Jak aresztowano Eda Geina?
Ten tekst jest fragmentem książki Maxa Czornyja „Ed Gein”.
– Chcielibyśmy z panem porozmawiać. Hej, proszę pana!
Korpulentny sierżant dawniej był ze mną na „ty”. Znam go od dziecka, gdyż jego rodzice razem z moją mamą angażowali się w sprawy miejscowej parafii. Teraz jednak facet spogląda na mnie wrogo, spode łba. Przywołuje mnie skinieniem głowy, a jednocześnie dotyka prawą dłonią kabury, w której tkwi rewolwer.
– Wyjdźmy ze sklepu… – cedzi, rozejrzawszy się na boki. Zapewne szacuje, czy ma dogodne stanowisko do strzału. – Proszę wykonać moje polecenie.
– Ale o co chodzi? – dopytuję się, siląc się na uśmiech. – Robicie jakieś ćwiczenia?
– To żadne ćwiczenia, panie Gein.
Sierżant kładzie dłoń na rękojeści rewolweru, co jest jego ostatecznym argumentem. Rozumiem jego powagę, więc nie zamierzam się dłużej opierać. Tym bardziej że nie mam się czego bać. Pewnie chodzi o zwykłe przesłuchanie. W końcu jak mogliby mnie powiązać ze zniknięciem tamtej kobiety? Nie ma mowy o żadnych dowodach. Poza tym niech będzie, co ma być. Mam już dość… Naprawdę serdecznie dość.
– Okej. W porządku.
Spokojnym krokiem wychodzę ze sklepu, a dwoje klientów bacznie mi się przygląda. Nagle po mojej prawej pojawia się kolejny gliniarz. Tego nie znam nawet z widzenia. Być może trafił tu z jakiejś innej jednostki.
– Był pan wczoraj u Wordenów – stwierdza tonem, jakby chciał mnie rozstrzelać.
– Byłem – oznajmiam, choć przecież nie zadano mi żadnego pytania.
– I dzisiaj rano pan tam wrócił. Jako ostatni klient.
Wychodzimy na dwór i stajemy przy radiowozie. Widzę, że sierżant ukradkiem przygotowuje kajdanki. Rozpiął je, a między palcami obraca kluczyk. Cholera. Dlaczego ci policjanci są tak bardzo pewni swego? Dlaczego w ich oczach widzę nienawiść?
– Nie… – protestuję. – Nie było mnie tam dzisiaj.
Miałem wybrać się dopiero teraz, po zakupach…
– Naprawdę?
Gliniarze wymieniają porozumiewawcze spojrzenia. Na ich twarzach widnieją złośliwe uśmieszki. Oczy są martwe, tak bardzo martwe… Ci gliniarze to trupy.
– Chciał pan kupić płyn do spryskiwaczy – ciągnie sierżant. – Oprócz pani Worden był tam również jej syn. To on zgłosił jej zaginięcie.
– Pani Worden zaginęła? – udaję zaskoczonego. – Mój Boże…
Sierżant potrząsa kajdankami. Jego towarzysz ostentacyjnie rozpina kaburę. Parę zebranych na ulicy osób obrzuca mnie nienawistnym wzrokiem.
– Technicznie nadal traktujemy to jako zaginięcie… – przyznaje sierżant. Robi krok w moją stronę i mruży oczy. Jest diabelnie czujny. – W sklepie trafiliśmy na ślady krwi oraz tkanki. A ostatni rachunek, który pani Worden wypisała dziś rano… . – Policjant znacząco odkasłuje. – Zgadnie pan, na jaki towar został wypisany? Chyba będzie pan musiał nam sporo opowiedzieć…
Płyn do spryskiwaczy niczym woda święcona. Czy to przez niego miałbym trafić za kraty? Z niedowierzaniem kręcę głową i zaczynam się śmiać. Kiedy sierżant zakuwa mnie w kajdany, nie potrafię powstrzymać szalonego rechotu. Stojący obok Nelson wręcz pokłada się ze śmiechu. A mama… W pobliżu nigdzie nie ma mamy. Zostawiła mnie. Zostawiła mnie w takiej chwili! Teraz, kiedy jestem tak bardzo głodny…
***
– Gorset wykonany z oskórowanego kobiecego tułowia, maski ze skóry głów, pas z kobiecych sutków, pary ust służące za obciążniki rolet, abażur lampy z ludzkiej twarzy… Szeryf milknie i wierzchem dłoni ociera usta. Wygląda, jakby miał zaraz zwymiotować.
Sierżant ukradkowo odsuwa się od biurka i ponownie łypie na kaburę. Wydawało mu się, że ujęcie mordercy to największe zło, z jakim może mieć do czynienia. Z kimś, kto kogoś zastrzelił lub ugodził nożem. Dla pieniędzy lub zaspokojenia żądzy. Teraz już wie, że się mylił.
– Kobiece czaszki z obciętymi wierzchołkami, miski z ludzkich czerepów, kosz na śmieci ze skóry ud…
Przestaję go słuchać. Doceniam dbałość, z jaką przeszukano moją farmę, ale to kompletnie nudne. Wiem, co mam w domu. Wiem, jakie fragmenty zwłok przerabiałem na domowe sprzęty, choć właściwie… Głównie zajmował się tym Nelson. No i czasem Henry. Ja jedynie pozwalałem im wykorzystywać resztki pozostałe po oskórowaniu ciał, z których szyłem kostium.
Nie zamierzam im tego tłumaczyć. Milczę, wpatrując się w krępujące moje dłonie kajdanki. Przed oczami przewijają mi się poszarpane obrazy. Wspomnienia najwspanialszych momentów ostatnich lat. Tak bardzo się starałem… Tak bardzo pragnąłem, by mama wróciła do domu i nigdy już z niego nie wyszła. – Ty zwyrodnialcu…
Z zamyślenia wyrywa mnie monolog szery fa. Właściwie nie skupiam się na tym, co mówi, ale w jaki sposób to robi. Cedzi, ledwie otwierając usta, jakby miał zaraz zwymiotować. Mamrocze, a ja niemal nie rozumiem tego bełkotu.
Mogłem używać również męskich ciał. Czasz ka szeryfa idealnie nadałaby się na miskę. Zamierzałem zrobić ich cały komplet, a skończyło się na dwóch czy trzech. Jedna mi pękła i cały zalałem się zupą.
Jego masywne palce pasowałyby na przełączniki do kontaktów. Takie, jakie w swojej willi miała Ilse Koch. A ze skóry szerokiej piersi zrobiłbym worek. Choć za pewne nie byłby dość szczelny, by utrzymywać płyny. Mógłbym zbierać do niego zboże… A z ust…
Uśmiecham się. Usta tego gamonia idealnie sprawdziłyby się jako uszczelka. Wargi wykazywały nadzwyczajną sprężystość. Przerabiałem to parokrotnie. Można im bez problemu nadać kulisty kształt. Podobnie jak skórze wyciętej z odbytu. Mógłbym też wykorzystać ten gruby, krwistoczerwony język.
– Z czego się śmiejesz, do cholery?!
Szeryf wali pięścią w stół i zrywa się z miejsca. Dysząc, spogląda mi prosto w oczy.
– Nie mówi się „do cholery” – odpowiadam ze stoickim spokojem. – To bardzo brzydko.
– Jesteś gównem, Gein.
– Dlaczego mnie pan obraża?
Nadal się delikatnie uśmiecham. Właściwie nie mam się czego bać. Niech mnie zabiorą, dokąd tylko zechcą. Mam dość naszego rodzinnego domu… Przeprowadzka dobrze mi zrobi. A Nelson i mama zajmą się gospodarstwem. Będą musieli poradzić sobie beze mnie. Przynajmniej przez jakiś czas.
– No dobrze – wzdycham. – Muszę się do czegoś przyznać.
***
Dwóch kryminalistyków odrzuca łopaty i nachyla się nad wykopanym dołem. Przy użyciu przedmiotów przypominających szufelki odgarniają resztę ziemi z trumny. Wieko znajduje się około dwóch stóp pod powierzchnią. Pamiętam, jak je zakopywałem.
Technicy wymieniają spojrzenia z szeryfem. Ten zagryza usta, po czym ukradkiem spluwa za siebie. – No, dalej… – ponagla. Od paru minut przestępuje z nogi na nogę, zżerany przez ciekawość. Łypie na mnie, a w jego wzroku widzę ulgę. – Na razie wszystko się zgadza.
– Oczywiście, że tak.
A jakże mogłoby się nie zgadzać. Nigdy nie kłamię. Mogłem mu nie powiedzieć całej prawdy, ale przecież bym go nie oszukał. Opowiedziałem o dziewięciu rozkopanych grobach, z których wy ciągnąłem zwłoki. Nie pominąłem tego, że trumny zamykałem, choć zazwyczaj robiłem to dość po śpiesznie. No i nie dbałem już o to, by umieścić je na odpowiedniej głębokości.
– Zajrzyjcie do środka – stwierdzam zachęcają cym tonem. – Śmiało.
– Niech on się zamknie – cedzi jeden z kryminalistyków.
Szeryf daje znać, by kontynuowali. Obok stoi dwóch facetów z FBI, które chyba przejęło śledztwo. Nastaje cisza. Wszyscy w skupieniu przyglądają się pracy techników. Ci ostrożnie zdejmują nieumocowane, oderwane łomem deski i zerkają do środka trumny.
– Jest pusta… Choć zaraz, zaraz! […]