Kronikarz sowieckich zbrodni

opublikowano: 2015-06-22, 16:30
wszelkie prawa zastrzeżone
Historyczne dramaty składają się z setek osobistych koszmarów i tragedii. Dlatego tak ważne jest dbanie o to, by żadna z nich nie została zapomniana. Dobrze wie o tym Wiesław Adamczyk - kronikarz sowieckich zbrodni.
reklama
Wiesław Adamczyk (zdjęcie z witryny wydawnictwa Rebis)

Rok 2004, Warszawa, upalne lato, obchody 60. rocznicy Powstania Warszawskiego. Muzeum Powstania Warszawskiego otworzyło podwoje, w stolicy odbywały się koncerty, przedstawienia teatralne, wydarzenia uliczne, konferencje, projekcje, spotkania… Przybyło wielu gości, z innych rejonów Polski i z zagranicy. Przyjechała zaproszona przez rząd delegacja rodzin oficerów pomordowanych w Katyniu.

Gość z Chicago czekał na mnie w hallu warszawskiego hotelu: gustowna ciemna marynarka, czarny jedwabny fular, popielate spodnie i niesforne siwe włosy ściągnięte w kitkę. Nie znaliśmy się, ale natychmiast się rozpoznaliśmy. Wesley Adamczyk, Wiesław. Żadnych zdawkowych wstępów. Głęboki, piękny, przyjemny dla ucha niski głos artykułował słowa ze starannością. Mocny uścisk dłoni, długi, po którym podczas następnych niespełna pięciu minut poczułam – nie da się inaczej tego określić – jakbym znała go od lat.

Potem do późnych nocnych godzin dyskusja w restauracji – głównie na temat książki, którą wydał przed rokiem. I którą po pięciu latach będę tłumaczyć, ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam.

Czy oczekiwałam czegoś przed spotkaniem? Absolutnie niczego, nie wiedziałam ani kogo, ani czego oczekiwać. Słyszałam o książce When God Looked the Other Way, opublikowanej przez wydawnictwo Uniwersytetu Chicagowskiego, ale wtedy nawet jeszcze jej nie czytałam. Wiedziałam, o czym jest i że napisana jest po angielsku. Wspomnienia z deportacji, spisane przez syna oficera zamordowanego w Katyniu. Rozumowałam, że po angielsku prawdopodobnie dlatego, iż autor mieszka w Ameryce i zapewne adresuje książkę do Amerykanów. W Polsce mamy sporo literatury na zbliżony temat. W Ameryce – nie byłam pewna, ale przypuszczałam, że znacznie mniej.

To chyba wszystko; może jeszcze zastanawiałam się, w czym mogę pomóc panu Adamczykowi – skoro prosi o spotkanie, być może liczy, że okażę się przydatna. Nie wyobrażałam sobie jednak w jaki sposób.

Dopiero znacznie, znacznie później się dowiedziałam, że książka napisana została po angielsku, ponieważ jej autor, posługujący się poprawną, a do tego piękną, żywą i barwną polszczyzną zdumiewająco rzadko przybarwioną obcym akcentem – nie pisze po polsku. Nie potrafi. Nie ze względów emocjonalnych. Po prostu – nie umie, nigdy nie został tego nauczony. Mówi po polsku bez zająknięcia, ale jeśli chce coś napisać, musi to robić po angielsku. To był pierwszy z fenomenów Wiesława Adamczyka, jaki zwrócił moją uwagę. I muszę przyznać, iż zajęło mi trochę czasu, nim dokładnie zrozumiałam jego znaczenie.

Aby go pojąć, musiałam zagłębić się w opowieści o dzieciństwie Wesleya. A potem w dzieje jego tułaczki. Następnie w to, co się stało treścią jego życia po przejściu na emeryturę. Każdy z etapów dramatycznego życia miał swą logikę i konsekwencje, a wszystkie zazębiły się i splotły, kształtując człowieka.

