„Cyrk Skalskiego” przybywa do Afryki
Ten tekst jest fragmentem książki Bohdana Arcta „Cyrk Skalskiego”.
Jest rzeczą zrozumiałą, iż „Cyrk Skalskiego” nie mógł odegrać znaczniejszej roli w całości działań lotniczych na pustyni. Był zbyt małą jednostką w stosunku do ciągle rosnących sił powietrznych Royal Air Force oraz United States Army Air Force. O ile jednak ilościowo nie był w stanie się z nimi mierzyć, to jakościowo stał na równym, a prawdę mówiąc na znacznie wyższym poziomie. Okazało się to wkrótce po rozpoczęciu latania przez polskich pilotów.
Gdy tylko wylądowały samoloty transportowe, a polscy myśliwcy znaleźli się na piasku lotniska Bu Grara, położonego w pobliżu Mareth Line, ciężarówki przewiozły ich do kasyna pilotów dywizjonu nr 145, w skład którego miał wchodzić Polish Fighting Team. Lotnictwo 8 Armii posiadało w tym czasie tylko jedno Skrzydło czysto myśliwskie, złożone z trzech dywizjonów wyposażonych w samoloty Spitfire Mk. V i dowodzone przez podpułkownika (Wing Commander) Petera Olvera. Skrzydło to stacjonowało właśnie ma lotnisku Bu Grara. Poza myśliwcami istniały liczne dywizjony samolotów myśliwsko-bombowych na Kittyhawkach i równie liczne jednostki bombowe, przeważnie na samolotach typu Mitchell. Lotnictwo transportowe, ważne ze względu na wielkie odległości, zorganizowane było doskonale i składało się z wielu typów samolotów dwu- i czterosilnikowych. Cały sprzęt lotniczy dostarczany był na Pustynię Zachodnią drogą okrężną: statkami z Anglii lub ze Stanów Zjednoczonych do portu w Takoradi w Zachodniej Afryce (Gold Coast), stamtąd zaś powietrzem w poprzek Czarnego Kontynentu do Egiptu. Warto zaznaczyć, że w transportowaniu tych samolotów czynny udział brali Polacy, których jednostka stacjonowała w Takoradi.
Angielski dywizjon myśliwski 145 od dłuższego czasu dowodzony był przez ochotnika amerykańskiego, majora (Squadron Leader) Lence’a Wade’a. Ciekawa to była postać, tak jak ciekawy był cały skład osobowy dywizjonu. Wade pochodził z Teksasu, do lotnictwa angielskiego zgłosił się na samym początku wojny i długi czas spędził w Afryce, stając się prawdziwym pustynnym wygą. Opalony na ciemny brąz, łysawy, z czarnym wąsikiem, szybki w ruchach i w mowie, doskonały, wytrawny pilot. Na koncie miał osiemnaście zwycięstw powietrznych, a liczba ich urosnąć miała w następnych miesiącach do dwudziestu czterech, dopóki Wade nie zginął nad Włochami w locie bojowym.
Dywizjon 145 był prawdziwą Ligą Narodów czy jak kto chce Obozem Narodów Zjednoczonych. Eskadrą „A” dowodził wysoki i chudy Nowozelandczyk, kapitan (Flight Lieutenant) I. Heskett. Dowódcą eskadry „B” był Rodezyjczyk H. Shand, niewielki i spokojny człowiek, o miękkim, melodyjnym głosie i nienagannych manierach, a w dodatku doskonały i popularny wśród podwładnych pilot. Adiutantem był Anglik, kapitan L. Gibson. Poza tym piloci werbowali się z Anglii, Irlandii, Australii, Nowej Zelandii, Południowej Afryki, Rodezji, Kanady, a nawet z Argentyny. Byli to przeważnie wytrawni piloci, obeznani z pustynią i sposobami walki w Afryce, zahartowani i przyzwyczajeni do nieustannych zmian miejsca postoju – zjawiska dosyć charakterystycznego na tamtejszym froncie.
Przeżyli już oni niejedną pogoń za Afrika Korps i... niejedną ucieczkę. Personel techniczny, obsługa samolotów, kierowcy, kucharze i tym podobni byli przeważnie Anglikami, równie doświadczeni w swym fachu i otrzaskani z pustynią jak piloci. Ludzie ci pracowali w niezwykle trudnych i prymitywnych warunkach, grzebali się przy samolotach w niebywałej spiekocie, w czasie dokuczliwych wichrów pustynnych, a pracy ich należą się wyrazy najwyższego uznania...
Do takiej to jednostki dostała się polska eskadra myśliwska. Przyjęto Polaków z otwartymi rękami, ale Brytyjczycy spoglądali nieco nieufnie, jakby nie chcąc przedwcześnie wydawać opinii o nieznanych im przybyszach. W myśliwskim Skrzydle Pustyni Zachodniej zwykło się cenić czyny, nie zaś słowa.
Cztery dni minęły, nim Polacy rozpoczęli latanie. Spowodowane to zostało faktem, że samoloty dla eskadry były w drodze i nadeszły w dwa dni po naszym przylocie. Oczywiście trzeba było dokonać zwykłych inspekcji i obsługa techniczna, złożona z samych Anglików, pracowała bez przerwy, by przygotować samoloty na dzień 16 marca, kiedy to „Cyrk Skalskiego” rozpoczął właściwą pracę.
Wykorzystując wolny czas zapoznawaliśmy się z lotniskiem Bu Graca, z lokalnymi przepisami latania, bardzo zresztą nielicznymi, z rodzajami lotów bojowych i z pracą innych dywizjonów. W pustynnym Skrzydle każdy dywizjon był samowystarczalny, posiadał swój oddzielny obóz, miał własną obsługę ziemną, tabor samochodowy, kuchnię oraz kasyna pilotów i personelu technicznego. Pomiędzy samolotami dywizjonu 145 rozrzuconymi na południowym skraju lotniska, rozbity był duży namiot, gdzie urzędował dyżurny telefonista oraz przesiadywali piloci w służbie i dywizjonowy oficer taktyczny, tak zwany Intelligence Officer. Ten namiot, nazywany „ops”, koncentrował w sobie dowodzenie jednostką. Tu nadchodziły rozkazy z dowództwa Skrzydła w sprawie lotów, tu piloci dowiadywali się o najnowszych zarządzeniach, tu wisiały mapy z naniesioną linią frontu, lokacją nieprzyjacielskich lotnisk i centrów obrony przeciwlotniczej, tu wreszcie składano meldunki po zakończeniu lotów.
Obóz Skrzydła rozbity był na pustkowiu, a tuż za obozem rozpoczynała się pustynia, ciągnąca się dziesiątkami kilometrów we wszystkie strony.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Bohdana Arcta „Cyrk Skalskiego” bezpośrednio pod tym linkiem!
Najbliższą miejscowością było miasteczko Medenine, na pół zrujnowana przez działania wojenne mieścina arabska, złożona z prymitywnych lepianek, pozbawiona sklepów, gospód i tego wszystkiego czego wymaga się normalnie od osady, pretendującej do miana miasteczka. Ten prymitywny brak wygód, brak jakichkolwiek rozrywek kulturalnych dał się dobrze we znaki Polakom przyzwyczajonym do dotychczasowego komfortu stałych lotnisk w Anglii. Niemniej nie po wygody i nie po komfort eskadra jechała do Afryki, toteż nikt, nawet najzajadlejsi pesymiści „Cyrku”, nie narzekali, tym bardziej że wkrótce okazało się, iż działania powietrzne były nad wyraz obfite i owocne w nie byle jakie rezultaty.
Bu Grara odległe było od linii frontu o szesnaście mil angielskich i stale słychać było grzmot dział. W nocy na zachodzie widniała łuna, czasami widywało się wybuchy poszczególnych pocisków. Nic dziwnego, przecież walki naziemne trwały bezustannie, generał Rommel starał się opóźnić brytyjskie uderzenie i odwrócić losy afrykańskiej kampanii. Daremne to były usiłowania. Na krótko przed przybyciem Polish Fighting Team przeprowadzona została niemiecka ofensywa na Medenine, mająca na celu zdezorganizowanie 8 Armii i opóźnienie jej ataku na Mareth Line, a jednocześnie rozbicie i pozbawienie ducha bojowego dywizji amerykańskich, zajmujących lewą flanką 8 Armii. Do boju ruszyła doświadczona w walkach niemiecka 21 Dywizja Pancerna i zaatakowała świeże i młodo bojowo oddziały amerykańskie, rozrzucone szeroko w rejonie Gafsa. Jednocześnie zaś spoza Mareth spłynęły wojska na 8 Armię. Ofensywa ta załamała się szybko w ogniu wytrawnej artylerii brytyjskiej, niemniej Rommel odniósł spore sukcesy. Niemiecki oddziały pancerne przeszły przełęcz Faid do Sbeitla, Gafsa i Feriana, zajęły przełęcz Kasserine, zadały przy tym takie straty Amerykanom, iż musieli się oni wycofać, by uniknąć okrążenia od południa. Równocześnie jednak wojska brytyjskie ruszyły do kontrofensywy, a rezultat był taki, iż Rommel zatrzymał się na przełęczy Kasserine, Amerykanie zaś, odzyskawszy pewność siebie i zdoławszy się zreorganizować, podsunęli się do Maknassy, by zagrodzić w ten sposób tyłom Mareth Line. Niemcy wycofali się poza potężne fortyfikacje, zapanował względny spokój, obie strony wiedziały jednak doskonale, iż w ciągu najbliższych tygodni, a może nawet i dni, dojdzie do decydującego starcia. Potężne kleszcze zaciskały się nieubłaganie wokół Tunezji.
Po nieudanej ofensywie Rommel opuścił Afrykę. Jedne źródła twierdzą, iż uczynił to ze względów zdrowotnych, inne zaś bez ogródek wysuwają odmienne przyczyny: Rommel nie spełnił swego zadania, trzeba było go odwołać. Kwestia pozostaje otwarta, dość, iż Rommel wrócił do Niemiec, a jego miejsce zajął generał von Arnim.
Podczas tych wszystkich operacji naziemnych, podczas zasadniczych przesunięć w dowództwie niemieckim polska eskadra przygotowywała się do akcji. W dniu 16 marca każdy z naszych pilotów wykonał krótki orientacyjny lot nad lotniskiem i okolicą, by zapoznać się z terenem i ze sposobami startu i lądowania. Zamiast bowiem asfaltowych pasów startowych istniały w Bu Grara piaszczyste drogi, z grubsza wyznaczone pustymi beczkami po benzynie. Startujące i lądujące samoloty podrywały w górę chmury pyłu, długo trzymające się w powietrzu i utrudniające innym pilotom obserwację. Zamiast zaś łatwych do rozpoznania punktów orientacyjnych, na lewo i na prawo ciągnęła się pustynia, szczęśliwie urozmaicona pasem wybrzeża oraz taflami wyschniętych słonych jezior, których powierzchnia lśniła zwodniczo w afrykańskim słońcu i dawała złudzenie powierzchni jakiejś gigantycznej ślizgawki, sztucznego lodowiska. Niestety, było to złudzenie, o chłodzie i lodzie trzeba było zapomnieć na przeciąg dłuższego czasu.
Przygotowania naszej eskadry trwały niezwykle krótko – po prostu pół dnia. Na loty treningowe zespołowe i na zgranie się zespołu czasu nie było, mieliśmy „dotrzeć się” podczas właściwych lotów bojowych. Nie martwiło nas to zbytnio, znaliśmy się dobrze, a w dodatku taktyka powietrzna była jednolita we wszystkich polskich dywizjonach w Anglii. Wiedzieliśmy więc z góry, w jakim szyku lecieć będziemy po starcie i jakie ugrupowanie przyjmiemy nad terenem nieprzyjaciela. Takie szczegóły, jak szybkość przybierania szyku bojowego (ze względu na bliskość frontu) czy też przyzwyczajenie się do operowania w sześć samolotów (zamiast pełnej dwunastki dywizjonu), wyjaśnił nam Stach Skalski na ziemi, wtrącając przy tym zdanie, które powtarzał przy każdej okazji od wyjazdu z Anglii; „Musimy naprawdę pokazać, co potrafimy”.
Rzecz jasna, iż zdanie to podzielał każdy członek eskadry.
Zanim jednak „Cyrk” znalazł okazję pokazania, co był wart, musiał pokazać, iż nie obawiał się trudów pustynnego życia. Nie było ono idealne. W namiotach było ciasno, ledwie wystarczało miejsca na złożenie skromnych bagaży koło legowisk. Wodę ceniono na wagę złota, wydzielano ją w małych ilościach, co zresztą znakomicie upraszczało poranną i wieczorną toaletę. Jedna blaszanka na dzień – to wszystko.
Jedzenie było monotonne. Dostawaliśmy cztery posiłki dziennie. Trzy z nich składały się z konserw „bully beef ”, czyli swego rodzaju odmiany wołowiny, na podwieczorek podawano herbatę i suchary z marmoladą. Chleb, jako luksus, dostawaliśmy raz na tydzień. Była to racja żołnierska; pod względem wyżywienia wszyscy na pustyni zostali zrównani. Nie zdarzyło się jednak, by ktokolwiek narzekał, mimo że niestrawność i dolegliwości żołądkowe były na porządku dziennym.
Tego rodzaju jednak kłopoty, czy też niewygody doskwierały głównie wtedy, gdy nie było nic do roboty i dopóki nie rozpoczęły się działania bojowe. Z chwilą gdy polska eskadra zabrała się do pracy w powietrzu, niemal wszyscy jej członkowie zapomnieli o trudnych warunkach pustynnych i skoncentrowali się na swych zadaniach.
Już zaś wieczorem dnia 16 marca Stach Skalski wyszedł z namiotu dowódcy Skrzydła z wielce tajemniczym wyrazem twarzy i nie wymieniwszy słowa z żadnym z nas, zasiadł w kącie kasyna pilotów, skrobiąc coś tajemniczo w swym notesie, oprawnym w czarne płótno. Zawartość notesu mieliśmy poznać dopiero następnego dnia.