Chruszczow kontra Mossad
– Działałem pod wpływem impulsu – powiedział Wiktor Grajewski, który wyniósł prestiż izraelskiego wywiadu na nowy poziom, prowadząc jedną z jego najbardziej udanych operacji. Stało się to w kwietniu 1956 roku, kiedy Grajewski nieświadomie scementował przyjaźń między Amosem Manorem i Jamesem Angletonem, sprawiając tym samym wielką przyjemność tak obu szefom agencji wywiadowczych, jak i rządom, którym służyli.
Z perspektywy czasu widać, że sukces Grajewskiego – seria zbiegów okoliczności i uśmiechów losu, na których bazują wszystkie agencje wywiadowcze – na dobre rozpoczął tajną współpracę, która łączyła Stany Zjednoczone i Izrael w różnych, często trudnych i niespodziewanych okolicznościach. Jego wyczyn dowiódł również, jaką wartość mają Żydzi działający w odpowiednich miejscach i współpracujący z izraelskim wywiadem.
– Teraz zdaję sobie sprawę, że byłem młody i głupi – powiedział Grajewski wiele lat później, jako osiemdziesięciokilkuletni emeryt, w swoim małym mieszkaniu na południowych przedmieściach Tel Awiwu. Sam ledwie wierzył w to, czego kiedyś dokonał. – Gdyby Rosjanie i Polacy mnie przyłapali, nie rozmawialibyśmy tu dzisiaj. Nie wiem, czyby mnie zabili, ale na pewno spędziłbym długie lata w więzieniu.
Urodził się w 1925 roku w Krakowie, mieście, które niegdyś było stolicą kraju i siedzibą królów Polski, jako Wiktor Spielman. Gdy wybuchła wojna, był nastolatkiem i wraz z rodzicami uciekł do Związku Radzieckiego. W 1946 roku wrócił do Polski, wstąpił do partii komunistycznej, studiował dziennikarstwo, pracował w Polskiej Agencji Prasowej i zmienił swoje żydowsko brzmiące nazwisko.
Już jako Wiktor Grajewski awansował na stanowisko starszego redaktora działu, który zajmował się tematami dotyczącymi Związku Radzieckiego i innych krajów socjalistycznych.
– Ten awans otworzył mi drzwi partii i rządu – wspominał Grajewski. W 1949 roku jego rodzice i siostra wyemigrowali do Izraela – dzięki wysiłkom tajnej agencji znanej później jako Natiw. Grajewski postanowił zostać w Polsce.
W grudniu 1955 roku jego ojciec ciężko zachorował, a Grajewski uznał, że musi go odwiedzić w Izraelu. Aby zorganizować tę podróż i uzyskać wizę, spotkał się z Ja’akowem Barmorem, rzekomo pierwszym sekretarzem ambasady Izraela w Warszawie, a w rzeczywistości jednym z wielu funkcjonariuszy Szin Betu wysłanych przez Manora za granicę.
– Nie wiedziałem, że pracował w wywiadzie – mówił Grajewski. – Myślałem, że to zwykły dyplomata.
Wizyta w Izraelu zachwiała jego światopoglądem. Grajewski został syjonistą. Oczywiście nie chwalił się tym nikomu, ale po powrocie do Polski postanowił, że przeniesie się do Izraela. Świadom, że prośba o pozwolenie na wyjazd może zrujnować mu karierę, spokojnie pracował i prowadził życie towarzyskie.
W Warszawie nie narzekał na brak dziewczyn, ale jedna z nich, również Żydówka z pochodzenia, miała za sobą szczególnie interesującą drogę życiową. Łucja Baranowska uciekła z getta we Lwowie i dołączyła do antyfaszystowskiej partyzantki. W oczach komunistów była to godna szacunku rekomendacja, Baranowska obracała się więc w kręgach najwyższych funkcjonariuszy partyjnych. Jej mąż był wicepremierem, sama zaś pracowała jako sekretarka pierwszego sekretarza PZPR Edwarda Ochaba.
Miała trzydzieści pięć lat, jednego syna i mocno skomplikowane życie osobiste. Choć mieszkała z mężem w jednym mieszkaniu, nie byli już razem.
– Małżeństwo jej się nie ułożyło, była moją dziewczyną w każdym sensie tego słowa – wspominał Grajewski ze starczą dumą. W tamtym czasie miał trzydzieści lat.
Był drugi tydzień kwietnia 1956 roku, cztery miesiące po powrocie Grajewskiego z Izraela. Miał się wybrać z Łucją na kawę, ale ona była wyjątkowo zajęta, kręcił się więc przy jej biurku w budynku Komitetu Centralnego PZPR.
– Wszyscy mnie znali. Dla tamtejszych strażników i pracowników byłem niemal jak członek rodziny. Kiedy rozmawiałem z Łucją, zauważyłem grubą broszurę w czerwonej okładce z tytułem „XX Kongres Partii. Przemówienie towarzysza Chruszczowa”. W rogu widniał napis „Ściśle tajne”.
Była to jedna z nielicznych kopii przemówienia przesłana przez sowieckie Politbiuro przywódcom krajów bloku wschodniego.
– Jak wszyscy słyszałem pogłoski o przemówieniu – dodał Grajewski. – Słyszałem też, że Stany Zjednoczone oferowały milion dolarów za to przemówienie. Wiedzieliśmy również, że wszystkie wywiady, wszyscy dyplomaci i wszyscy dziennikarze na świecie chcieli dostać ten tekst w swoje ręce.
– Dlatego kiedy zobaczyłem tę broszurę, natychmiast zrozumiałem, jaką ma ona wartość. Przemówienie interesowało mnie głównie jako dziennikarza. Powiedziałem Łucji: „Zabiorę tę książeczkę, pójdę do domu na godzinkę czy dwie i przeczytam ją”. Odpowiedziała: „Dobrze, ale o czwartej wychodzę do domu, więc wróć wcześniej, bo muszę to schować do sejfu”.
I oto Grajewski znalazł się nagle w posiadaniu najbardziej poszukiwanego dokumentu na świecie, opisującego ze szczegółami zbrodnie sowieckiego dyktatora Józefa Stalina. Łucja wręczyła mu go tak beztrosko, jakby była to lista zakupów.
– Schowałem broszurkę pod płaszczem i wyszedłem z budynku. Nikt nie próbował mnie zatrzymywać, nikt nie zwracał na mnie uwagi. Przecież wszyscy mnie znali. W domu, gdy przeczytałem przemówienie, byłem zszokowany. Takie straszne zbrodnie. Stalin mordercą?!
W broszurze znajdował się tekst przemówienia, które nowy przywódca KPZR Nikita Chruszczow wygłosił na zjeździe partii w Moskwie. Po raz pierwszy mówił w nim otwarcie o realiach trzydziestoletnich rządów Stalina: o masowych aresztowaniach, o torturowaniu i zabijaniu więźniów politycznych, o wywózkach do obozów pracy przymusowej zwanych Gułagiem, o wysiedleniach całych narodów, o megalomańskich projektach rolniczych i przemysłowych. Te skrywane przed światem potworności pochłonęły życie dziesiątków milionów ludzi.
Przemówienie było nie tylko lekcją historii, ale i informacją o tym, że nowy przywódca Związku Radzieckiego zamierza obrać nowy kurs polityczny.
Chruszczow nakazał przetłumaczyć i wydrukować ograniczoną liczbę kopii przemówienia, które rozesłano do przywódców wszystkich krajów satelickich, kontrolowanych przez Rosjan. Nie chciał jednak, by reszta świata poznała jego treść.
– Czułem, że trzymam w rękach prawdziwą bombę. Wiedziałem, że cały świat czeka na to przemówienie i że jeśli rzucę ten ładunek, wybuchnie – mówił Grajewski, tłumacząc, dlaczego początkowo nie zamierzał ujawniać tekstu.
– Chciałem oddać broszurę Łucji, ale po drodze dużo o tym myślałem. W końcu postanowiłem pójść do ambasady, do Ja’akowa Barmora. Polska nie zrobiła mi żadnej krzywdy, ale moje serce należało do Izraela i chciałem mu pomóc. Poszedłem do ambasady i zadzwoniłem do drzwi. Budynek był otoczony przez polskich żołnierzy i milicjantów, wszędzie pełno było kamer. Poszedłem do biura Barmora i powiedziałem: „Proszę spojrzeć, co tutaj mam”.
Jak wspomina Grajewski, izraelski dyplomata zrobił się najpierw biały, a potem czerwony – odmalowały się więc na jego twarzy barwy polskiej flagi.
– Potem poprosił, żebym przekazał mu na chwilę ten tekst. Wrócił półtorej godziny później. Wiedziałem, że wszystko sfotografował. Oddał mi broszurę i powiedział: „Dziękuję panu bardzo”.
Polski dziennikarz starał się za wszelką cenę zachować spokój, gdy odnosił broszurę Łucji. Jego ówczesna dziewczyna zmarła w Polsce piętnaście lat później. Grajewski o wiele wcześniej przeprowadził się do Izraela.
– Nigdy nie rozmawialiśmy o tym, co się stało z przemówieniem – powiedział.
Podkreślał również, że nigdy nie prosił o żadną nagrodę, nigdy też takiej nie otrzymał.
– Działałem pod wpływem impulsu, który wypływał z mojego przywiązania do Izraela. Był to bukiet od przyszłego imigranta i obywatela państwa żydowskiego.
Kilka dni po wizycie Grajewskiego w warszawskiej ambasadzie Izraela Zelig Katz wszedł do gabinetu Amosa Manora w kwaterze głównej Szin Betu w Jafie. Było piątkowe popołudnie, trzynasty kwietnia 1956 roku. Przed zakończeniem pracy i powrotem do domu Manor spytał Katza – swego głównego asystenta – czy dostał coś ze wschodniej Europy. Nie oczekiwał niczego szczególnego, co najwyżej rutynowych raportów od swoich funkcjonariuszy.
– Tak – odparł Katz. – Dostałem jakieś materiały z Warszawy.
– Coś ciekawego? – mruknął Manor.
– Jakiś referat Chruszczowa ze zjazdu partii – odparł Katz, który najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z wagi wypowiadanych słów. Manor zerwał się z krzesła.
– Co!? – krzyknął. – Gdzie to jest?
– W moim biurze – odpowiedział Katz.
– Natychmiast to przynieś! – zagrzmiał jego szef.
Katz pognał do swojego biura i wrócił z fotografiami siedemdziesięciu stron zapisanych tekstem w języku polskim. Manor wspominał później:
– Powiedziałem mu: „Jesteś idiotą. Trzymasz właśnie w ręce jedną z najważniejszych tajemnic na świecie”.
Zdumienie i gniew Manora przybrały jeszcze na sile, gdy się dowiedział, że tekst został przesłany przez funkcjonariusza Szin Betu z Warszawy pocztą dyplomatyczną trzy dni wcześniej, lecz nikt go o tym nie poinformował.
– Poleciłem Zeligowi zadzwonić do Duvida i powiedzieć mu, żeby natychmiast przyszedł do mojego biura – wspominał.
Duvidem nazywał Dawida Schweitzera, który kierował studiem fotograficznym Szin Betu. Był również znanym piłkarzem, który później został trenerem izraelskiej drużyny narodowej.
Czekając na Schweitzera, Manor poprosił Katza, który pochodził z Polski, by przeczytał i przetłumaczył mu dokument.
– Im dłużej czytał, tym częściej przeklinałem – wspominał Manor. – Mój Boże!, powtarzałem ciągle w myślach.
Wkrótce dołączył do nich Schweitzer.
– Kazałem mu sfotografować wszystkie strony i jak najszybciej wywołać zdjęcia, żebym mógł zanieść tekst Ben Gurionowi.

Dwie godziny później fotokopie były już gotowe. Kiedy Manor czekał na odbitki, zadzwoniła jego żona Sefora. Przywykła już, że jej mąż pracuje o różnych porach, pytała więc, kiedy przyjedzie do domu na szabasową kolację. Powiedział jej, że wróci tego dnia bardzo późno.
O szóstej wieczorem Manor wsiadł do swojego vauxhalla i udał się do domu premiera przy bulwarze Keren Kajemet w Tel Awiwie (obecnie bulwar Ben Guriona).
– Przyszedłem do premiera i powiedziałem mu: „Mamy przemówienie Chruszczowa z dwudziestego zjazdu partii. Nie wiem, czy jest autentyczne. Dostaliśmy je od jednego z naszych ludzi w Warszawie, a on z kolei otrzymał je od kobiety, która pracuje w sekretariacie polskiej partii”. Powiedziałem też Ben Gurionowi, że nie wiem, czy człowiek, który przekazał nam tekst, nie jest podwójnym agentem i czy nie jest to celowa dezinformacja.
Manor poinformował premiera, że przemówienie wydaje się autentyczne, i poprosił, by je przeczytał – Ben Gurion pochodził z Polski, więc rozumiał tekst – i wyciągnął własne wnioski.
– Pamiętam, że trzy razy zapytał mnie, co oznacza dezinformacja, a ja trzy razy mu to wyjaśniłem. Zostawiłem mu tekst i pojechałem do siebie.
Następnego ranka zadzwonił telefon Manora. Ben Gurion prosił go, by ponownie się u niego zjawił.
– Premier powiedział, że jeśli tekst nie został sfałszowany, to jest to dokument o znaczeniu historycznym i że za trzydzieści lat w Moskwie nastaną rządy liberalne.
Choć jego słowa okazały się prorocze, tego dnia izraelski przywódca oddał tekst Manorowi, nie mówiąc mu, co ma z nim zrobić.
Manor poczekał do końca szabasu, a w niedzielę 15 kwietnia zadzwonił ze swojego biura do Issera Harela – szefa Mossadu, odpowiedzialnego za wszystkie sprawy związane z wywiadem – i powiedział mu o dokumencie z Polski. Choć Ben Gurion uważał Harela za szefa wszystkich służb wywiadowczych, Manor wcale jednak nie czuł się w obowiązku informować go natychmiast o wszystkich swoich poczynaniach. Uważał, że jest wystarczająco samodzielny jako szef Szin Betu i człowiek odpowiedzialny za współpracę z USA.
– Powiedziałem Harelowi, że jeśli dokument jest autentyczny, to jest to prawdziwa bomba atomowa – wspominał Manor. – Poinformowałem go też o mojej rozmowie z Ben Gurionem i o tym, że postanowiłem niezwłocznie wysłać kopię tekstu do CIA.
Aby zachować wszystko w ścisłej tajemnicy, Manor nie przekazał przemówienia oficerowi łącznikowemu CIA w Tel Awiwie. Zaufany kurier zawiózł broszurę Izzy’emu Dorotowi, który był wówczas oficerem łącznikowym w ambasadzie izraelskiej w Waszyngtonie. W liście do Dorota Manor prosił go, by przekazał dokument do rąk własnych Angletona.
– Podkreślałem wielokrotnie, że nie mam pewności, czy dokument jest autentyczny, pisałem też, by uważnie go przeanalizowali – mówił Manor.

Dwa dni później dokument leżał już na biurku szefa CIA Allena Dullesa, który miał zapamiętać 17 kwietnia jako datę jednego ze swoich największych osiągnięć. Dulles był zachwycony i natychmiast skontaktował się z prezydentem Dwightem Eisenhowerem. Kilka lat później Dulles sprezentował Manorowi egzemplarz jego wspomnień z autografem i dedykacją, która brzmiała: „Prawdziwemu profesjonaliście”.
Wieczorem 17 kwietnia Angleton zadzwonił do Amosa Manora.
– Powiedział mi, że to niezwykle ważny tekst, i poprosił o informacje na temat źródła przemówienia. Odpowiedziałem: „Jim, uzgodniliśmy, że nie ujawniamy wam naszych źródeł, a ta umowa obejmuje również tę sprawę”.
Dwa tygodnie później Angleton zadzwonił ponownie z informacją, że zdaniem najlepszych amerykańskich sowietologów tekst jest autentyczny.
– Jim był w siódmym niebie – wspominał Manor. – Poprosił o pozwolenie na publikację materiału. Znów spotkałem się z Ben Gurionem i spytałem go o zdanie. Ben Gurion odpowiedział, że rozumie Amerykanów, bo to dokument o historycznej wadze, i wyraził zgodę. Poinformowałem o tym Jima, ale poprosiłem, by nasz udział w tej sprawie pozostał tajemnicą. Nie chcieliśmy być w to zamieszani.
Już wtedy stosunki Izraela ze Związkiem Radzieckim były napięte ze względu na sowieckie poparcie dla Egiptu, przywódcy Izraela obawiali się również działań odwetowych, które uderzyłyby w Żydów mieszkających w ZSRR.
Przemówienie Chruszczowa trafiło nie tylko do kwatery głównej CIA. Amerykanie przekazali je do redakcji „New York Timesa”, a potem nadali złożony z dwudziestu sześciu tysięcy słów tekst w językach wszystkich krajów komunistycznych za pośrednictwem finansowanego przez CIA radia Wolna Europa i radia Liberty. Wydrukowane przemówienie przywiązywano nawet do balonów, które wypuszczano nad teren krajów bloku wschodniego.
Dzięki uznaniu, które izraelskie służby zyskały w oczach CIA, Angleton mógł swobodniej niż kiedykolwiek wspierać Izrael w kręgach wojskowych i wywiadowczych. Jako że większość pracowników Pentagonu i Departamentu Stanu, a także część personelu CIA faworyzowała kraje arabskie, jego przyjaźń była dla Izraelczyków prawdziwą oazą na amerykańskiej pustyni.
Angleton był nawet w stanie dementować lub zniekształcać informacje z innych źródeł, które mogły zaszkodzić Izraelowi. Kiedy w październiku 1956 roku amerykański attaché wojskowy w Tel Awiwie przesłał raport o planowanym ataku Izraela na Egipt, Angleton powiedział swemu szefowi, że informacje te nie do końca odpowiadają prawdzie. Świadomie lub nieświadomie wielki przyjaciel Izraela w Waszyngtonie pomógł zachować w tajemnicy przygotowania do inwazji na Suez.
Współpraca CIA i Szin Betu wykroczyła poza blok wschodni i sięgnęła zachodniej półkuli. W procesie tym niebagatelną rolę odegrał Nir Baruch, izraelski agent pochodzący z Bułgarii. Najpierw dołączył do izraelskiej agencji Natiw i udając dyplomatę, służył jako jej emisariusz w stolicy Bułgarii Sofii. Później przeszedł do Szin Betu i został wysłany – ponownie jako dyplomata – na placówkę do Hawany na Kubie, gdzie pełnił funkcję zastępcy szefa misji.
– Manor powiedział mi, że mam przede wszystkim zbierać informacje, które zostaną przekazane CIA – wspominał pół wieku później. – Można powiedzieć, że byłem izraelskim szpiegiem na usługach CIA.
Baruch ujawnił, że podobną działalność prowadził już w Bułgarii, fotografując bazy wojskowe – wiedział, że Manor przekazuje te zdjęcia do Stanów Zjednoczonych.
Baruch przyleciał do Hawany dwa tygodnie przed niefortunną, sponsorowaną przez CIA inwazją w Zatoce Świń, która miała doprowadzić do obalenia Fidela Castro.
– Nie miałem więc czasu, żeby odpowiednio wypełnić moją misję. Na dobre zacząłem tajną działalność dopiero po inwazji. Fotografowałem wyrzutnie pocisków. Informowałem o Rosjanach, którzy przybywali na wyspę. Wysyłałem raporty bezpośrednio do przedstawicieli Mossadu pracujących w ambasadzie Izraela w Waszyngtonie. Oni przekazywali je Angletonowi i jego ludziom. Po pewnym czasie CIA dostarczyła mi lepszą maszynę kodującą, żebym szybciej pisał raporty. Co kilka miesięcy latałem do Waszyngtonu, gdzie spotykałem się z Angletonem i jego asystentami. Podawałem im bardziej szczegółowe informacje, a potem wracałem na Kubę. Kilka razy Amerykanie prosili mnie, żebym był ich kurierem i spotkał się z jednym z ich agentów na Kubie, ale zawsze odmawiałem. Uważałem, że to zbyt ryzykowne. Jednym z moich informatorów był pomocnik Castro, w końcu przekonałem więc Angletona, że szkoda byłoby narażać na szwank taką znajomość.
Największe wrażenie zrobiła na mnie odporność Angletona na alkohol. Pił całymi godzinami, potem kładł się na łóżku w pokoju hotelowym, gdzie się spotykaliśmy, i po kilku minutach wstawał całkiem wypoczęty. Oczywiście informowałem o tym wszystkim Amosa Manora.
Manor rzecz jasna dobrze o tym wiedział.

Angleton był zauroczony izraelskim wywiadem i upierał się, że tylko on będzie odpowiedzialny za współpracę izraelsko-amerykańską. Był wściekły, kiedy inni pracownicy agencji bez jego wiedzy próbowali nawiązać kontakt z Izraelczykami.
– Poza kontrwywiadem Angleton odpowiadał za kooperację z Izraelem i wykonywał to zadanie z typowym dla siebie zaangażowaniem i pasją – opowiadał później jeden z dyrektorów CIA.
Izraelczycy, którzy pracowali z Angletonem, przyznawali, że był człowiekiem oryginalnym, może nawet trochę „szurniętym”, byli mu jednak wdzięczni za rozbicie amerykańskiej ściany podejrzeń i utorowanie drogi do ściślejszej współpracy.
W listopadzie 1987, rok po śmierci Angletona, Izraelczycy uczcili pamięć swego amerykańskiego przyjaciela. W pobliżu luksusowego hotelu Dawid, w którym Angleton lubił się zatrzymywać podczas licznych wizyt w Izraelu, ustawiono wielki kamień z napisem wyrytym w trzech językach – hebrajskim, angielskim i arabskim. Napis głosił: „Pamięci drogiego przyjaciela Jamesa (Jima) Angletona”. W uroczystym odsłonięciu pomnika brali udział byli i obecni szefowie izraelskich służb wywiadowczych.