Po wyjeździe Wesleya Adamczyka z Warszawy utrzymywaliśmy znajomość korespondencyjnie, Wesley pisywał wielostronicowe e-mailowe listy. Przeplatało się w nich poczucie humoru z analitycznymi obserwacjami dotyczącymi współczesnego świata, wspomnienia sprzed półwiecza z relacjami z bieżącego życia.

reklama

Obraz wynurzał się przed moimi oczyma intrygujący, ciekawy: człowieka o gigantycznym élan vital, o wrażliwości delikatnego dziecka, beniaminka, i o wytrzymałości oraz sile Samsona. Postać frapująca.

Wesley stał się Wiesławem, właściwie dopiero kiedy tłumaczyłam jego książkę. Zbliżyłam się wtedy do małego chłopca, który w czasach, o których opowiada książka, był Wiesiem, urodzonym w 1933 roku w Warszawie, ale zaraz potem zamieszkałym w Sarnach, miasteczku położonym na wschodnich kresach Rzeczypospolitej, w obwodzie rówieńskim.

W 1940 roku stał się deportowanym dzieckiem. Zaczęła się wówczas jego, jak ją nazywa, „odyseja” – dziesięcioletnia tułaczka po świecie. Spotkały go w jej trakcie nieszczęścia i tragedie przekraczające współczesną wyobraźnię. Ale jego dziecięca wyobraźnia czy może serce i dusza jakoś ów własny los pomieściły i zdołały nadać mu w późniejszym życiu kierunek, który nie niszczył go jako człowieka, jako mężczyzny. A nawet – i to jest kolejny fenomen Wiesława Adamczyka, który mnie zaintrygował – ów okrutny, nieludzki los nie zniszczył w nim dziecka. Dziecko cały czas w nim żyje. Dodatkowo mały chłopiec, wyrwany z domu, zdołał być cały czas tym samym chłopcem, chłopcem z Saren, z kresów Polski. Wiesław zachował przynależność do miejsca pochodzenia, przynależność do języka, tradycji – choć opuścił je w wieku ośmiu lat, siedemdziesiąt pięć lat temu. Jak to możliwe? Skoro już nie w Sarnach, skoro na Syberii i w Iranie, i w Libanie, w Anglii, w Ameryce…?

Oto następny fenomen: jakim cudem ów mężczyzna pozostał nie tylko chłopcem, ale – chłopcem z Saren? z Polski?

Polscy jeńcy w rękach sowieckich, 1939

Los ogromnej większości deportowanych Polaków był przejściem przez piekło. Los deportowanych dzieci był okrutny w dwójnasób. Pozbawione fizycznego domu, bezpiecznego schronienia, uczestniczące w bezradności rodziców dla nich niezrozumiałej, pobyt w kraju odbiegającym od czegokolwiek, co dotychczas widziały lub o czym słyszały, rządzącym się prawami urągającymi logice ze znanego im życia, często tracące to, co stanowiło najważniejszą opokę, gwarancję najbardziej intymnego bezpieczeństwa wszędzie i zawsze – rodziców… Już to by wystarczyło, aby deportowane dzieci traciły jakąkolwiek orientację w świecie i przestawały być zdolne do życia. A gdy dodamy do tego zimno, brak wszystkiego: odzieży, butów, leków, sprzętów, naczyń, mydła, papieru toaletowego oraz, być może najważniejsze, jedzenia z jednej strony, a z drugiej – choroby (często nowe, nieznane), głód i niedożywienie, awitaminozę, pluskwy, wszy, pchły, agresję zdesperowanych ludzi, codzienny kontakt ze śmiercią, przymus fizycznej pracy i dziwny, ze wszech miar obcy krajobraz, klimat, język, powszechnie panujący strach…? Czy dziecko powinno przeżyć w takich warunkach? Fizycznie być może mogło, ale czy powinno przeżyć zdolne w przyszłości do szczęścia i władne tworzyć nietoksyczne relacje z innymi ludźmi, pozbawionymi takich doświadczeń, zdolne budować jednoznaczną własną tożsamość? Wydaje się, że nie, a w każdym razie – nie w pełni…

reklama

Tak się wydaje, dopóki nie pozna się Wiesława. W czym więc tkwi jego sekret? A raczej: jego metoda? Metoda na przetrwanie, na zachowanie i tworzenie tożsamości.

