Gombrowicz. Dzieckiem podszyty ze szkolnych lektur
Ten tekst jest fragmentem książki Przemysława Słowińskiego i Teresy Kowalik „Wielkie dziedzictwo Polaków. Kultura, sztuka, sport”.
Urodził się 4 sierpnia 1904 roku we wsi Małoszyce pod Opatowem jako najmłodszy z czworga dzieci Jana Onufrego Gombrowicza herbu Kościesza i Antoniny z Kotkowskich. Matka zdradzała objawy niezrównoważenia psychicznego; pochodziła z rodziny, w której związki małżeńskie pomiędzy bliskimi krewnymi zaważyły na zdrowiu kolejnych pokoleń.
Dom Gombrowiczów był typowym inteligenckim domem polskim z przełomu wieków. Zamożny, nowoczesny, sprzyjający postępowym postawom, filantropijny i przywiązany do ziemiańskiej tradycji. Rodzice hołdowali takim wartościom, jak: prostota, naturalność i zdrowy rozsądek, cenili wiedzę oraz talent. Jednym słowem czynili wszystko, by ich pociechy wyniosły z domu na dalszą drogę życia spory kapitał duchowy.
W roku 1911 Gombrowiczowie sprzedali dworek w Małoszycach i przenieśli się z Witoldem oraz jego siostrą Ireną do Warszawy, gdzie zamieszkali w ogromnym apartamencie przy ulicy Służewieckiej 4 (w okolicach dzisiejszej Natolińskiej). Małoszyce stały się już tylko letnią rezydencją rodzinną, w której gospodarowali dwaj starsi bracia Jerzy i Janusz. Po zdaniu w 1922 roku matury w gimnazjum św. Stanisława Kostki Witold wybrał studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim. Męczył się na nich niesamowicie, ale ukończył je w roku 1927. Później przez rok przebywał w Paryżu, niezbyt pilnie przykładając się do dalszych studiów w dziedzinie filozofii i ekonomii. Po powrocie rozpoczął aplikację sędziowską, wkrótce jednak ją porzucił.
Przystojny, elokwentny młody człowiek szybko stał się pożądanym towarzyszem kawiarnianych dyskusji warszawskich intelektualistów. Był stałym bywalcem Ziemiańskiej i Zodiaku – kawiarni, w których zbierała się stołeczna bohema. Czarujący, błyskotliwie dowcipny, oczytany i... nieprawdopodobnie złośliwy. Miał wyjątkowy dar obnażania prawdziwych intencji rozmówców, kryjących się za parawanem okrągłych zdań. W rozmowie potrafił być bezwzględny, wyrafinowanie złośliwy lub cyniczny i bezlitośnie szczery. A chodziło zawsze o jedno: o szukanie sprzeczności i paradoksów ukrytych w skostniałych racjach, o prowokowanie sytuacji, w jakich obnaża się prawdziwa natura rozmówcy, o demaskowanie wszelkich form i uzurpacji, które oddalają człowieka od prawdy. Tym, skądinąd prostym, ideałom poświęcił w zasadzie całe swoje życie i całą twórczość, w życiu nieustannie prowokował i wypróbowywał to, co potem w twórczości wyrażał. Zrywano z nim przyjaźnie, odchorowywano szyderstwa.
Pod koniec lat 20. sporo już pisał, między innymi recenzje w „Kurierze Porannym” oraz opowiadania, które ukazały się drukiem jako Pamiętnik z okresu dojrzewania. Gigantyczne zamieszanie wśród krytyków i czytelników wywołała pierwsza powieść Gombrowicza Ferdydurke. Jeszcze większe Iwona, księżniczka Burgunda, która ukazała się na rok przed wybuchem wojny. Polemiki i ataki uczyniły go człowiekiem znanym.
1 sierpnia 1939 roku popłynął w dziewiczym rejsie transatlantyku MS „Chrobry” do Ameryki Południowej. Opuszczając nabrzeże gdyńskiego portu, nie przypuszczał, że do ojczyzny nie wróci już nigdy. W związku z wiadomościami, jakie nadeszły z kraju po 1 września, postanowił przeczekać wojnę w Buenos Aires. Wojna skończyła się wprawdzie w 1945 roku, ale zmiany, które w jej wyniku zaszły w Polsce, zniechęciły Gombrowicza do powrotu do kraju. Postanowił osiedlić się na stałe „pod modrym niebem Argentyny”, gdzie – jak mówiły słowa starej piosenki – „zmysły poją cud dziewczyny”. Dziewczyny w dalekim, egzotycznym kraju rzeczywiście były piękne, problem w tym, że te najładniejsze nie bardzo przychylnym wzrokiem spoglądały na biednego jak mysz kościelna emigranta z Polski. Pierwsze 10 lat pobytu Gombrowicza na obcej ziemi było nieustannym zmaganiem się z finansowymi kłopotami. Poza tym – co stanowiło tajemnicę poliszynela – pisarz miał silne skłonności homoseksualne. Z zapałem szwendał się po knajpach Buenos Aires, sycąc ciało i duszę zapachem występku.
