jak [niezrozumiałe słowo]… Pozwolili nam śpiewać takie piosenki polskie… Ja zawsze, jak to mówię, to… A nawet oni słuchali. Mówią: O! Jak Polacy śpiewają ładnie. I zaczęli nas przebierać. Dawali tak samo wojskowe ubrania, ale wymieniali. Ja już miałem buty, to już drutem, bo mi podeszwy odstawały, drutem musiałem skrępować, żeby boso nie chodzić. Dawali buty, całe buty, spodnie na przykład czy płaszcze były, widocznie frontowe, tam łatane, ale był płaszcz, już ciepły był płaszcz. No i tak: jeden dzień, drugi dzień i na trzeci dzień po śniadaniu dali nam na trzy dni prowiant – taka zupa, taka w proszku zupa, że tylko wystarczy wodę zagotować, wsypać, to jest tam jakaś zupka taka. Sucharów dali nam i tam ryby jakiejś suchej, na trzy dni. Na trzy dni. To każdy wsiadł do pociągu.

reklama

Ale to jeszcze było… to już było najbardziej wzruszające. Po śniadaniu, już na trzeci dzień po tym powiedzieli, jak powiedzieli, że do Polski my wracamy – skąd oni wzięli? – orkiestra wojskowa, zebrali nas na placu. Tam to, tam przemówienie było, że to, dziękują, że dobrze pracowali, tam takie-takie. I, wie pan, i zagrali hymn sowiecki i polski. Każdy hymn jak grali, to mnie… wczoraj byłem „sobackaja morda”, a dzisiej mnie hymn grali. Pan wie, to trzeba przeżyć, bo kto tego nie przeżył, nie zrozumie, że co ja tak się wzruszam – hymn… Nikt, każdy wycierał łzy, każdy. A jaka radość była później, ach, jej.

I po tym wszystkim, już bez obiadu, na stację poszliśmy i tam załadowali nas do wagonów. I znowu wieźli nas przez Moskwę i przez Mińsk. W Mińsku… Ten prowiant to raz-dwa zjedli, tam w ciągu dwóch dni, dalej głodny tak. Jechaliśmy tam do Moskwy chyba cztery dni, z Moskwy tutaj… bo to transporty wojskowe były: albo do Rosji szły, albo z Rosji. A myśmy – na bok postawią, no i stoimy tam. I w Mińsku rzeczywiście na stacji już były takie, widocznie zawsze tych żołnierzy karmili, były takie stoły, i dali nam makaronu z… taka swinskaja tuszonka, amerykańskie były konserwy. Rzeczywiście, dali nam po takiej dużej misie tego, herbaty do tego. Tylko tam znowu pod stołami takie małe dzieci bez rodziców. Bo ten Mińsk był zniszczony tak samo jak Warszawa. Ale dzieci w tych niemieckich mundurach, który po ziemi się ciągnie, ten rękę: A daj mi, daj mi tam… No to jeszcze tam dawało się tym dzieciom. No to już zjedliśmy bardzo porządnie i jedziemy do Polski.

Wacław Korzeniowski (pierwszy od prawej) z kolegami z jednostki. Fot. ze zbiorów Wacława Korzeniowskiego/AHM, prawa zastrzeżone

Nie wiedzieliśmy, czy już przekroczyliśmy granice te dawne, czy nie, w każdym razie w jednej wiosce zobaczyliśmy krzyż. To wie pan co? W każdym wagonie: Nasza ziemia! Nasza ziemia! A to już nie była nasza, już zabrana była ziemia ta. I na którymś tam zakręcie zwolnił ten pociąg. Nawet z rodziny Korzeniowskich taki Adam, kilka osób wyskoczyło z pociągu i wróciło do domu. Nie wiem dlaczego. A w tym wagonie, gdzie ja jechałem, to nikt nie wyskoczył, a tak z innych wysko… Bo to… No i właśnie, i wrócili do domu. Ale to już później opowiem o tych, co tak…