Głębia zagadnień związanych z losem deportowanych dzieci ujawniła się przed moimi oczami, gdy zaczęłam obserwować bieżącą aktywność oraz pasje Wiesława Adamczyka.

Książka Kiedy Bóg odwrócił wzrok ([When God Looked the Other Way]) napisana została z perspektywy małego chłopca, który próbuje zrozumieć, co spotyka go na zesłaniu. Zadaje proste, naiwne pytania, które w ustach niewinnego dziecka stają się dobitnym oskarżeniem i bezlitośnie obnażają nieludzkość oraz absurd totalitaryzmu. Na końcu książki autor odzywa się innym głosem – w dodanym eseju głosem historyka oraz ofiary oskarża mocarstwa o zatuszowanie katyńskiej zbrodni i brak sprzeciwu wobec sowieckiej agresji na polską suwerenność polityczną.

To była istota misji, jaką Wiesław Adamczyk przed sobą postawił wraz z przejściem na emeryturę.

Powyższy tekst jest fragmentem książki „Kwiaty polskie na wygnaniu”:

Wiesław Adamczyk
„Kwiaty polskie na wygnaniu”
Tłumaczenie:
Ewa Ledóchowicz
Okładka:
całopapierowa z obwolutą
Liczba stron:
312
Seria:
Historia
Data i miejsce wydania:
1 (2015)
Format:
150x225
ISBN:
978-83-7818-682-3

Po przyjeździe do Stanów Zjednoczonych w 1949 roku uzupełnił z zapałem edukację średnią oraz wyższą. Studiował chemię i filozofię. Wybrał zawód chemika. Zamiłowanie do rozmyślania w skupieniu realizował podczas gry w brydża, aż został zawodnikiem w brydżu sportowym, odnosząc sukcesy tej miary, że nazwisko jego zostało umieszczone w księdze amerykańskich sportowych medalistów. Za sprawą brydża spotkał swą drugą żonę, Barbarę, która wznieciła w nim nieprzemijające, gorące i radosne uczucie.

Równolegle do pomyślnego oraz pogodnego życia wzbierała jednak w Wiesławie rzeka bólu. Postać ojca wypowiadającego przy jego łóżeczku słowa pożegnania, obraz słabnącej matki – pozostawionych za górami, za lasami, tragicznie zmarłych w wielkiej niedoli – były z nim zawsze. Nie zapomniał ani nie osłabło w nim poczucie bezsilnej złości, żalu i tęsknoty. Z biegiem czasu pojawiła się także potrzeba zadośćuczynienia niewinnym ofiarom – choćby ocalając je od zapomnienia. Myśląc o najbliższych, tragicznie zmarłych matce i ojcu, widział Wiesław rzesze podobnych im ofiar, tak samo wołających o gest zadośćuczynienia. I czuł narastające pragnienie, wręcz konieczność, która czasami stawała się nagląca: znaleźć grób ojca, odwiedzić grób matki. I nie milczeć o polskich ofiarach.

Polscy jeńcy w rękach sowieckich, 1939

Zaczął gromadzić wiedzę historyczną na temat deportacji, międzynarodowych stosunków pierwszej połowy dwudziestego wieku, na temat katyńskiej zbrodni.

Obok ułożonego i pomyślnego życia prowadził drugie, w którym przekopywał się przez własny ból i rozpacz oraz po wielekroć powtórnie pokonywał trasę swej tułaczki – ale nie dlatego, że nie mógł pozbyć się wspomnień, lecz dlatego, iż chciał coś zrobić dla takich ofiar jak on sam oraz dla tych, którzy nie przeżyli. Miał cel. Miał misję.

reklama

Za łagodną namową ukochanej żony Barbary postanowił napisać książkę wspomnieniową. Właśnie przeszedł na emeryturę, miał więcej czasu. Książka miała mieć formę wspomnień opowiedzianych głosem dziecka, ale jej prawdziwym zadaniem było opowiedzieć amerykańskim i brytyjskim czytelnikom o tragedii Katynia oraz o deportacji polskich rodzin.

To była realizacja jednego marzenia. Drugim było odnalezienie grobu ojca. I to marzenie także doczekało się spełnienia.

Dzięki odwilży umożliwionej w Rosji przez Gorbaczowa Wiesław mógł złożyć wieniec na zbiorowej mogile w Charkowie, na cmentarzu polskich oficerów pomordowanych z rozkazu Stalina, gdzie – w końcu już to wiedział – pochowany został także jego ojciec, Jan Adamczyk. Oddał ojcu hołd. Duchowo wsparł go wówczas syn George, który w tej pielgrzymce mu towarzyszył. W Charkowie na cmentarzu Piatichatki patrzyli z synem na pole zniczy pomiędzy krzyżami oraz drzewami. W największej ze zbiorowych mogił pochowano szczątki 1025 polskich oficerów. Dlaczego świat na to pozwolił…? Dlaczego świat milczał i nie wskazał winnego…?

Na wydaniu książki opowiadającej o warunkach życia na zesłaniu i o sowieckiej zbrodni Wiesław nie poprzestał. Uznał, iż jego obowiązkiem wobec wszystkich ofiar jest szerzyć wiedzę na temat deportacji Polaków podczas II wojny światowej oraz na temat zbrodni w Katyniu. Książka okazała się sukcesem, do jej autora zaczęły się zwracać redakcje pism oraz przedstawiciele ośrodków naukowych. Kontynuowanie misji było ułatwione – i Wiesław ruszył w swoją kolejną, przenośnie już teraz ją tak nazwę, „odyseję”. Zaczęły się wywiady do gazet, radia, telewizji, udział w filmach dokumentalnych, w konferencjach naukowych oraz niezliczone prelekcje dla młodzieży – od szkół podstawowych po uniwersytety, spotkania w ambasadach, prezentacje w instytutach kultury…

Wiesław Adamczyk niestrudzenie pokonywał tysiące kilometrów w Stanach Zjednoczonych, po ukazaniu się tłumaczenia jego książki udzielał dziesiątek wywiadów w mediach w Polsce. Z biegiem lat zaczęła towarzyszyć mu sława, przyszły laury: odznaczenia, dyplomy, listy uznania, między innymi od kongresmana Emanuela Rahma, szefa kancelarii prezydenta Obamy, oraz od prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego, medale, na przykład Order św. Stanisława.

Szerząc wiedzę, pogłębiając rozumienie historii u słuchaczy, Wiesław sam także się uczył i poznawał nowe fakty: ludzi oraz ich konkretne, indywidualne historie. Zarówno on szukał takich osób, zawsze ciekaw ich konkretnych dziejów, mimo że zawsze były podobne do innych – ale także owi ludzie garnęli się do Wiesława, szukali z nim kontaktu. Bo nie da się w ludzkim życiu zapomnieć o przejściu przez nieludzkie piekło – ani nie da się o nim opowiedzieć tym, którzy sami tam nie byli. A człowiek potrzebuje drugiego człowieka, który go zrozumie.

reklama

I tak postępując w swej szlachetnej misji, angażując się w nią ponad możliwą miarę, bez ulgi dla wieku oraz zdrowia, Wiesław dawał odpór czającej się nań pustce i rozpaczy, dodatkowo atakujących po śmierci umiłowanej Barbary. Niebezpieczeństwo pustki zażegnywał działaniem na rzecz pamięci oraz oddawania hołdu tragicznym ofiarom. A także tym niepojętym i cudownym siłom w człowieku, które potrafią ocalać człowieczeństwo.

W ramach tej wielkiej jego misji wydarzyła się duchowa przygoda, która już do reszty porwała Wiesława i nim zawładnęła: dziecięce pamiętniki, sztambuchy, imionniki.

Jesteśmy do nich przyzwyczajeni, znamy. Mieliśmy albo ktoś obok miał. Wpisywaliśmy się w szkole, na koloniach, na obozach, w harcerstwie. Dawniej, w dziewiętnastym oraz na początku dwudziestego wieku, takie pamiętniki posiadały nie tylko dzieci – cieszyli się nimi także dorośli. I były traktowane poważnie; nierzadko sam sztambuch, ów przedmiot, dziecko otrzymywało w prezencie (bywało, że pod choinkę!) od rodziców, którzy pozostawiali w nim od siebie wpis ze szlachetnymi przykazaniami. W przedwojennych czasach sztambuch był zbiorem nazwisk przyjaciół i ludzi, których się podziwiało, stworzonym „ku pamięci”. Stanowił zarazem zbiór maksym, złotych myśli. Do sztambuchów wpisywali się poeci.

Dzisiaj pamiętniki są karykaturą siebie albo wręcz ich nie ma, bo zostały wyparte przez koszmarne „Pamiętniki Księżniczek – zamykane, idealne na prezent” z gotowymi rysunkami, stronami posypanymi brokatem i oprawione w plastikową, wypchaną na miękko okładką z małym tandetnym pomalowanym na złoto kluczykiem. Być może nikt nie traktuje ich już poważnie. Dzieci bawią się nimi w szkole podstawowej, często żartują w nich z siebie nawzajem, zamieszczają karykaturalne rysunki. O takich pamiętnikach długo się nie pamięta, lądują w koszu lub stosie makulatury po kilku latach. I słusznie, bo są w istocie niepotrzebne – chyba niczemu oprócz krótkotrwałej zabawy nie służą.

A bywało inaczej.

Polscy oficerowie ekshumowani w Katyniu, 1943

Kiedy Wiesław około siedmiu lat temu pokazał mi pamiętnik swojej siostry Zofii, zaniemówiłam. Wszystko w nim mnie poruszyło: rysunki, niektóre bajecznie piękne, papier pożółkły, rzeźbiona okładka, ale też to, że pamiętnik przetrwał, oraz to, co w nim czytałam. Lecz najbardziej: daty. Skromne cyfry: np. 7 stycznia 41, 19 lutego 41, 5 lutego 42… Widzę zachodzące słońce nad zieloną doliną, gdzie indziej kolorowy bukiet. Czytam daty jeszcze raz, a one mówią wyraźnie: to było rysowane na Syberii, zimą, czyli wpośród syberyjskich śniegów, kiedy temperatura spadała do minus czterdziestu stopni i kiedy nie było co jeść. Zwierzęta i ludzie zamarzali. Czytam o przyjaźni, o wierności, miłości i pamięci.

Pamiętnik Zosi służył jeszcze tak jak jego poprzednicy, dawne sztambuchy – służył najwyraźniej podobnym celom.

Historię polskich sztambuchów opowiedziano w kilku książkach. Warto wszakże zwrócić uwagę na to, co i Wiesława, choć nigdy nie studiował podobnej tematyki, uderzyło od pierwszej chwili: pamiętniki, które zbiera, należące do zesłanych dzieci, miały rolę do spełnienia.

reklama

Zwyczaj posiadania sztambuchów pochodzi z Niemiec, z końca XVIII wieku, słowo sztambuch znaczy „księga rodu”, „księga pnia”. I taką funkcję pełniły małe książeczki, zwane też album amicorum („album przyjaciół”) – składały imaginacyjny ród właściciela, układany przez niego samego. Poświadczały duchowe pokrewieństwo, stanowiły manifest upodobań oraz przekonań, ujawniały czyjeś koneksje oraz preferencje, zaświadczały o przywiązaniu do kręgu przyjaciół albo o zainteresowaniu nowo poznaną osobą, a zarazem były – oczywiście! – księgą pamiątek.

Powyższy tekst jest fragmentem książki „Kwiaty polskie na wygnaniu”:

Wiesław Adamczyk
„Kwiaty polskie na wygnaniu”
Tłumaczenie:
Ewa Ledóchowicz
Okładka:
całopapierowa z obwolutą
Liczba stron:
312
Seria:
Historia
Data i miejsce wydania:
1 (2015)
Format:
150x225
ISBN:
978-83-7818-682-3

Pamiętniki posiadali wielcy oraz mali. W gmachu Biblioteki Polskiej na Wyspie św. Ludwika w Paryżu, w Muzeum Adama Mickiewicza, można oglądać kilka pamiętników sławnej za życia pianistki Marii Szymanowskiej – najzdobniejszy był darem od Adolfa, księcia Cambridge, stryja królowej Wiktorii. Są w nim wpisy Goethego, Puszkina, Mickiewicza, Chateaubrianda. Romantyzm to czas rozkwitu sztambucha, wielkiej jego popularności w Polsce; każdy w szkole czytał W pamiętniku Zofii Bobrówny Słowackiego. Być może miał tu znaczenie brak niepodległości. W pamiętniku można było otwarcie wyrażać nadzieję – romantyczne polskie pamiętniki (które teraz wydaje się w antologiach) są świadectwem tego, jak ludzie reagowali na brak wolnej ojczyzny, jak sobie radzili z bólem. I widać, że się dzielili nadzieją i poczuciem wspólnoty przeciwstawionej niepomyślnej rzeczywistości oraz propagowali wierność ojczyźnie pomimo nieszczęścia. Ogromna popularność sztambuchów przekonuje, że były ludziom potrzebne. Oczywiście, zrodziła je moda. Jednak polskie pamiętniki tamtych czasów – mam na myśli wpisy – różniły się od pamiętników na przykład niemieckich albo włoskich. Ludzie szybko podchwycili modę i wykorzystali w taki sposób, by mogła służyć wzajemnemu wsparciu. Dzisiaj z romantycznych polskich pamiętników da się czytać historię zniewolonego narodu, który stara się zachować tożsamość.

Ofiary bestialskich mordów sowieckich we Lwowie, 1941

Widziałam taką powagę przesłania w pamiętnikach, które pokazywał mi Wiesław Adamczyk. Wpisy częściej dziecięce, nastoletnie, nie jak z czasów romantyzmu – ale najwyraźniej z tą samą silną polską wiarą w wagę słowa i przetrwanie pisania.

Pasja Wiesława była zaraźliwa. Zaczęto mówić o jego rosnącej kolekcji. Tu i tam odbywały się niewielkie wystawy oraz prezentacje. Pamiętniki same w sobie bywają atrakcyjnymi przedmiotami – szczególnie jeśli mają piękną okładkę i wiele ilustracji. Ale dążeniem Wiesława było zawsze, aby pokazywać ich pełną wymowę. Dopiero zestawiony z dziejami właściciela pamiętnik ukazuje swoją siłę oraz znaczenie. Dlatego ważne, aby za kolorowym bujnym bukietem widzieć wynędzniałe ciało, schorowane, zagłodzone i uwięzione w dalekiej, pustej i mroźnej Syberii. Albo patrząc na małpkę siedzącą na palmie, odczytywać tęsknotę do brzozy oraz wierzby.

reklama

W latach trzydziestych, czterdziestych XX wieku pamiętnik w rozumieniu romantycznym już nie krążył, ale wciąż stanowił rodzaj mody, teraz raczej podjętej przez młodszych użytkowników. Lecz to, czym się stały pamiętniki deportowanych dzieci, zasługuje na osobną uwagę. Odrodziła się w nich rola romantycznego pamiętnika, który miał dać głos duszy uciśnionej, przytłoczonej nieszczęściem – i jak wody spragniony – potrzebującej nadziei oraz poczucia sensu. W ponurym i obcym świecie opartym na represji, zastraszeniu, pełnym szykan oraz niedostatków wpisywanie się do pamiętnika stwarzało chwilę wolności, wolności ekspresji oraz komunikatu.