Bieda i wyobcowanie, beznadziejna sytuacja, głodowanie i mieszkanie w obskurnej norze tak bardzo pogłębiły wrodzony krytycyzm pisarza, że po dziś dzień wielu ludzi uważa, iż Gombrowicz nienawidził Polski. (Być może dlatego usiłuje się zastąpić go Janem Dobraczyńskim, który Polskę kochał. Problem w tym, że ukochał również generała Jaruzelskiego, a jeśli nawet nie ukochał, to w każdym razie wiernie mu służył.) Prawda o Gombrowiczu jest jednak taka, że wykładał on tylko na ławę to, co inni starali się zamieść pod dywan – fałszywy patriotyzm, pieniactwo, egoizm i ksenofobię. Polonia, z którą spotykał się w Argentynie, wydawała mu się grupą niezdolną do wspólnego, sensownego działania. Jej druzgocący portret pojawił się potem w powieści Trans-Atlantyk, której bohaterowie gloryfikują szlachetne tradycje, uprawiając na co dzień łajdactwa.
Trochę na lepsze (choć niewiele) zmieniła sytuację posada w Banku Polskim, ofiarowana Gombrowiczowi wspaniałomyślnie przez rodaków. Poprawiła jego sytuację materialną, ale pogorszyła psychiczną. Pisarz nienawidził tej pracy z całego serca, nazywając bank „więzieniem”. Urzędnicza robota, choć pozwalała przeżyć, zabijała poczucie wolności. W dodatku jeszcze przez większość emigracji uważany był za „reżimowca”, ponieważ Banco Polacco był placówką „władzy ludowej”. Gombrowicz z władzą tą i z przemianami, jakie zaszły w kraju po wojnie, nie chciał mieć i nie miał nic wspólnego, nigdy żadnym gestem czy słowem tych przemian nie poparł, ale w rezultacie znalazł się poza wszelkimi partiami czy układami – w kraju jego nazwisko było zakazane, na emigracji zaś podejrzane i pozbawione kredytu zaufania.
Długotrwale i mozolne wchodzenie pod górkę skończyło się w roku 1953, w momencie nawiązania współpracy z paryską „Kulturą”. Dzięki protekcji Jerzego Giedroycia nad Sekwaną ukazał się Ślub i wspomniany Trans-Atlantyk – utwór grywany dziś na najwybredniejszych scenach świata. Wtedy też Gombrowicz zaczął pisać słynne Dzienniki. Komentował w nich sytuację bieżącą i wracał do przeżyć młodości, co zresztą bardzo ułatwia właściwe odczytanie jego powieści i dramatów. W 1960 roku ukazała się Pornografia, w 1966 – Operetka. Z roku na rok rosła światowa sława Gombrowicza, przybierając na początku lat 60. postać lawiny. W końcu mógł sobie pozwolić na podróże i kuracje, a także wspomóc pozostałą w kraju rodzinę, zwłaszcza matkę i siostrę. W 1963 roku uzyskał roczne stypendium Fundacji Forda na pobyt w Berlinie Zachodnim, co komunistyczne władze w ojczyźnie „uhonorowały” wymierzoną w niego ostrą kampanią oszczerstw.
Wszystkie swoje dzieła pisał Gombrowicz po polsku, chociaż w kraju był prawie zupełnie nieznany. Na straży zakazu publikacji stali przedstawiciele formacji politycznej, która potem, po 1989 roku najgłośniej krzyczała za wpisaniem jego twórczości do kanonu szkolnych lektur. Dopiero po długich negocjacjach z władzami w roku 1986 ukazało się w kraju pierwszych dziewięć tomów Dzieł Gombrowicza, uszczuplonych zresztą przez cenzurę o fragmenty Dziennika dotyczące polityki i systemu władzy w ZSRS.