I tutaj przyjechaliśmy do Siedlec. I tam widocznie jakaś wieść gruchnęła, że z Rosji przywożą ludzi czy co, głodnych. Jak szliśmy ze stacji na taki plac, to ludzie na tam taboretach kanapek narobili tak, dawali kanapki, tam herbatę, tamto. To pamiętam, jedna pani mówi: O, synku, jaki ty jesteś chudy. To było takie wzruszające powitanie. Później tam ustawili nas tam kolumnami i przekazują już wojsku polskiemu. Pułkownik jakiś był tam, to kilku oficerów było i całe to dowództwo tego pociągu. Tam obliczyli, że wszystko się zgadza, co tam wypisane było. I ten pułkownik pyta się tego kierownika tego pociągu, tych, nas co wieźli: A czy są tutaj oficerowie czy podoficerowie? A on mówi: Nie, to wszyscy – mówi – nie ma nikogo tam. A już jak już przejął, to mówi tam „baczność” i: Oficerowie, podoficerowie, proszę wystąpić trzy kroki. To starsi, prawie tam jedna czwarta wystąpiła. I on już tam podchodził. Tam mówią, że: tam kapral, tam plutonowy, tam porucznik, taki, taki, taki i taki. I później pyta się jego: To jak to? – mówi – Tyle jest, a wy nie… A on mówi: Oni nas obmanuli. Czyli: okłamali nas, okłamali, że nie powiedzieli prawdę, że są oficerami. Bo gdyby powiedzieli, toby ich tam odłączyli wcześniej, jak w Katyniu wymordowali, toby tak samo ich tam…”

reklama

Pan Korzeniowski zaraz po powrocie do kraju został wcielony do formowanego pod nadzorem ZSRR Wojska Polskiego, z którym następnie zawędrował aż pod czeską Pragę. Dokładny zapis jego relacji bywa czasem trudny w lekturze. To język mówiony, ze wszystkimi jego naturalnymi mankamentami: urywane zdania, powtórzenia, skróty i przeskoki myślowe, niedopasowanie form gramatycznych – to drobiazgi, które czasem rozpraszają czytelnika. Wystarczy jednak włączyć oryginalne nagranie, by te niedoskonałości przestały absorbować naszą uwagę. Dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że jesteśmy przyzwyczajeni do ignorowania ich w bezpośredniej rozmowie z innymi ludźmi, nasz mózg automatycznie je odfiltrowuje, tak że często nawet nie docierają do naszej świadomości. To, co utrudnia odbiór tekstu pisanego, staje się w dużym stopniu „przezroczyste”, gdy ktoś do nas mówi.

Kiedy ludzie spisują swoje wspomnienia z zamiarem wydania ich drukiem, poddają je wielokrotnej redakcji, wygładzają i upiększają. Coś jednak w ten sposób tracimy. Słuchając wywiadu z panem Korzeniowskim, możemy zauważyć, jak zmienia się jego głos, gdy wspomina on moment ogłoszenia więźniom, że wracają do Polski, jak też uroczystość, podczas której odegrano im polski hymn, i chwilę, gdy w drodze powrotnej rozpoznają ojczyste strony. Urwane zdania to przejaw silnego wzruszenia, przeżywanego w chwili składania świadectwa. Relacja dźwiękowa rejestruje ten moment autentycznych emocji i umożliwia nam współodczuwanie ich. Dzięki temu słuchacz może zyskać głębsze zrozumienie skomplikowanej sytuacji, w której znalazło się przecież także wielu innych Polaków, wywiezionych najpierw w głąb Związku Radzieckiego, a następnie włączonych do polskich formacji walczących razem z Armią Czerwoną na froncie wschodnim. Temat tzw. ludowego Wojska Polskiego do dziś wywołuje wiele kontrowersji i burzliwych dyskusji. Świadectwa historii mówionej sprzyjają zachowaniu ostrożności w formułowaniu ocen w odniesieniu do ludzi, którzy je tworzyli.

reklama

Korzystanie ze źródeł historii mówionej oznacza zawsze spotkanie z konkretną osobą. To nieuchronne dzielenie emocji przeżywanych przez opowiadającego. Emocjonalna warstwa wypowiedzi, uderzająca zwłaszcza w ich oryginalnej, dźwiękowej formie, jest szczególnie istotna, jeśli chcemy wyjść poza wąskie, faktograficzne podejście do historii. Emocje nadają znaczenie temu, co się stało. W pierwszej kolejności oczywiście informują nas o tym, co dane wydarzenia, dane doświadczenia znaczyły dla samego świadka. Jaką rolę odegrały relacjonowane fakty w biografii tej osoby, jak wpłynęły na jej losy, na późniejsze decyzje, poczucie tożsamości, czy były szansą na rozwój, czy ograniczeniem, a może końcem czegoś dla niej ważnego? Pobudzając nas do tego typu refleksji, historia mówiona przywraca ludzki wymiar historii. Przypomina, że początkiem i końcem każdego wielkiego procesu historycznego jest konkretny człowiek – początkiem, bo to człowiek podejmuje działania składające się ostatecznie na wszystkie procesy dziejowe, i końcem, bo to on doświadcza skutków tych procesów, niezależnie od tego, czy chciał w nich brać udział, czy nie.

Gdańsk, 1948. Fot. ze zbiorów Haliny Połchowskiej-Stabrowskiej/AHM, prawa zastrzeżone

Istotne jest przy tym, że mamy do czynienia z językiem mówionym, który ze swej natury bywa chropowaty, niejasny, nieprecyzyjny. To relacja uchwycona „w locie”, w momencie spontanicznego tworzenia. Materiał archiwalny można potem przyciąć (np. usunąć przed archiwizacją fragmenty, których zachowania rozmówca sobie nie życzył), jednak nie da się już zmienić słów czy przeredagować zdania, żeby było bardziej zrozumiałe. Nie ma miejsca na to, by przemyśleć jakąś interpretację i zastąpić pierwsze refleksje bardziej uładzonymi, może wyrażonymi w nieco powściągliwszy, „bezpieczniejszy” sposób. (Czasami – bardzo rzadko – rejestruje się na koniec jakieś sprostowanie, jeśli świadek jest skrupulantem i przypomni sobie poprawne nazwiska, nazwy własne, daty. Jednak możliwość ingerencji w materiał jest znikoma). Mówcy stosują skróty myślowe, które utrudniają dokładne ustalenie wydarzeń, odtworzenie szczegółów czyjegoś życiorysu czy doświadczenia. Często narracja nie jest płynna, mówca zmienia koncepcję zdania w trakcie mówienia – inaczej zaczyna, inaczej kończy, wplata dygresje, często bardzo rozbudowane. Z drugiej strony, dzięki temu właśnie zyskujemy większe poczucie autentyczności, obcowania z żywym człowiekiem, a nie bezosobową wielką historią. Zamiast zatem patrzeć na tę cechę świadectw mówionych jako na ograniczenie, możemy dostrzec zalety tego stanu rzeczy. Trzeba tylko założyć, że badamy coś więcej niż „co się stało”, „kto co zrobił, w którym momencie, w jakim miejscu”.

Każda historia jest inna. Czasem opowieść tak dalece odbiega od tego, do czego się przyzwyczailiśmy, że towarzyszy nam potem długo, prowokując do stawiania pytań, które wcześniej nie przyszły nam na myśl, i do spojrzenia na przeszłość z zupełnie nowej perspektywy. Kiedy uświadomimy sobie ponadto, że te indywidualne historie składają się na większe historie rodzinne, że te relacje, a wraz z nimi emocje, które im towarzyszyły, były i są przekazywane najbliższym, rodzinie, przyjaciołom, znajomym – zrozumiemy, że każda taka opowieść ma także swój wymiar społeczny. Te historie, choć pozornie dotyczą przeszłości, wciąż oddziałują na ludzi żyjących tu i teraz. Tym samym historia mówiona pomaga zrozumieć poglądy i działania ludzi nam współczesnych.

Zachęcamy do wsłuchania się w ten historyczny wielogłos i do zanurzenia się w niejednoznaczny świat relacji biograficznych, zgromadzonych w naszym archiwum.

Joanna Rączka, Dom Spotkań z Historią

Materiał został przygotowany w ramach dodatku tematycznego do Histmag.org: „Wędrówki po historii mówionej, czyli subiektywny przewodnik po relacjach świadków historii”, zrealizowanego we współpracy z Domem Spotkań z Historią.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.

reklama
Komentarze
o autorze
Joanna Rączka (Dom Spotkań z Historią)
Absolwentka Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Od 2016 roku związana z Archiwum Historii Mówionej w Domu Spotkań z Historią, gdzie koordynuje projekt rozbudowy serwisu relacjebiograficzne.pl, udostępniającego unikalny zbiór wielogodzinnych wywiadów biograficznych i fotografii archiwalnych świadków XX wieku.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone