Czerwony Baron i jego najlepszy przyjaciel
Zobacz też: Manfred von Richtofen (Czerwony Baron) i jego kłopotliwa sława
Wojenne lenistwo
To właśnie tego sympatycznego doga niemieckiego połączyła niezwykła przyjaźń z jednym z najlepszych pilotów wszech czasów. Ich przygoda rozpoczęła się pod koniec sierpnia 1915 roku, gdy Manfred von Richthofen przeniesiony został do oddziału Brieftauben-Abteilung-Ostende (BAO, niem. „gołębie pocztowe”) w pobliżu Ghistelles. Ta niepozorna nazwa stanowiła początkowo przykrywkę dla prawdziwego celu działalności jednostki. BAO utworzono w 1914 roku, a jego zadaniem miało być bombardowanie Wielkiej Brytanii. Wkrótce jednak okazało się, że wybrzeża Belgii i Anglii dzieli zbyt duża odległość, by załogi maszyn mogły pokonywać ją codziennie. Dowództwo postanowiło więc, że jednostka będzie zrzucać bomby na terytorium francuskie.
Gdy Manfred von Richthofen wysiadł z pociągu w Brukseli, zdziwił się, kiedy już na dworcu spotkał Georga Zeumera – swojego pierwszego pilota, z którym latał jeszcze na froncie wschodnim. Między innymi dzięki dobremu towarzystwu, pobyt w Ghistelles przypominał raczej kurację w sanatorium niż służbę na froncie. Piloci całe dnie spędzali w szlafrokach na plaży, od czasu do czasu chowając się do środka zajmowanego przez jednostkę hotelu (nazywanego potocznie „schronem bohaterów”) w obawie przed brytyjskim ostrzałem i bombardowaniem. Okazji do mrożących krew w żyłach pojedynków i do zrzucania bomb w szczególnie ważnych strategicznie miejscach nie było wiele.
Richthofen o swoim pobycie w Brieftauben-Abteilung-Ostende pisał później: lataliśmy dużo, rzadziej walczyliśmy, a sukcesów nie odnosiliśmy praktycznie nigdy. Nawet, gdy jakiś nieuważny Anglik czy Francuz zapuścił się na terytorium nieprzyjaciela, łatwo mógł pozbyć się z ogona wrogiej maszyny, której pilot nie zawsze komunikował się ze strzelcem-obserwatorem w odpowiedni i zrozumiały dla obydwu stron sposób. Nie inaczej było w przypadku Richthofena i dwa lata starszego Zeumera, którzy po niemal każdym locie obwiniali się wzajemnie o niekompetencje. Spory te szybko jednak zażegnywano.
Najpiękniejsze stworzenie na świecie
Ze względu na nadmiar wolnego czasu, Manfred wraz z Georgiem często wybierali się na wycieczki po okolicy. Podczas jednej z nich spotkali starszego Belga, który w koszyku trzymał kilka małych puchatych kulek – po pięć marek każda (dla porównania, za tę samą kwotę w roku 1917 nabyć można było cztery lub pięć egzemplarzy książki Der rote Kampfflieger). Zeumer kupił jednego pieska, a Richthofen drugiego.
Nazwali je Max i Moritz, od imion głównych bohaterów humorystycznych, a nierzadko sprośnych, komiksów wydanych po raz pierwszy przez Wilhelma Buscha w 1865 roku. Niestety, Max szybko zakończył życie pod kołami przejeżdżającego samochodu. Moritz jednak rósł jak na drożdżach, nie odstępując swojego pana na krok.
Manfred od dziecka dorastał w otoczeniu zwierząt, zarówno koni i kóz, których nie brakowało u mieszkającej w Rombergu babci, jak i psów. Rodzina miała ich co najmniej kilka. Od szorstkowłosego wyżła niemieckiego, który był towarzyszem zabaw braci Richthofen około 1905 roku, na niewielkim czarnym spanielu (widocznym m.in. na zdjęciu rodzinnym z drugiej połowy 1917 roku) kończąc. Nie należy dziwić się również, że to właśnie pies okazał się zwierzęciem dla Manfreda najodpowiedniejszym. O ile bowiem warunki panujące na wojnie uniemożliwiły pilotowi jazdę konną, to wciąż nie brakowało okazji do polowań.
Richthofen szybko jednak przekonał się, że ta niewielka kulka, jaką pies wydawał się jeszcze kilka miesięcy wcześniej, była wówczas zaledwie w pierwszym etapie dorastania. Zwierzę szybko osiągnęło bowiem nieoczekiwanie duże rozmiary. Nie zraziło to ani trochę Richthofena, który niejednokrotnie nazywał pupila najpiękniejszym stworzeniem na świecie. Pies szybko więc przyzwyczaił się do jedzenia posiłków swojego pana oraz spania w jego łóżku.
Co ciekawe, Richthofen przekonany był o tym, że Moritz to najprawdziwszy dog niemiecki. Pisał między innymi: Jego matka była pięknym, rasowym zwierzęciem. Jego ojciec zapewne także. Jestem tego pewien Przyjaciele służący w tym samym oddziale, co Manfred – najpierw w pobliżu Ghistelles, później z kolei na froncie wschodnim – mieli co do tego pewne wątpliwości. Erwin Boehme w liście do narzeczonej stwierdzał:
Moim zdaniem Moritz nie jest w pełni rasowym psem. Lepiej jednak nie mówić tego Richthofenowi, jeżeli nie chce się wpędzić go w bardziej melancholijny nastrój…
Geschwaderhund
Duże psy bardzo często nieświadome są swoich rozmiarów i aż do późnych lat zachowują się jak małe szczeniaki. Podobnie było z Moritzem. Zwierzę najczęściej chodziło za swoim panem lub biegało swobodnie po lotnisku. Wszystkich gości, niezależnie od rangi, witało niezwykle radośnie, kładąc im przednie łapy na ramionach i zdejmując przybyłym nakrycie głowy. Swoim głośnym ujadaniem pies pomagał także w inscenizowaniu nalotów bombowych, a więc ulubionej zabawie wszystkich pilotów, w tym samego Manfreda, który w ten sposób mógł pozbyć się niemile widzianych gości.
Polecamy e-book: „Polowanie na stalowe słonie. Karabiny przeciwpancerne 1917 – 1945”
Tym, co wzbudziło dodatkowy zachwyt Richthofena, była pasja łowiecka doga, który często, merdając zakręconym ogonem, przynosił upolowane króliki lub inne mniejsze zwierzęta. Moritz wyspecjalizował się także w rozgrywkach sportowych, szczególnie grze w bilard, której oddawał się także jego pan. Niestety, włączenie psa do stałych rozgrywek okazało się niemożliwe ze względu na podejrzanie duże ilości kul i ręczników, które podczas rozgrywek znikały bez śladu… Któregoś dnia Manfred zabrał nawet swojego pupila do samolotu, przypinając do pasami w fotelu obserwatora. Moritz zachowywał się pierwszorzędnie, ze zdziwieniem i fascynacją patrząc na uciekające mu spod łap pola i łąki. Później jednak, na co długo jeszcze narzekał pomocnik Richthofena, mechanicy musieli czyścić samolot z różnych nieprzyjemnych rzeczy.
Informacja ta, szczególnie już po II wojnie światowej, błędnie interpretowana była przez niewtajemniczonych w lotnicze ekstrawagancje dziennikarzy. W latach pięćdziesiątych na przykład jedna z niemieckich gazet (myląc zresztą Manfreda z jego bratem, Lotharem) donosiła, że pilot nigdy nie wsiadał do samolotu bez swojego ulubionego psa (tu z kolei dokonano zamiany rasy z doga niemieckiego w foksteriera). Dziś nie ulega już żadnej wątpliwości, że wyczyn taki należałby do co najmniej karkołomnych, zważając chociażby na – wykonywane w powietrzu z zawrotną dla czworonoga prędkością – akrobacje…
Moritz, będąc ze swoim panem cały czas od 1915 roku, stał się poniekąd prawdziwym weteranem wojennym. Bywał przecież zarówno w Rosji, jak i w Belgii czy Francji. Wykształciło to u niego wyjątkowo patriotyczne sympatie polityczne. Gdy w lecie 1915 roku oddział Richthofena podróżował pociągiem do nowego miejsca stacjonowania (a podróż taka, ze względu na liczne i długi postoje, trwała zdecydowanie dłużej niż można by sobie życzyć) Moritz, zazwyczaj łagodny, prawie rzucił się na kilku młodych Rosjan. Podobnie nieprzyjaźnie powitał Francuzów, odpowiadających za stan utrzymania baraków jednostki. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Letnie miesiące były wówczas wyjątkowo upalne, podróżujący żołnierze nierzadko opuszczali więc wagony i… rozbijali namioty nieopodal torów kolejowych. Dzięki temu Moritz mógł bez przeszkód poznawać nowe miejsca oraz, wprawdzie nie zawsze przyjaznych, ludzi.
Wolny strzelec
Psiak jednak, mimo tego, że Richthofen prawie nie spuszczał go z oczu, zachowywał się często lekkomyślnie i nieostrożnie. Niewiele brakowało, by przez taki właśnie wybryk Moritz skończył podobnie, jak wiele innych zwierząt trzymanych przez pilotów na lotniskach.
Któregoś dnia dog ścigał startujący samolot, gdy nagle śmigło przycięło mu kawałek ucha. Obrażenia nie wydawały się groźne, sam pies zresztą niezbyt się nimi przejął, zalecana była jednak pomoc weterynaryjna (lub po prostu lekarska – historia pokazuje, że podczas wojny specjalizacja medyczna nie robi zbytniej różnicy) – na szczęście w pobliżu JG 1 przebywał brat cytowanego już wcześniej Erwina Boehmego, Gerhard, który szybko opatrzył ranę. Richthofen był za to braciom wdzięczny jeszcze bardzo długo, czego wyrazy dawał w wielu listach. Manfred, który nigdy nie chciał okaleczać swojego przyjaciela przycięciem uszu, początkowo zmartwił się kontuzją Moritza. Później jednak stwierdził radośnie, że w ten sposób wygląda on bardziej zawadiacko…
Sympatia, jaką komendant darzył swojego psa, bardzo podobała się innym pilotom. Im także wesoły i często nieporadny Moritz szybko przypadł do gustu. W wielu rozmowach i listach przyznawali, że wesoły zwierzak pomógł im w dostrzeżeniu „ludzkiej” strony dowódcy. Nie oznaczało to jednak wcale, że w ramach żartu wahali się przed wykorzystywaniem go do zemszczenia za dowcipy Richthofena. Tak właśnie 21 kwietnia 1918 roku Richard Wenzl, w odwecie za żart, którego ofiarą padł wcześniej tego dnia, zwabił psa do swojego baraku, po czym przywiązał mu do zakręconego ogona ciężkie polano. Biedny Moritz biegał tak po całym lotnisku w Cappy, szukając swojego pana, który uwolniłby go od niechcianego ciężaru. W końcu Manfred, gotowy już do lotu, ze śmiechem odwiązał psa od belki – wtedy powstało jedno z najbardziej znanych zdjęć Czerwonego Barona i jedno z ostatnich, jakie wykonano przed jego śmiercią…
Manfred von Richthofen nie wrócił już do Cappy. Zginął zestrzelony i został pochowany z wojskowymi honorami. Nie wiadomo, co dalej stało się z Moritzem. Nie pojawia się on już później na zdjęciach Jagdgeschwader 1. Najbardziej prawdopodobne jest, że psem zaopiekował się Lothar oraz rodzina w Świdnicy. Wiadomo jednak, że to właśnie ten czworonóg był, zwłaszcza pod koniec życia Czerwonego Barona, jednym z jego najlepszych przyjaciół. Podczas Wielkiej Wojny nie stanowiło to odosobnionego przypadku – wystarczy wskazać tu postać Maksa Immelmanna i jego ukochanego psa Tyrasa. Historia Richthofena i Moritza pokazuje jednak wyraźnie, jak wiele w owym czasie znaczyła psia wierność w znaczeniu zarówno przenośnym, jak i dosłownym.
Przeczytaj też: Kłopotliwa sława Czerwonego Barona
Bibliografia:
- Boehme Erwin, Briefe eines deutschen Kampffliegers an ein junges Maedchen, K.F. Koehler Verlag, Monachium 1940.
- Bodenschatz Karl., Jagd in Flanderns Himmel, Knorr & Hirth, Monachium 1937.
- Burrows William E., Der rote Baron, tłum. K. Kamberger, Heyne, Monachium 1980.
- Richthofen Manfred von, Der rote Kampfflieger, Ullstein, Berlin 1933.
- Richthofen Kunigunde von, Mein Kriegstagebuch, Ullstein, Berlin 1937.
Redakcja: Michał Woś