Niewątpliwie pamiętniki, które oglądałam u Wiesława, są dowodem wiary w potęgę pamięci – oraz w potrzebę pamiętania i lęk, pierwotny, przed zapomnieniem. Udowadniają, że to, co kształtowało dzieci przed deportacją, ich dom rodzinny oraz zwyczaje, nadal w nich żyje – potrzebę prowadzenia pamiętników i zbierania wpisów dzieci przyniosły z sobą, w sobie. Najwyraźniej tamte obyczaje oraz przyzwyczajenia odbierane były na zesłaniu jako aktualne oraz ważne, być może wzmacniały i dodawały sił, być może w czymś pomagały zesłanym dzieciom.

Wiesław powtarza mi czasem: „Nikt nie zna mojego życia tak dobrze jak ty”. To jest żart, ale w jego intencji tylko połowiczny, a nawiązuje do tego, iż tłumaczyłam książkę, w której dokładnie opisał dzieciństwo. I w rzeczy samej, historii niczyjego życia nie zgłębiałam tak, jak życia Wiesława Adamczyka. Ale wyniosłam z tego jedynie przekonanie, że stoję oto przed splotem paradoksów oraz fenomenów, których nie da się zgłębić.

Zapewne tak można by powiedzieć o każdym deportowanym dziecku. Tkwią w ludziach ukryte siły oraz instynkty. Przeglądam pamiętniki dzieci-zesłańców po wielekroć, za każdym razem przykuwają mnie. Widzę szlak małych tułaczy. Widzę łachmany i głód, legowiska na klepisku z kłębkiem słomy jako poduszką pod głowę, widzę roje wszy, gnid, pluskiew, pcheł, much i wszelkiego robactwa. Zaduch, smród ludzkich odchodów i niemytych ciał. Widzę wypadające od szkorbutu zęby i żebra sterczące spod skóry, u małych chłopców jądra spuchnięte do wielkości pomarańczy. Kołtuny niemytych włosów albo głowy ostrzyżone do łysa z powodu gnid. Ropę cieknącą z oczu. Dziury w butach, polny kamień zamiast papieru toaletowego. Zimę, która ostro kosi, a glebę ścina tak, że zanim wiosna przyjdzie, nie ma jak pochować umarłych. Widzę na pół zgniłe, pomarszczone ziemniaki i kawałek zapleśniałego, mokrego (aby był cięższy), niedopieczonego chleba, po który stoją wielogodzinne kolejki. I widzę kolorowy grzybek, a pod nim siedzi krasnal w fantazyjnej czapie, nad nim leci barwny motyl, obok rośnie kwiat, w którego kielichu kryje się krasnal-kolega, a na wszystko spogląda panienka w strojnej sukience i z niebieską kokardą we włosach.