Cała twórczość literacka Gombrowicza jest rozważaniem na ten sam temat – dlaczego ludzie dobrowolnie dają sobie przypisać „gębę” (najsłynniejsze z określeń) wyznaczoną przez układ społeczny? Dlaczego tkwią w niewygodnych pozach, niszczących poczucie godności własnej? Dlaczego wreszcie powtarzają do znudzenia puste frazesy, których głoszenie tylko ich ośmiesza? Przetłumaczono ją na ponad 30 języków, a napisane przez Polaka dramaty wystawiano na najważniejszych scenach świata (w reżyserii m.in. Ingmara Bergmana). Wielkie zasługi w przybliżeniu twórczości Gombrowicza w kręgach literacko-wydawniczych Europy Zachodniej miał Konstanty Jeleński. Gombrowicz tak mówił o nim: „Wszystkie wydania moich dzieł w obcych językach powinny być opatrzone pieczątką „dzięki Jeleńskiemu”.
[…]
Próżny i egocentryczny z natury Gombrowicz chłonął popularność jak lekarstwo. Niestety, leczyć nią mógł tylko swoje ego, ciało było bowiem w kiepskim stanie. Szczególnie nasiliły się ataki astmy, na którą cierpiał od dzieciństwa. W 1964 roku spędził trzy miesiące w opactwie Royaumont pod Paryżem, gdzie jako sekretarkę zatrudnił młodziutką Kanadyjkę z Montrealu, studentkę literatury współczesnej na Sorbonie, Ritę Labrosse. Zafascynowana inteligencją i bezpretensjonalnym sposobem bycia pisarza dziewczyna towarzyszyła odtąd Gombrowiczowi już do końca życia, a 28 grudnia 1968 roku została jego formalną żoną. Ujmująca, bardzo bezpośrednia w kontaktach z otoczeniem, czuwa do dzisiaj nad pozagrobową sławą męża. To dla niej Gombrowicz napisał w 1965 roku Kosmos, chociaż twierdził, że była obecna w erotycznych motywach wszystkich poprzednich książek, mimo że jeszcze się nie znali.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Przemysława Słowińskiego i Teresy Kowalik „Wielkie dziedzictwo Polaków. Kultura, sztuka, sport” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Przemysława Słowińskiego i Teresy Kowalik „Wielkie dziedzictwo Polaków. Kultura, sztuka, sport”.
„Gombrowicz miał 59 lat, jak się poznaliśmy, ja 29 – wspominała Rita. – Był fascynującym człowiekiem i zawsze bardzo podobał się młodym ludziom. Umiał być bardzo zabawny, miał w sobie Próżny i egocentryczny z natury Gombrowicz chłonął popularność jak lekarstwo. Niestety, leczyć nią mógł tylko swoje ego, ciało
było bowiem w kiepskim stanie. Szczególnie nasiliły się ataki astmy, na którą cierpiał od dzieciństwa. W 1964 roku spędził trzy miesiące w opactwie Royaumont pod Paryżem, gdzie jako sekretarkę zatrudnił młodziutką Kanadyjkę z Montrealu, studentkę literatury współczesnej na Sorbonie, Ritę Labrosse. Zafascynowana inteligencją i bezpretensjonalnym sposobem bycia pisarza dziewczyna towarzyszyła odtąd Gombrowiczowi już do końca życia, a 28 grudnia 1968 roku została jego formalną żoną. Ujmująca, bardzo bezpośrednia w kontaktach z otoczeniem, czuwa do dzisiaj nad pozagrobową sławą męża. To dla niej Gombrowicz napisał w 1965 roku Kosmos, chociaż twierdził, że była obecna w erotycznych motywach wszystkich poprzednich książek, mimo że jeszcze się nie znali.
„Gombrowicz miał 59 lat, jak się poznaliśmy, ja 29 – wspominała Rita. – Był fascynującym człowiekiem i zawsze bardzo podobał się młodym ludziom. Umiał być bardzo zabawny, miał w sobie dziecko i poetę zarazem. A ja byłam zafascynowana literaturą, choć jak się poznaliśmy, w ogóle nie znałam jego twórczości. Witold różnił się od innych intelektualistów, zachowywał się jak książę incognito. To mnie zafascynowało”.
W 1963 roku Witold Gombrowicz otrzymał stypendium Forda, które po 23 latach pozwoliło mu powrócić z Argentyny do Europy i przez rok mieszkać w Berlinie Zachodnim. Było też szansą na spotkanie z rodziną, z którą przez ponad dwie dekady mógł jedynie korespondować. A żyli wtedy jeszcze jego dwaj starsi bracia: Jerzy i Janusz. Tę możliwość zniweczyła seria publikacji prasowych. Zaczęło się od warszawskiej „Kultury”, w której Stanisław Zieliński napisał o Gombrowiczu: „Ciągnął do Polski niczym żaba do błota. Nad zachodnioberlińskim Jordanem zapiał: «Freiheit hier!» i chlupnął w wodę”.
Ale najbardziej brutalnym atakiem na pisarza okazał się tekst O dystansie, czyli rozmowa z mistrzem Barbary Witek-Swinarskiej, żony wybitnego reżysera Konrada Swinarskiego, zamieszczony we wrześniu 1963 roku w „Życiu Literackim” jako wywiad.
„Gombrowicz, nie spodziewając się zasadzki, umówił się więc z nią na kawę – pisze Joanna Siedlecka. – (...) Nieautoryzowaną prywatną rozmowę z pisarzem, przebywającym wówczas w Berlinie Zachodnim na stypendium Forda, przedstawiła jako wywiad z nim. Pokazała pisarza jako cynicznego pyszałka, włożyła mu w usta słowa mające świadczyć o jego faszystowskich sympatiach, bagatelizowaniu i wybielaniu zbrodni hitlerowskich na Polakach, oczywiście – jak sugerowała – za zachodnioniemieckie marki.
Wstrzeliła się idealnie w antyniemiecką linię gomułkowskiej propagandy, do obrzydzenia straszącej Polaków niemieckimi rewanżystami. Rozpętała trwający kilka miesięcy wymierzony w «zachodnioniemieckiego stypendystę» medialny lincz. Opluwały go niemal wszystkie tytuły, od «Trybuny Ludu» do «Kultury» [ministra Janusza] Wilhelmiego oraz prasa emigracyjna (z wyjątkiem broniącej go paryskiej «Kultury»), dyspozycyjni także i później publicyści i pisarze: Jan Dobraczyński, Artur Sandauer, Krzysztof Teodor Toeplitz, Stanisław Zieliński, oburzeni rzekomo czytelnicy nazywali go zdrajcą, renegatem, który się «odpolaczył».
Polska, gdzie żyli jeszcze jego bracia, była od Berlina dosłownie o krok, Gombrowicz myślał więc oczywiście o wizycie w kraju, ale nagonka te plany przekreśliła, a co najgorsze – przykleiła mu na trwałe gębę anty-Polaka, pogorszyła sytuację wydawniczą – objął go absolutny zakaz cenzury. Pisarz przypłacił aferę dwumiesięcznym pobytem w berlińskiej klinice – astma, serce, nerwowe załamanie”.
Według materiałów IPN (sygnatura 00170/599) Witek-Swinarska była od marca 1963 do czerwca 1969 roku współpracownicą Departamentu II (kontrwywiadu), zarejestrowaną pod numerem 5489 jako kontakt służbowy o kryptonimie «Krystyna», prowadzoną przez pułkownika Jerzego Witkowskiego i majora Jerzego Kudasia. Wykorzystywaną na «odcinku berlińskim», gdzie bywała często ze swoim słynnym mężem, miała więc, w esbeckim slangu, «dotarcie» do nielicznych tam wówczas Polaków, a jako lewaczka do interesujących nasze służby niemieckich grup prokomunistycznych i maoistowskich, o których, jak podkreślano w jej charakterystykach, dostarczała cennych informacji. Współpracę «Krystyny» potwierdzają najtwardsze z dowodów, czyli własnoręcznie pisane przez nią raporty – szczegółowe, obszerne, emocjonalne, pełne nie tylko faktów, ale również komentarzy oraz tak potrzebnych bezpiece tzw. danych wrażliwych o teatralno-literackim światku. Np. kto jest pederastą i tchórzem bez charakteru, którą z pań «obespało» pół Związku Literatów, kto kogo naciął na grubszą forsę itd.
