Bitwa pod Pydną (168 p.n.e.): legion kontra falanga
Niesforny muł – rozpoczyna się bitwa
Po dramatycznej bitwie na przełęczy Petra, po nerwowych manewrach dla zajęcia odpowiedniej pozycji, po grozie zaćmienia Księżyca obie armie wciąż stały obozem naprzeciw siebie, nieskore do wykonania pierwszego kroku. Drwa były porąbane i ułożone w stos. Potrzebna była jedynie iskra, która wznieci płomień.
Iskra przybrała postać muła.
Imienia muła historia nie zapamiętała, ale było to zwierzę juczne przydzielone do jednego z zespołów woziwodów Emiliusza. Czerwiec w tej części Grecji jest morderczo upalny i obie armie pociły się na potęgę pod ciężkimi zbrojami. Grupa rzymskich żołnierzy prowadziła niewielką kolumnę mułów do strumienia u podnóża wzgórz, aby napełnić dzbany wodą dla spragnionych wojsk w obozie. Było to rutynowe zajęcie, z pewnością nie rodzaj manewru, który mógłby przyciągnąć uwagę wroga.
Tym razem stało się inaczej.
Gdy zespół woziwodów zbliżał się do strumienia, muły zwietrzyły wodę. Muły słyną z uporu, ale prawda wygląda tak, że każde zwierzę domowe odmówi posłuszeństwa, jeśli jest wystarczająco spragnione i poczuje zapach wody. Zapytajcie pierwszego lepszego kowboja, który próbował zapanować nad stadem krów pędzących w stronę pobliskiego potoku. Jeden z mułów, szczególnie udręczony upałem, zwietrzył wodę, wyrwał się przewodnikom i pognał przed siebie. Rzymianie, krzycząc, pobiegli za nim.
Cztery nogi niosą szybciej niż dwie, a muł miał sporą przewagę na starcie. Możemy przypuszczać, że Rzymianie wkrótce stracili go z oczu, wiedzieli jednak, że zmierza w stronę strumienia. Zrzędząc, zwiększyli tempo i w końcu wgramolili się na wzniesienie, skąd ujrzeli swojego muła stojącego po pęciny w wodzie. Nie pił jednak.
Rzymianie zamarli.
Na środku strumienia, z rękami zaciśniętymi mocno na uprzęży muła, stała grupa Traków, żołnierzy Perseusza, przeciągając zwierzę na swój brzeg.
Dalej wypadki potoczyły się w sposób łatwy do przewidzenia. Dobry muł nie był tani, ale i nie na tyle kosztowny, by ryzykować walną bitwę bez zgody dowództwa. Rozsądną rzeczą byłoby zostawić zwierzę Trakom, zameldować o sprawie w obozie i przekonać się, co zechce z tym zrobić Emiliusz (najprawdopodobniej nic).
Rzymianie jednak byli przeczuleni na punkcie honoru, a mimo starcia Nazyki z Trakami na górskiej przełęczy nie mieli zbyt wysokiego mniemania o bojowych walorach Greków i im podobnych. Co więcej, było gorąco, byli prawdopodobnie rozdrażnieni tym, że przypadło im w udziale trudne i mozolne zadanie czerpania wody, a do tego już od wielu dni rwali się do walki.
Nie zamierzali oddać tego muła.
Wywiązała się bójka, a gońcy obu stron pobiegli sprowadzić pomoc. Nie wiemy, co stało się z mułem. Przypuszczam, że uciekł.
Rzymianie wysłali na pomoc oddział siedmiuset Ligurów, italskich sprzymierzeńców z tego samego plemienia, z którym Emiliusz walczył podczas swojego pierwszego konsulatu. Przypominało to raczej walkę gangów niż regularną bitwę, niemniej jednak w ten oto sposób rozpoczął się słynny bój pod Pydną. A to dlatego, że Perseusz dostrzegł okazję, na jaką czekał: szansę na wywabienie Rzymian ze skalistych wzgórz u stóp Olokrosu na płaską równinę, gdzie warunki dawały przewagę jego falandze.
Niezwłocznie wysłał na miejsce bijatyki całą armię, nie dając jej nawet czasu na sformowanie szeregów.
Na skalistym wzniesieniu, które zapewniało mu doskonały widok na całą okolicę, Emiliusz zapewne doznał szoku, widząc, jak bramy obozu Perseusza otwierają się i wylewa się przez nie cała macedońska armia. Podobnie przerażeni musieli być Ligurowie. Wysłano ich, żeby wsparli swoich w nierównej sprzeczce o muła, tymczasem przekonali się, że stoją naprzeciw całej potęgi macedońskiej armii.
Nazyka, który tymczasem udał się konno nad strumień, ściągnął wodze, gdy zobaczył niemal tuż przed sobą przednie oddziały armii Perseusza. Kolejni Trakowie, których po starciu na górskiej przełęczy nauczył się już obawiać, ale także lekkozbrojni najemnicy, w tym Pajonowie. Gdy rozwijali szyk, Nazyka mógł dostrzec za nimi połyskujące brązem szeregi macedońskich falangitów Perseusza. Prawdopodobnie trzymali oni swe sześcioipółmetrowe sarisy na sztorc, zwrócone grotami w górę, co nadawało im wygląd wędrującego lasu o stalowych koronach. Za nimi nadciągał Perseuszowy korpus Brązowych Tarcz.
Wieść o tym, co dzieje się na równinie w dole, wkrótce rozeszła się po rzymskim obozie. Rzymianie już od wielu dni palili się do walki i znów rozległy się głosy, by zadośćuczynić honorowi i sprawić wrogowi cięgi. Lekkozbrojne wojska Perseusza nawiązały walkę z rzymskimi harcownikami i wspierającymi ich Ligurami i teraz Rzymianie chwiali się, spychani w tył. Bez pomocy wkrótce zostaliby zmiażdżeni, pozostawiając Macedończyków jako panów placu (i zapewne też muła, od którego wszystko się zaczęło). Rzymscy żołnierze byli wściekli i głośno domagali się zgody na wymarsz i starcie z wrogiem.
Emiliusz zdał sobie sprawę, że powstrzymywał swoich ludzi tak długo, jak mógł, i że grozi mu prawdziwy bunt w szeregach, jeśli spróbuje przeszkodzić wojsku w pospieszeniu na pomoc towarzyszom. Wiedział doskonale, że opuszczenie wzgórz i stawienie czoła falandze na równinie da przewagę Perseuszowi, nie widział jednak innego wyjścia.
Rozkazał uformować szyk i poprowadził legiony do walki.
Celowo nie nakładając hełmu ani pancerza, dosiadł konia i zaczął krążyć wśród swoich wojsk, wykrzykując słowa zachęty i pokazując wszystkim, że wódz jest tak pewny słabości przeciwnika, iż nie zawraca sobie nawet głowy wkładaniem zbroi.
Następne chwile musiały wystawić cierpliwość Emiliusza na ciężką próbę. Perseusz wypadł z obozu, pędząc na łeb na szyję w nadziei, że dotrze na miejsce pierwszy i okrąży lekkozbrojne rzymskie wojska walczące nad strumieniem. Emiliusz był gotów spełnić życzenia swoich ludzi i ruszyć do walki, ale nie zamierzał robić tego, dopóki jego wojska nie były należycie uformowane. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko bezradnie obserwować toczącą się na równinie walkę, podczas gdy jego legioniści w pośpiechu nakładali zbroje, chwytali broń i ustawiali się w formacjach. Czekał tak długo, jak mógł, ale w końcu falanga dotarła do jego wojsk nad strumieniem i nie mógł zwlekać już dłużej. Dał rozkaz wymarszu, mimo że część żołnierzy wciąż jeszcze biegała gorączkowo, szukając swoich jednostek.
Formacja, która zeszła ze wzgórz, nie była idealna. Nie da się ustalić jej dokładnego składu, możemy się jednak domyślać, że w centrum Emiliusz umieścił swoich rzymskich legionistów, a od Liwiusza dowiadujemy się, że na prawym skrzydle postawił italską sprzymierzeńczą piechotę i jazdę, ukryte za linią wspomnianych już numidyjskich słoni. Konie, przerażone zapachem słoni, były zapewne niespokojne i spięte i jeźdźcy musieli mieć spore trudności z kontrolowaniem ich. Emiliusz objął osobiste dowództwo nad jednym z legionów, który zajmował pozycję naprzeciwko Brązowych Tarcz. Drugi legion, na lewo od niego, miał przed sobą inny korpus falangitów, Białe Tarcze. To, że konsul objął osobiście komendę nad legionem stojącym naprzeciw Brązowych Tarcz i pozwolił jednemu z podwładnych dowodzić legionem, który miał zetrzeć się z Białymi Tarczami, stanowi kolejne potwierdzenie tezy, że Białe Tarcze były korpusem pośledniejszej rangi.
Rzymscy lekkozbrojni nad strumieniem prawdopodobnie nie zauważyli, że na pomoc nadciąga im cała rzymska armia. Mieli inne zmartwienia. Po lewej stronie linii Perseusza formowała się jego agēma, trzy tysiące doborowych żołnierzy przybocznej pieszej gwardii królewskiej. Gdyby udało im się odmienić bieg starcia nad strumieniem, odsłoniliby lewą flankę Perseusza i znacznie poprawiliby szanse Rzymian przeciwko najlepszym wojskom króla.
Ale rzymscy lekkozbrojni byli słabo opancerzeni. Większość miała hełmy, albo i to nie, i jedynie małe, cienkie tarcze. Ich podstawową rolą było prowadzenie walki na dystans, obrzucanie wroga oszczepami, pociskami z proc i strzałami z łuków. Teraz zaś toczyli regularną bitwę z solidnie uzbrojonym i opancerzonym wrogiem, którego włócznie przebijały ich wątłe tarcze i pancerze, kładąc ich pokotem jak zboże pod kosą.
Nagle od strony macedońskich szeregów dobiegł okrzyk i falangici jak jeden mąż pochylili sarisy, pięć pierwszych szeregów do poziomu, te w głębi pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Las śmierci stał się teraz żywopłotem, z lśniącymi grotami wymierzonymi prosto w Rzymian. Jednocześnie żołnierze przesunęli tarcze z barków na ramiona, tworząc nie tylko morderczy, ale i nieprzenikniony front.
W tym momencie rzymscy lekkozbrojni zapewne rzuciliby się do ucieczki, gdyby nie pewien akt szaleńczego bohaterstwa. Wśród Italików walczących nad strumieniem byli Marrucynowie i Pelignowie. Te dwa plemiona łączyły ścisłe więzi. Wspólnie walczyły przeciwko Rzymowi podczas drugiej wojny samnickiej. Gdy wojna zakończyła się klęską, zostały sprzymierzeńcami swych rzymskich pogromców, ale pełne obywatelstwo rzymskie uzyskały dopiero po wojnie sprzymierzeńczej niemal sto lat później. Plutarch podaje, że dowódca Pelignów imieniem Salwiusz zobaczył, że wszystko jest stracone i że jego wojska nie zdołają oprzeć się macedońskiemu natarciu. Jego ludzie chwiali się i potrzebowali czegoś drastycznego, co zelektryzowałoby ich, jeśli mieli kontynuować walkę.
Salwiusz odwrócił się do swego chorążego, wyrwał mu godło oddziału i rzucił je w środek falangi.
Dla dzisiejszego żołnierza sztandar może być obiektem dumy, źródłem godności, ale każdy zna aksjomat współczesnego wojownika: życie oddajesz nie za sztandar, lecz za człowieka, który walczy u twojego boku.
Ten tekst jest fragmentem książki Myke’a Cole’a – „Legion kontra falanga. Epicka walka piechoty starożytnego świata”:
Dla Rzymianina natomiast sztandar był przedmiotem, w którym skupiał się honor oddziału. Zhańbienie sztandaru było największą zniewagą, jakiej mogła doznać jednostka wojskowa, i należało odzyskać go za wszelką cenę, nawet za cenę życia. Podkreślają to późniejsze legendy. Podobno kiedy Juliusz Cezar w 55 roku p.n.e. próbował wylądować w Dubris, jego żołnierze nie chcieli opuścić okrętów i wejść do wody pod silnym ostrzałem Brytów, którzy zgromadzili się, by stawić im opór. Zniesmaczony ich tchórzostwem aquilifer (chorąży niosący orła legionowego) X legionu wyskoczył pierwszy i ruszył przez wodę, wołając: „Skaczcie, chłopaki! Chyba że chcecie, żebym oddał ten sztandar wrogowi! Ja w każdym razie zamierzam wypełnić swój obowiązek!”. Zawstydzeni tym heroicznym czynem i zdecydowani obronić swój znak legionowy żołnierze opuścili łodzie i ruszyli do walki.
Godło w postaci orła, o jakim mowa w tej historii, zostało oficjalnie przyjęte przez legiony dopiero za drugiego konsulatu słynnego reformatora wojskowego Gajusza Mariusza, niemal sześćdziesiąt lat po bitwie pod Pydną, ale emocje, jakie budził sztandar wojskowy, były takie same i wówczas.
Widząc swój sztandar w rękach wroga, Rzymianie rzucili się na falangitów, nie zważając na własne bezpieczeństwo, pragnąc za wszelką cenę odzyskać honor. Rąbali włócznie mieczami. Podskakiwali, próbując dać susa ponad nimi. Niektórzy rzucali się na ostrza, zamierzając przesunąć się po drzewcu i udusić trzymającego je żołnierza. Inni usiłowali ominąć grot i złapać drzewce, wyrywając je z rąk Macedończyka. Gryźli i drapali, rozdawali uderzenia i kopniaki, dźgali mieczami, sztyletami i oszczepami. Woda zaczerwieniła się, a trupy Rzymian tworzyły piętrzące się stosy. Przednie szeregi padały jak muchy, a żołnierze w głębi widzieli daremność kontynuowania ataku, nawet jeżeli stawką był honor. Nie mieli ani szyku, ani sprzętu mogącego równać się z perfekcyjną organizacją oraz ciężką bronią i pancerzami, jakie wystawiono przeciwko nim.
W końcu furia się wypaliła, jej miejsce zajął strach i poddali mu się, uciekając w nieładzie. Oddali pole Macedończykom.
Każdy rozsądny człowiek wybaczyłby rzymskim sprzymierzeńcom tę ucieczkę. Byli słabsi liczebnie i niedozbrojeni. Część z nich stanowili harcownicy zmuszeni zmierzyć się wręcz z ciężkozbrojnymi wojskami. Nie mieli najmniejszych szans.
Emiliusz jednak nie był rozsądny według naszych pojęć. Jeśli o niego chodziło, nie po to opuścił kluczowe wzniesienia, skalisty teren, który dawał jego wojskom przewagę nad falangą Perseusza. Poświęcił ten atut, żeby ocalić tych ludzi, a teraz oni uciekali. Był tak wściekły, że z frustracji podarł na sobie odzienie.
Falanga Perseusza tymczasem parła coraz bliżej. Był to przerażający widok. Brązowe hełmy i nagolenice połyskiwały w palącym słońcu. Szeregowi falangici nosili płócienne pancerze, ale ich oficerowie mieli prawdopodobnie kirysy z brązu, często wytłaczane na wzór muskularnego torsu. Tu i ówdzie wzdłuż linii bojowej Emiliusz mógł dostrzec jasne błyski bieli, tam gdzie brązowe tarcze i nagolenice zdobiła warstwa srebra lub cyny. Cała jednostka poruszała się jak jeden organizm, prezentując zwarty front grotów włóczni upakowanych tak gęsto, że ledwo dało się dostrzec spomiędzy nich żołnierzy.
Welici i sprzymierzeni harcownicy biegali w luźnym szyku przed stłoczoną legionową piechotą jak rój szerszeni bzyczących w szybko kurczącej się przestrzeni między legionem a falangą. Rzucali oszczepy, strzelali z łuków i miotali kamienie z proc. Niekiedy trafiali w cel, przebijając brąz lub znajdując nieosłonięty skrawek ciała, lecz gdy tylko macedoński falangita upadał na ziemię, oficerowie wykrzykiwali rozkazy i lochoi zwierały szyk, przywracając formacji spójność. Większość pocisków traciła impet w gęstym lesie włóczni albo odbijała się od grubych brązowych hełmów, tarcz i nagolenic. Falanga sunęła przed siebie, nawet nie zwalniając.
Emiliusz zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Falanga znajdowała się wciąż na płaskiej równinie, co pozwalało jej utrzymać zwartość szyku. Mimo pokrzykiwań centurionów jego właśni falangici zwalniali natarcie, onieśmieleni samym ogromem falangi. Dopiero co widzieli rzeź i paniczną ucieczkę swych lekkozbrojnych wojsk i ich morale było zachwiane. Macedońska sarisa była przeszło dziesięciokrotnie dłuższa od rzymskiego miecza. Gdyby legion zbliżył się do falangi, ludzie nadzialiby się na włócznie dużo wcześniej, niż mieliby szansę zrobić użytek z mieczy. Emiliusz musiał coś zrobić, i to szybko.
Marsz tyłem może nie wydawać się czymś trudnym i nie jest taki dla jednej czy nawet dla dziesięciu osób. Spróbujcie jednak skłonić tysiące ludzi, przerażonych, stłoczonych ciasno, nastawionych na posuwanie się naprzód, żeby nagle się zatrzymali i zaczęli cofać. Dodajcie do tego chaos i zgiełk bitewny. Rzymskie hełmy z reguły pozostawiały uszy odsłonięte, ale niektórzy rzymscy i sprzymierzeńczy żołnierze nosili kaptury lub zwierzęce skóry, które zakrywały im uszy. A nawet gdyby ta komplikacja została usunięta, była to epoka nieznająca megafonów i wzmacniaczy. W rzymskiej armii sygnały dawano dźwiękiem trąbek, któremu wtórowały słowne rozkazy centurionów, podkreślane niekiedy uderzeniami pałek z winorośli. A wszystko to trzeba wykonać bez utraty spójności jednostki. Szeregi i rzędy muszą wciąż tworzyć linie, a jednostka musi trzymać się razem. Pojawienie się przerw w linii oznaczało dla starożytnego wojownika śmierć, gdyż przerwy te mogły zostać wykorzystane przez wroga do ataku na niechronione boki albo do siania chaosu i zamętu. Emiliusz musiał zdawać sobie sprawę z ryzyka, jakie podejmował, gdy nakazał legionom wycofanie się, kierując je z powrotem na wzgórza i oddając płaski teren falandze. Miał nadzieję, że falanga podąży za nimi i że legiony zdołają wyprowadzić ją na nierówny teren góry Olokros. Mogło się to skończyć fatalnie. Gdyby legiony podczas wykonywania tego manewru straciły spójność, falanga mogłaby skorzystać z okazji, żeby podjąć szarżę, i wszystko byłoby stracone.
Jest świadectwem zmotywowania i dyscypliny Rzymian, że poradzili sobie z tym manewrem, wycofując się z zachowaniem szyku, trzymając się razem pomimo przerażenia, upału i widoku napierającej na nich falangi.
Kupiwszy sobie w ten sposób nieco czasu, Emiliusz dał prawemu skrzydłu sygnał do natarcia. Wycofujące się legiony zapewne usłyszały na prawo od siebie ogłuszające dudnienie, jak gdyby sama ziemia zadrżała w posadach. Ci w środku jednostek nie odwróciliby nawet głów. I tak nie zobaczyliby nic poza hełmami sąsiadów. Ale żołnierze na prawym skraju wznieśli radosne okrzyki, kiedy mijał ich szarżujący korpus słoni bojowych.
Nawet jeśli były to mniejsze słonie atlaskie, musiały stanowić imponujący widok – przeszło dwie tony żywej wagi, dwa i pół metra w kłębie, zapewne opancerzone, być może niosące na grzbietach wieże albo żołnierzy uzbrojonych w łuki, włócznie lub oszczepy. W biegu ryczały i trąbiły, podżegane przez kornaków, pędząc w stronę wroga. Za nimi ciągnęła rzymska i sprzymierzona jazda, gotowa wkroczyć do akcji i stratować uciekającego przeciwnika, gdy już słonie przepędzą go w diabły.
I tak właśnie się stało. Główny impet szarży spadł na Traków i najemników, którzy zapoczątkowali szarpaninę o muła. Powszechną taktyką przeciwko słoniom w starożytnym świecie było zasypywanie ich oszczepami, kamieniami i strzałami w nadziei, że oszalałe z bólu pognają na oślep w stronę zwartych szeregów własnych wojsk.
Ale Trakowie i najemnicy byli wyczerpani i rozproszeni po walce z rzymskimi lekkozbrojnymi i nie nadążali z wyrzucaniem pocisków. Słonie runęły na nich, wdeptując ich w rzeczny muł, podrzucając w powietrze i wypruwając im wnętrzności ciosami. Zwierząt było nie więcej niż trzydzieści cztery, nie tworzyły więc one szerokiego frontu, zostawiając mnóstwo miejsca dla rzymskiej i sprzymierzonej konnicy, by mogła ominąć je i ruszyć w pościg za uciekającymi trackimi i najemnymi żołnierzami. Trzytysięczna agēma została fatalnie odsłonięta, a jej oficerowie zapewne gorączkowo zastanawiali się, co robić. Nie mogli oderwać się od falangi i zostawić lewego skrzydła Perseusza bez osłony, ale nie mogli też ruszyć prosto przed siebie, ignorując własną odkrytą lewą flankę.
A macedońska lewa flanka była zupełnie odkryta. Co gorsza, rzymska jednostka słoni i jazdy znajdowała się teraz na lewo od falangi. Na razie była całkowicie zaabsorbowana pościgiem za uciekającymi Trakami i najemnikami, ale gdyby oficerom udało się zapanować nad swymi ludźmi, mogliby skierować ich na flankę głównej falangi, co byłoby dla Perseusza totalną katastrofą.
Ten tekst jest fragmentem książki Myke’a Cole’a – „Legion kontra falanga. Epicka walka piechoty starożytnego świata”:
W miarę jak linia legionistów cofała się ku podnóżom góry Olokros, teren stawał się coraz bardziej nierówny. Falanga podążała za nimi zawzięcie, widząc przeciwnika tak blisko, nieomal w zasięgu morderczych, gęsto upakowanych włóczni. Wkroczyła na nierówny teren, maszerując pod górę, żeby dopaść wroga. Był to brzemienny w skutki krok, za który zapłaciła wielką cenę.
W tym momencie wydarzyły się dwie rzeczy.
Po pierwsze, na lewym skrzydle Perseusza rzymska linia, rozprawiwszy się z Trakami i najemnikami, wysunęła się poza falangę. Ze zręcznością i precyzją prawa część legionu skręciła do wewnątrz, wbijając się w lewą flankę falangi.
Po drugie, nierówny teren, wyczerpanie, grad pocisków i sama tylko trudność utrzymania równego tempa marszu wśród dwudziestu jeden tysięcy ludzi zaczęły dawać o sobie znać. Żołnierze potykali się, rozdzielali, przystawali, żeby złapać oddech.
Na całej długości falangi zaczęły pojawiać się przerwy.
Emiliusz dostrzegł swoją szansę. Jeździł jak szalony wzdłuż linii, nawołując ludzi do ataku. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie słyszeli go, ale nie miało to najmniejszego znaczenia. Nie było żołnierza tak skutecznego, obdarzonego takim zmysłem taktycznym jak rzymski centurion. Ci zaprawieni w bojach wojownicy, nawet nie słysząc rozkazów, wiedzieli doskonale, co robić. Poprowadzili swoich ludzi prosto w luki w falandze.
Macedończycy zapewne próbowali się osłonić, kierując włócznie na prawo i lewo. Odnotowywali pewne sukcesy, przebijając tarcze, brązowe hełmy, kości i ciało. Wielu Rzymian nie zdołało zbliżyć się do nich na tyle, żeby zrobić użytek ze swych morderczych krótkich mieczy.
Kilku jednak się to udało. Pochylili głowy i parli do przodu. Minęli śmiercionośne groty saris, a poza grotami były to po prostu drewniane drągi, niestanowiące dla nikogo zagrożenia. Rzymianie byli teraz wewnątrz falangi, w jej wrażliwym punkcie, niemal tak blisko wroga, by czuć woń jego oddechu. Z bliska rzymski żołnierz mógł zadawać pchnięcia mieczem, z łatwością przecinając płócienny pancerz, wprawnie znajdując nieosłonięte ciało pod pachą, tam gdzie kończył się brąz. Jeden po drugim falangici zaczęli padać.
Zdesperowani, mając przed sobą śmiertelnych wrogów tak blisko, że mogliby dać im całusa, falangici zrobili jedyną rzecz, jaka im pozostała.
Odrzucili sarisy.
Pamiętamy, że każdy macedoński falangita wyposażony był w rezerwową broń, zwykle kopis, ciężki jednoręczny miecz z jednosieczną, wygiętą do przodu klingą, podobny do nowożytnej szabli kawaleryjskiej. Niektórzy mogli być uzbrojeni w xifos – miecz o prostej klindze w kształcie liścia. Oręż ten w zamierzeniu stanowić miał broń ostatniej szansy, po którą należało sięgać tylko wówczas, gdy falanga nie mogła już robić użytku ze swych śmiercionośnych włóczni.
Żeby nie było wątpliwości – falanga była formacją włóczników. Falangici umieli posługiwać się mieczem, ale nie było to ich mocną stroną. Dawna hoplicka aspis była wielka, osłaniała niemal całe ciało. Ale ci falangici używali mniejszych, lżejszych tarcz, przewieszanych przez ramię, tak by obie ręce pozostały wolne do trzymania sarisy. Miały one około sześćdziesięciu centymetrów średnicy, mniej więcej tyle co pokrywa studzienki włazowej. Wspólnie, w zwartej linii, mogły zapewnić skuteczną osłonę przed większością ciosów. Pojedynczo były, ujmując to łagodnie, do niczego.
Tymczasem rzymski żołnierz taszczył ze sobą scutum, owalne dziesięciokilogramowe monstrum o wymiarach siedemdziesiąt na sto dwadzieścia centymetrów, z centralnie umieszczonym metalowym umbem, które chroniło dłoń, a jednocześnie zmieniało tarczę w metalową rękawicę bokserską. Rzymianie byli przyuczeni do miecza – była to ich podstawowa broń, tak wyćwiczona, że traktowali ją jak przedłużenie własnego ciała.
Gdy falanga się rozczłonkowała, odłożywszy włócznie i wyciągając miecze, bitwa w centrum zmieniła się w walkę na noże, a była to rzymska specjalność. Rzymianie cięli i dźgali mieczami, wymierzali ciosy tarczami. Macedończycy dawali z siebie wszystko, na co było ich stać, ale w ciągu paru chwil formacja się rozpadła, a oni ginęli jak muchy.
Wyżej, na wzgórzu, Emiliusz zobaczył coś, co zapewne sprawiło, że odetchnął z ulgą.
Tył antygonidzkiej falangi wydłużał się, rozciągał, ludzkie punkciki zmieniały się w długie linie biegnące w stronę obozu Perseusza.
Pierwsi dezerterzy, zdając sobie sprawę, że walka jest przegrana, rzucili się do ucieczki jeszcze przed pogromem. Wkrótce strumyk stał się powodzią, w miarę jak antygonidzcy oficerowie ginęli albo tracili kontrolę nad swymi ludźmi. Falangę ogarnęła panika i coraz więcej żołnierzy odrzucało tarcze i pierzchało ile sił w nogach.
Ostateczny cios zadały słonie i jazda, której w końcu udało się przywrócić jakieś pozory ładu po pościgu za trackimi i najemnymi lekkozbrojnymi wojskami. Zawróciły i zaszarżowały ponownie, tym razem na tyły trzonu falangi.
I było po wszystkim. Atakowana z bliska ze wszystkich stron, przerażona i osaczona falanga przestała istnieć. Każdy walczył teraz na własną rękę, na terenie lepiej nadającym się dla rzymskiej broni, przeciwko wrogom walczącym w sposób, który bardziej im odpowiadał. Wkrótce cała macedońska armia opuszczała w panice pole bitwy, włącznie z samym Perseuszem. Otoczony przez swą przyboczną konnicę, król odjechał galopem, pozostawiając armię własnemu losowi.
Jedynie agēma trzymała się twardo, nieopodal strumienia, gdzie rozpoczęły się walki. Ze wszystkich antygonidzkich wojsk ona jedna nie rzuciła się do ucieczki i zginęła tam, gdzie stała, walcząc do ostatniego człowieka.
Potężna falanga, jedna z największych, jakie kiedykolwiek zgromadzono, została pobita. Legion zatriumfował, a spuścizna Aleksandra Wielkiego legła w gruzach na zawsze.
Następstwa
Pydna była całkowitym pogromem dla Antygonidów i wspaniałym zwycięstwem dla Rzymian. Zanim opadł kurz, dwadzieścia tysięcy antygonidzkich żołnierzy, niemal połowa armii, leżało martwych, większość zabita ciosem w plecy podczas ucieczki przed Rzymianami. Kolejne jedenaście tysięcy dostało się do niewoli, wśród nich sam Perseusz.
Plutarch opowiada, że tchórzostwo króla nie miało granic. Natrafiwszy w czasie ucieczki na antygonidzkie rezerwy, które zwymyślały jego konnicę od tchórzy, Perseusz zdjął swoje purpurowe szaty (kolor władzy królewskiej), schował koronę i zsiadł z konia, prowadząc go pieszo niczym szeregowy jeździec. Jeden po drugim jego gwardziści opuszczali go, przystając, żeby zasznurować but, albo odjeżdżając na zwiady i nie wracając. Okrucieństwo Perseusza i jego próby zrzucenia winy na innych budziły w nich większy lęk niż perspektywa pojmania przez Rzymian.
Nie były to czcze obawy. Kiedy Perseusz dotarł do macedońskiej stolicy Pelli, zamordował dwóch swoich skarbników, Euktosa i Eudajosa, którzy ośmielili się krytykować go i udzielać mu rad po klęsce. Morderstwa te sprawiły, że reszta dworu rozpierzchła się, aż w końcu przy królu zostało tylko trzech towarzyszy – Euander z Krety, Archedemus z Etolii i Neon z Beocji. Jedynymi wojskami, które pozostały lojalne, byli jego kreteńscy najemnicy, a i to wyłącznie dlatego, że wciąż im płacił. Kiedy skończyły się pieniądze, co stało się wkrótce potem, zniknęli i oni.
Perseusz ostatecznie schronił się w świątyni Kastora i Polideukesa na Samotrace, greckiej wyspie w północnej części Morza Egejskiego. Rzymska flota otoczyła wyspę kordonem, zamykając króla w potrzasku. Antygonida zaplanował ucieczkę z pomocą kreteńskiego pirata, niejakiego Oroandesa. Kreteńczyk przeniósł na pokład skarbiec króla, po czym powiedział mu, żeby razem z rodziną czekał na niego po zmroku w porcie. Jak można się było spodziewać, Oroandes odpłynął ze skarbem, a Perseusz, zjawiwszy się po zachodzie słońca, odkrył, że został porzucony, obrabowany i okrążony przez wroga.
Pojmany przez Rzymian zareagował w sposób, oględnie mówiąc, żałosny. W epoce, kiedy od królów-wojowników oczekiwano, że wybiorą raczej śmierć niż hańbę, on szlochał, płakał i błagał o litość. Emiliusz, zdegustowany i zażenowany tym widowiskiem, powiedział: „Dlaczego płaczesz? Nie znalazłeś się w kajdanach bez powodu. Sam ściągnąłeś na siebie ten los. Przestań się mazać. Umniejszasz chwałę mojego zwycięstwa, becząc jak dziewczynka. Walka z takim tchórzem jak ty jest poniżej godności Rzymianina”.
Spotkanie to głęboko wstrząsnęło Emiliuszem i kiedy odprowadzono Perseusza sprzed jego oczu, pogrążył się w zadumie. Gdy młodsi oficerowie zapytali go, skąd ten smutek, odpowiedział im refleksją nad zmiennością losu, który potrafi strącić tak nisko człowieka niegdyś tak potężnego i wspaniałego. Cytuję tutaj Plutarcha, który przedstawia Emiliusza mówiącego do swoich oficerów:
[…] czy można wierzyć, że jest cokolwiek pewnego w tym, co dziś posiadamy, dopóki istnieje coś takiego jak przypadek? Nie, młodzieńcy, porzućcie tę próżną dumę i czcze przechwałki o zwycięstwie; usiądźcie w pokorze, oczekując tego, co ma dopiero nadejść, i możliwych przyszłych niepowodzeń, przez które niełaska bogów może ostatecznie położyć kres naszemu obecnemu szczęściu.
Jest to doskonałe zakończenie tej historii, rozwiązanie akcji godne najlepszej powieści. Emiliusz, u szczytu chwały, uzmysłowił sobie własne człowieczeństwo i kruchość kondycji ludzkiej. Zmienił się, i to na lepsze. Nazwany Macedońskim, otrzymał od senatu prawo odbycia triumfu i przemaszerował uroczyście przez Rzym wśród wiwatów zachwyconego tłumu. Za nim ciągnęli zwycięscy żołnierze, macedońskie skarby, a na końcu zakuty w łańcuchy Perseusz, wciąż zalewający się łzami.