reklama

Handlować nie było czym, kraść nie było co, żebranie nie skutkowało. W sklepach nie było nic, jeśli w ogóle były w danym rejonie sklepy. Tu i ówdzie wydzielano dwa razy dziennie cienką zupę z brukwi i plew. Nie było gdzie dochodzić swoich praw, nie miało się żadnych praw. Nie było lekarstw ani środków higieny. Nie było urzędów z wyjątkiem NKWD. Nie miało się pieniędzy. Było się pod ustawiczną kontrolą oraz obserwacją, ustawicznie poniżanym. Było się obiektem nienawiści. Wszyscy ludzie naokoło, znajdujący się w podobnym położeniu, się bali. Niektórzy znikali bez śladu. Zauważalnie często. Ludzie umierali. Zatrważająco często; umierały babcie, dziadkowie, dzieci, ale także matki, jedyne władne jakoś zorganizować życie rodzinie. I wtedy na nieludzkiej ziemi pozostawała sierota, która musiała żyć dalej. O losie ojców najczęściej nikt nie wiedział nic. I patrzę na pełne, wielkie, rozkwitłe żółte oraz błękitne kwiaty wpośród gęstej zielonej trawy. Wedle podpisu: Siemieziorka [Kazachstan], 19 I 1942 rok. A gdzie indziej widzę mały wzgórek porośnięty tu i ówdzie zieloną trawą, nad nim lazurowy błękit nieba, a na wzgórku stoi wyprostowana dumnie małpka ubrana w krótkie szarawary oraz bluzkę w paski, jest rok 1940, koniec czerwca, rysowała Renia, zapewne podczas transportu bydlęcym wagonem w niewiadomym kierunku, na wschód. Obok rysunku napisała: „Człowiek otrzymuje od Boga skarby, które mu szczęście przynoszą, największym jednak skarbem jest przyjaźń. Na pamiątkę wspólnie spędzonych chwil na obczyźnie z kochaną Basią od Reni Królówny”.

Załącznik do paktu Ribbentrop-Mołotow wyznaczający granicę wpływów ZSRR i III Rzeszy

Wiesław powiadał nieraz: „Dzieciństwo okazało się eliksirem mojego życia, źródłem siły w najtrudniejszych chwilach. Dzieciństwo to fundament, tożsamość, korzenie. To od niego zależy, jakim się będzie człowiekiem. Do dziś czerpię z niego energię”.

Deklarację taką można by uznać i za płytki frazes, i za głębokie wyznanie – gdyby nie dotyczyło to czasu spędzonego na zesłaniu. Wiesław w cytowanym zdaniu ma na myśli zapewne dzieciństwo sprzed deportacji. Ale zesłańcem był także jako dziecko, małe. Cóż znaczy osiem, dziewięć, dziesięć lat? To pełnia dzieciństwa. Jeśli pamiętać o kontekście, to zdanie jest kolejnym fenomenem Wiesława i ludzi mu podobnych. I ten fenomen jest wart przemyślenia.

Często widzę we współczesnym Wiesławie chłopca, i tego, który rozkoszował się błogim szczęściem w Sarnach, i tego, który przemierzając nieludzką ziemię, zdołał zachować dziecięce spojrzenie na świat oraz nie przestał stawiać dziecięcych instynktownych pytań. Ów instynkt – bycia dzieckiem, choć życie narzuca inne role – być może pomógł mu przetrwać i zachować własną tożsamość.

I mogło być podobnie z innymi dziećmi, które trzymały się swojego dzieciństwa: zbierały i suszyły kwiatki, rysowały krasnoludki dla innych dzieci, podawały sobie nawzajem rękę w dziecięcym braterstwie i porozumieniu.

Wiesław, który sam nie prowadził pamiętnika, kiedy odziedziczył go po siostrze Zofii, zaczął nadrabiać zaległości – domagało się tego żyjące w nim dziecko. Zaczął tworzyć swój „pamiętnik” – bardziej rozbudowany, bo napędzany poczuciem obowiązku i misji. Ale jest to jednak „pamiętnik”. Zaczął zbierać obrazki, które dzieci sobie wzajemnie rysowały, oraz sentencje, które sobie wpisywały, a zbiór ilustrował historiami tułaczki owych dzieci, zapisem ich doli.

Powyższy tekst jest fragmentem książki „Kwiaty polskie na wygnaniu”:

Wiesław Adamczyk
„Kwiaty polskie na wygnaniu”
Tłumaczenie:
Ewa Ledóchowicz
Okładka:
całopapierowa z obwolutą
Liczba stron:
312
Seria:
Historia
Data i miejsce wydania:
1 (2015)
Format:
150x225
ISBN:
978-83-7818-682-3
reklama
Komentarze
o autorze
Ewa Ledóchowicz
Tłumaczka i współautorka książek wraz z Wiesławem Adamczykiem i Barbarą Dominiczak.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone