Mieczysław F. Rakowski. Dandys w rozterkach
Ten tekst jest fragmentem książki Michała Przeperskiego „Mieczysław F. Rakowski. Biografia polityczna”.
„Jedliśmy kawior i inne smakołyki – opisywał Rakowski wizytę u Józefa Cyrankiewicza w grudniu 1970 r. – Kawior u premiera jem już nie pierwszy raz, co wskazuje na to, że danie to należy do podstawowych w tym domu”. W końcu gomułkowskiej dekady luksusowe potrawy nie wywoływały już zakłopotania, zdążył się z nimi oswoić czy wręcz do nich przyzwyczaić. A jeszcze w 1962 r., gdy wybierał się do Stanów Zjednoczonych, było inaczej. „Na wysokości 9 tysięcy metrów zjadłem następujące smaczne i treściwe potrawy: jakaś ryba częściowo faszerowana, kanapka z krewetką, sałatka z pomidorów, kanapka z szynką, kanapka z czymś, kanapka z kawiorem, poziomki ze śmietaną, kompocik mieszany, ciastko, torcik. Jako napoi używałem koniaku francuskiego oraz wina reńskiego. To ostatnie piłem jako pierwsze, a koniak jako drugi już w czasie konsumpcji drugiej fali”. Opis ten wyszedł spod ręki człowieka, który jak na warunki peerelowskie żył wcale nieźle: podróżował za granicę, znał języki obce, można nawet powiedzieć, że był majętny. A jednocześnie przecież brzmi to jak opowieść parweniusza, który dopiero w wieku 36 lat może zjeść tak wystawny obiad w tak nietypowym miejscu. To, że Rakowski nie czuje się dobrze w luksusowych restauracjach, nie uszło uwagi jego amerykańskich gospodarzy.
Zderzenie z nowoczesnością w czasie podróży na Zachód było na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych doświadczeniem niejednego Polaka, Rakowski był raczej typowy niż wyjątkowy. Ale już zajadając się kawiorem u Cyrankiewicza, zdecydowanie typowy nie był. W latach sześćdziesiątych dużą popularnością cieszyły się hasła egalitarne, które w populistycznej formie wzięto na sztandary w okresie kampanii antysemickiej i antyinteligenckiej 1967–1968. Rakowski drwił z tego, np. wtedy, gdy opisywał Józefa Kępę na naradzie prasowej w KC w kwietniu 1968 r.: „przyszedł ubrany jak proletariusz, w białej koszuli, ale bez krawata. Pewnie to taki styl, moda taka”. Tym razem to on czuł odrębność. Szedł pod prąd, nie poddawał się tej fali wtórnej egalitaryzacji systemu. Pozostawał intelektualnym i obyczajowym dzieckiem Października również w tym sensie, że dążył do elitarnego statusu i powiązanego z tym stylu życia.
Rakowski lat sześćdziesiątych jest członkiem „nowej klasy”. Jako reprezentant elity komunistycznej broni swoich przywilejów, przede wszystkim przed kwestionowaniem przez modelowego „partyzanta”. Ten ostatni zaś „patrzy, kto mógłby ułatwić mu karierę, kto mógłby umożliwić mu osiągnięcie stanu wygodnego życia, ja też nie stronię od wygodnego życia – pisał Rakowski – ale ja wiem, poznałem na własnej skórze niewygodne życie”. Jego tytułem do statusu elitarnego byłyby zatem zasługi, jakie położył w budowie systemu. Powoływał się na nie w rozmowach z Gomułką: „Przeżyłem ZWM, PPR, byłem w wojsku, przez trzy lata naprawdę bałem się, że w każdej chwili mogę dostać kulkę, nosiłem legitymację oficera politycznego w kieszeni”. Uważał PRL za swoje państwo, a jednocześnie domagał się respektowania własnych zasług, wynikających – przynajmniej w jego mniemaniu – z ciężkiej pracy, rzetelności i zaangażowania ideowego. Patrząc z tej perspektywy, nie mógł akceptować hunwejbińskich metod stosowanych przez „partyzantów” w rewolucji kadrowej w drugiej połowie lat sześćdziesiątych. Inwektywy pod adresem ludzi wynoszonych na stanowiska w trakcie kampanii antysemickiej i antyinteligenckiej (np. „typowy okaz mendy”) brały się nie tylko z jego temperamentu, bezsilności czy poczucia upokorzenia, ale też z autentycznego poczucia skrajnej niesprawiedliwości. Niewątpliwie naczelny „Polityki” dobrze zarabiał.
W 1961 r. jego roczne zarobki wyniosły 51,6 tys. zł (przeciętne wynagrodzenie w tym roku to 19,5 tys. zł), w 1967 r. – 63,2 tys. zł (wobec 24,2 tys. zł przeciętnego wynagrodzenia), a w 1970 r. – 74,4 tys. (wobec 26,8 tys. zł przeciętnego wynagrodzenia). W drugiej połowie lat sześćdziesiątych Rakowscy przenieśli się z mieszkania przy ulicy Kniewskiego do domu jednorodzinnego przy Dąbrówki na Saskiej Kępie. Trudno było nie uznać tego za wyraz bardzo dobrej sytuacji materialnej, związanej zresztą nie tyle z zarobkami Rakowskiego, ile wciąż w bardzo poważnym stopniu – Wiłkomirskiej.
Rakowski pewnie trochę przypominał dziennikarza Andrzeja, bohatera Noża w wodzie Polańskiego: dobry samochód, żaglówka na Mazurach, atrakcyjna żona. Prawdziwy bon vivant małej stabilizacji. Na własny użytek wskazywał, skąd czerpie wzorce kulturowe. „W USA nikogo nie razi to, iż ktoś ma domek, psa i taras, a nawet żaglówkę” – notował w czerwcu 1968 r. Twardo bronił prawa do komfortowego życia. Tymczasem Gomułka myślał w zupełnie innych kategoriach, które przyczyniły się do określenia ery jego rządów jako siermiężnego socjalizmu. „Kto ma luksus, musi płacić” – mówił I sekretarz w przemówieniu z kwietnia 1963 r. I pewnie można byłoby się z tym zgodzić, gdyby nie fakt, że do rangi luksusu urastała w jego oczach pralka.
Ambicje Rakowskiego nie kończyły się na wygodnym życiu i komfortowych warunkach materialnych. Bardziej od towarzystwa grubo ciosanych działaczy, zagryzających wódkę kiełbasą, cenił on sobie warszawską inteligencję, elity kulturalne. Ich opinie bardzo się dla niego liczyły. „Ja pana, panie Mieciu, uważam za zdolnego do większych zadań aniżeli te, które pan obecnie spełnia” – mówił mu w połowie 1964 r. Gustaw Holoubek. W tonie aktora niebezpiecznie pobrzmiewa zjadliwa ironia, ale Rakowski chciał rozumieć tę wypowiedź wprost. Można wierzyć, że znaczyła ona dla niego nie mniej niż dobre słowo z ust Ochaba, Zawadzkiego czy nawet Gomułki. Jego próżność łechtał fakt, że jest już rozpoznawany nie jako mąż swojej żony, ale jako polityczna i towarzyska indywidualność.
Te powiązania ze stołeczną socjetą miały też niewymierny, ale trudny do zakwestionowania wpływ na ukształtowanie się opinii o Rakowskim jako o „liberale”. Poważną rolę odegrały tu związki ze Studenckim Teatrem Satyryków, w najlepsze rozwijające się przez całą dekadę. A ponieważ STS był przez partyjnych dogmatyków zwalczany pod hasłami „rewizjonizmu”, powstawały skróty myślowe: niekiedy intencjonalne (gdy autorami byli esbecy), a innym razem bardziej przypadkowe (gdy szło o plotki kawiarniane). W kwietniu 1964 r. Rakowski wściekał się np. na Krzysztofa Teodora Toeplitza („Nigdy tego szczeniaka nie lubiłem, zawsze miałem o nim negatywne zdanie (piszę to z czystym sumieniem)”), który podobno ukuł teorię, iż inspiratorem „najnowszego programu [STS] jest Zambrowski, prawdopodobnie także Starewicz, no i w jakimś stopniu ja”. Dla towarzyszy w KC Rakowski stawał się w ten sposób rewizjonistą niegodnym zaufania, a dla ludzi STS – „swoim chłopem”.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Michała Przeperskiego „Mieczysław F. Rakowski. Biografia polityczna” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Michała Przeperskiego „Mieczysław F. Rakowski. Biografia polityczna”.
Czy obracanie się w kołach artystycznych i intelektualnych wynikało ze snobizmu, czy z autentycznego przekonania, że w ten sposób dokonuje się dalszy awans Rakowskiego? Prawdopodobnie z jednego i drugiego. Na pewno natomiast było to zjawisko niecodzienne. Flirt naczelnego „Polityki” ze środowiskiem intelektualnym trwał przecież w czasie, gdy kierownictwo PZPR prowadziło z tym środowiskiem zimną wojnę, przerywaną poważniejszymi starciami (takimi jak List 34). Tymczasem w połowie 1964 r. w warszawskim Teatrze Powszechnym wystawiona została sztuka (sic!) pt. Stefan, napisana przez Rakowskiego wespół z Andrzejem Jareckim, i choć reżyserował ją Adam Hanuszkiewicz, spadła z afisza po raptem czternastu przedstawieniach. Daniel Passent w rozmowie ze mną twierdził, że było to dziełko nieprzesadnie wysokich lotów, co nawet w dzienniku samokrytycznie potwierdził po pewnym czasie sam Rakowski.
Mniej znane jest, że w maju 1965 r. złożył on w Czytelniku swoją quasi-autobiograficzną powieść W trybie przyspieszonym. „Mam poważne obawy, czy będzie mogła się ukazać. Zawiera bardzo dużo autentycznych faktów, które dotyczą ludzi jeszcze dziś będących na świeczniku” – odnotowywał wówczas. Rzeczywiście, nigdy się nie ukazała, odrzuciła ją redaktorka Czytelnika Irena Szymańska. Przeważyły względy polityczne czy literackie? Tego nie wiemy. Można podejrzewać, że nie była to wielka literatura. Mimo lat ćwiczeń dziennikarskich pióro Rakowskiego pozostawało bowiem ciężkawe, a jego kolejne książki publicystyczne nie stawały się wydarzeniami. Nie był wybitnym pisarzem, pytanie tylko, ilu jeszcze ambitnych polityków komunistycznych jego pokolenia próbowało napisać sztukę...
Niewątpliwie miał ambicje intelektualne. „Mam stale jeszcze trochę tremy, gdy zaczynam mówić po angielsku w towarzystwie Polaków znających ten język bardzo dobrze. Później przechodzimy na rosyjski” – zapisywał w czasie wizyty w USA. Choć bywało, że nie czuł się pewnie, przełamywał swoje bariery. Z tego, że posługiwał się trzema językami – oprócz angielskiego i rosyjskiego także niemieckim – czerpał poczucie zadowolenia, wręcz dumy. Z czasem również i to stało się dla niego uzasadnieniem przynależności do elity: nie tylko intelektualnej, ale także politycznej. „Jaroszewicz miły. Ze zdziwieniem zauważyłem, że nie zna on żadnego języka” – zapisał w listopadzie 1964 r., czując chyba mimowolnie wyższość wobec ówczesnego wicepremiera. Aspirował zatem do elity intelektualnej, co jakiś czas wracała też myśl o tym, by pisać habilitację, choć nigdy jej nie zrealizował. Czy jednak sam Rakowski uznawał się za integralną część intelektualnego środowiska Warszawy? Tu można mieć wątpliwości. Być może zwyciężały kompleksy, a może miał wobec siebie zbyt wyśrubowane oczekiwania.
Warto przytoczyć zapis z maja 1967 r., komentujący przebieg plenum KC PZPR. „Na plenum spośród intelektualistów głos zabrali jedynie: [Jerzy] Putrament, [Włodzimierz] Sokorski, [Stanisław] Wroński (jeśli jest on intelektualistą, [w istocie] nie jest nim) i ja (częściowy intelektualista [wyróżnienie M.P.]). Reszta milczała jak grób i jest to więcej niż znamienne”. W jakim stopniu intelektualistami byli Putrament i Sokorski (Wrońskiego nawet nie licząc), można dyskutować. Kluczowe wydaje się natomiast subiektywne przekonanie naczelnego „Polityki” o własnej nieprzystawalności do środowiska intelektualnego. Uważał się za uprawnionego do zabierania głosu na plenum, ale z pozycji człowieka ukształtowanego przez ustrój komunistyczny. Może jego wrażenie bycia „częściowym intelektualistą” wynikało z poczucia lojalności wobec kierownictwa partyjnego, wyraźnie przecież antyinteligenckiego?
[…]
Polityka” widziana od środka okazuje się miejscem, w którym jej dziennikarze – ludzie stosunkowo młodzi – mogli się rozwijać. Rakowski starał się być dobrym dziennikarzem, ale jednocześnie miał świadomość swoich mankamentów, przynajmniej niektórych. Jerzy Urban określał go jako człowieka „pełnego pokory, gdy ktoś go w czymś przerasta”, tak jak przerastali go w rzemiośle dziennikarskim współpracownicy z tygodnika. W jego mentalności były cechy, które czyniły z niego naturalnego lidera. Od siebie wymagał dużo i potrafił egzekwować to również od innych; potrafił ich stymulować do pracy nad sobą. „Dlaczego twój warsztat się nie rozwija [...]. Jesteś zdolny i wiesz o tym, ale jak długo można być zdolnym, co się zapowiada? Co ma pracować na twoją opinię?”. To pytanie Rakowski zadał w styczniu 1962 r. Andrzejowi Krzysztofowi Wróblewskiemu, wówczas dwudziestosiedmioletniemu. Było ono ożywczym wstrząsem, jeśli oceniać późniejszą karierę Wróblewskiego. Nie był on jedynym autorem „Polityki”, którego naczelny zainspirował do rozwoju.
Jednocześnie Rakowski był próżny, łaknął uznania i popularności. Wykształcaniu się takich potrzeb sprzyjał już sam fakt, że od 1958 r. był liderem redakcji „Polityki” – grupy młodych, ambitnych ludzi, pragnących zdobyć pozycję w świecie dziennikarskim i intelektualnym. Szybko pojął też, jak wielką rolę w jego promocji może odgrywać telewizja. Jego przygoda ze srebrnym ekranem datuje się przynajmniej od początku lat sześćdziesiątych. „Uznano, że zachowuję się bez tremy i swobodnie, trzeba chyba spróbować jakiejś bardziej stałej współpracy” – odnotował w lipcu 1961 r. I rzeczywiście w kolejnych latach często pojawiał się przed kamerami. Jednocześnie jednak ambicje, które w nim buzowały, napędzały go i skłaniały do rozwoju. Gdy zdarzały mu się przerwy w prowadzeniu dziennika – niekiedy nawet dwumiesięczne – sumitował się przed sobą samym. „Stanowczo się opuszczam [...]. Muszę teraz bardziej pilnować się” – odnotowywał niejeden raz. Było w tym coś więcej niż próba odgonienia wyrzutów sumienia; raczej potrzeba wewnętrznej samodyscypliny i konsekwencji. Znalazłszy się w solidnych opałach, potrafił się otrząsać i z nową energią realizować swoje zamierzenia. I choć to było cechą stałą, to z czasem zaczął jej towarzyszyć wyraźny egocentryzm. „Trzeba będzie mocno się wziąć do roboty, a niestety nie zawsze już mi się chce, ponieważ widzę, że nikogo to, poza mną, nie obchodzi. W zespole także brak jest ludzi, którzy są gotowi wypruć z siebie żyły” – komentował plany na przyszłość na początku stycznia 1969 r. W kolejnych latach egocentryzm ten będzie narastać i stanie się trudną do ukrycia przywarą, dostrzegalną właściwie na każdym polu publicznej aktywności.