Jej «wywiad» z Gombrowiczem okazał się majstersztykiem, dostała więc za niego złoty damski zegarek. Nagrodę specjalną, bo, jak wynika z jej teczki, współpracowała ze względów ideowych, nie była wynagradzana finansowo ani rzeczowo, z wyjątkiem «operacyjnego» paszportu umożliwiającego natychmiastową realizację kolejnego zadania. Zwerbowano Swinarską po kilku rozmowach «pozyskaniowych» jako «uczciwą Polkę», która za swój patriotyczny obowiązek uważała walkę z wrogimi antypolskimi siłami. Może chciała też pomóc swojej karierze? Próbowała przecież, choć bez większego powodzenia, tłumaczyć z niemieckiego, a jako absolwentka Szkoły Teatralnej nie tylko grać, ale też pisać i reżyserować dramaty dla Teatru Telewizji. Bez wątpienia zależało jej także na karierze męża, któremu towarzyszyła w rzadkich jeszcze wówczas wyjazdach na Zachód. «Zadawała szyku swoim pierwszym chyba w ówczesnej Warszawie volkswagenem garbusem, zachodnimi ciuchami, a Kondzio Swinarski jedyną wtedy rewelacyjną zamszową kurtką» – wspominała (...) pisarka Wiesława Czapińska, ich dobra znajoma. Swinarski należał bowiem do nielicznych wybrańców, którzy mieli jeszcze przed Październikiem status twórcy eksportowego i częściej niż w Polsce reżyserował na Zachodzie, głównie w Niemczech, w Berlinie zarówno Wschodnim, jak i Zachodnim. Na staż do Brechta wyjechał już w 1955 roku, w 1963 na stypendium Forda do Stanów. (...)
Akcję przeciw Gombrowiczowi starannie zaplanowano. Według materiałów Departamentu II jej celem było «moralne rozbrojenie emigracyjnego pisarza przez publiczną kompromitację na łamach prasy». Główne zadanie zlecono właśnie Barbarze Witek-Swinarskiej, ściągniętej do Berlina zaraz po przyjeździe Gombrowicza. Dopadła go na spotkaniu z niemieckimi studentami, przedstawiła się jako wielbicielka, chciała mu złożyć hołd i opowiedzieć o sławie, którą się w Polsce cieszy. Była młodą, niebrzydką kobietą, żoną znanego reżysera. Gombrowicz, nie spodziewając się zasadzki, umówił się więc z nią na kawę. Przyszła z różą, która odegrała rolę swoistego pocałunku Judasza, a rezultat wykonanego przez nią zadania wydrukował natychmiast politruk, towarzysz Władysław Machejek w swoim «Życiu Literackim», zwanym wówczas nie bez kozery «Literacką rzycią». O zainteresowaniu służb Gombrowiczem świadczy też, że «Krystyna» sporządziła również o nim własnoręczny raport, a dwa pozostałe spisali jej oficerowie na podstawie przekazanych przez nią informacji, m.in. o wysokości otrzymanego przez Gombrowicza stypendium, jego celu, czyli rozprawie o berlińskim murze, pisanej «na zamówienie określonych kół politycznych Zachodu, wśród których uchodził za specjalistę od rozmiękczania ideologicznego polskich twórców i walki z krajową propagandą». Doniosła również o groźnych berlińskich znajomościach Gombrowicza, m.in. z Tadeuszem Nowakowskim z Radia Wolna Europa, Bohdanem Osadczukiem, według niej – «działaczem nacjonalistycznym ukraińskiego pochodzenia, współpracującym z amerykańskim wywiadem pod przykrywką dziennikarza».
W 1964 roku Gombrowicz przeniósł się wraz z Ritą do miejscowości Vence na południu Francji, nieopodal Nicei. W 1966 został po raz pierwszy nominowany do Literackiej Nagrody Nobla. W 1968 roku wyprzedził go zaledwie jednym głosem Japończyk Yasunari Kawabata. Rok później był już murowanym faworytem do otrzymania tego wyróżnienia, co potwierdziły sprawozdania z posiedzenia Komitetu Noblowskiego z 18 września 1969 roku, na którym jego kandydatura została pominięta przy tworzeniu tzw. krótkiej listy z powodu śmierci.
Pod koniec życia był już zmęczony walką z trawiącą go przez całe życie astmą, zgorzkniały i smutny. Wyśmiewał się wprawdzie z tego, że literaturoznawcy jeszcze za życia zaliczyli go w poczet klasyków XX wieku, ale w głębi duszy był z tego bardzo dumny. Zmarł w Vence 25 lipca 1969 roku i tam też został pochowany.
Rita pisała o jego śmierci do Konstantego Jeleńskiego: „W ciągu dwóch ostatnich dni miał ataki astmy, był bardzo słaby. Na godzinę przed śmiercią dałam mu malin, które zjadł z przyjemnością. Poprosił mnie o kieliszek burgunda i powiedział, że jeden łyk go upił. Zasnął”.
Sejm Rzeczypospolitej Polskiej ogłosił rok 2004 Rokiem Gombrowicza.