Andrzej Franaszek – „Miłosz. Biografia” – recenzja i ocena
Dzieło Franaszka spełnia wszystkie wymogi pozycji jubileuszowej. Z punktu widzenia warsztatu autorowi i „Znakowi” trudno cokolwiek zarzucić: książka ma solidną oprawę, mnóstwo przypisów i cytatów, indeks osób, widać w niej efekty szeroko zakrojonej kwerendy źródłowej. Język i styl lekki, co chwila pojawia się smakowita anegdotka albo przynajmniej znane nazwisko, najlepiej w niecodziennym kontekście, ot, żeby przypadkiem czytelniczki nie znudzić. Albo, nie daj Boże, nie zepsuć jej humoru jakąś informacją stawiającą autora „Ocalenia” w świetle innym niż to, do którego przyzwyczaiło się jej oko. Wszystko to sprawia, że „Miłosza. Biografię” czyta się z przyjemnością. Jest to jednak przyjemność porównywalna do jedzenia ciastka: kalorii (faktografii) dużo, a wartości odżywczych (postawionych pytań) niewiele. Zaskakująco niewiele. Jest to szczególnie widoczne, gdy spojrzy się na inną, równie monumentalną biografię „Kapuściński non-fiction” Artura Domosławskiego. Jest to książka, której lektura autentycznie bolała, bo autor zadawał w niej sobie i czytelnikom niewygodne pytania natury etycznej. W tym świetle trudno nie mieć żalu do Franaszka o wszystkie nieporuszone przez niego problemy.
Nie chodzi tu o ograną debatę na temat „wspierania” przez Miłosza władzy komunistycznej w okresie „zaraz po wojnie”, rzekomego posługiwania się litewskim paszportem w czasie okupacji czy „antypolskości” poety. Choć nawet i te kwestie nie są przedstawione jak „problemy”, na które można spojrzeć z nowej perspektywy, a raczej jak perypetie, i to rodem z filmu amerykańskiego – oto pojawia się niebezpieczeństwo, które może zniszczyć nasze sielankowe wyobrażenie o poecie (najczęściej jakaś polityczna decyzja), jest krótki okres niepewności, jak bohater się zachowa, ale po nim następuje obowiązkowo happy end. Tymczasem można inaczej. Można było spojrzeć na te problemy tak, jak na współpracę Kapuścińskiego z wywiadem PRL spojrzał w pewnym momencie Domosławski – Nadreporter pracował dla państwa, które uważał za swoje, i z którego systemem się solidaryzował. Czy zatem stawianie mu zarzutu o „kolaborację” byłoby uprawnione?
Tymczasem we wspomniany, hollywoodzki sposób przedstawiona jest sprawa „litewskiego paszportu”, którym miał się posługiwać Miłosz w okupowanej Warszawie. Mamy więc wyjaśnienie, dlaczego podobne postępowanie podczas wojny mogło być uważane za zdradę (stajemy się świadomi możliwej zgrozy moralnej, napięcie rośnie), przywoływane są różne świadectwa, niekiedy sprzeczne (napięcie sięga zenitu), ale oto pojawia się rozwiewająca wszelkie wątpliwości relacja Jerzego Andrzejewskiego – Miłosz nie korzystał z litewskiego paszportu (oddychamy z ulgą, Dobro zwyciężyło).
Podobny schemat narracyjny stosuje Franaszek, opisując kwestię Miłoszowego „pojednania z rzeczywistością” powojnia. Oto poeta podejmuje pracę jako dyplomata władzy komunistycznej w jej najczarniejszym okresie (napięcie rośnie), ale sumienie w bohaterze nie gaśnie, bohater miota się między „logiką dziejów” a „poczuciem przyzwoitości” (obserwujemy więc prawdziwą psychomachię, ekscytującą walkę dobra ze złem), miota się, miota, czy jego sumienie zwycięży, czy zwycięży… Taaak, sumienie zwycięża! Miłosz ucieka na Zachód! Dołącza do ekipy Giedroycia w Maisons-Laffitte i będzie pisał teksty dla „Kultury”. Jak przystało na stylistykę filmu przygodowego, strach i napięcie były cały czas pod kontrolą, a zakończenie znane od samego początku. Całe życie poety zresztą zostaje ujęte w ten sposób: kolejne piętrzące się przeszkody, niezrozumienie u czytelników, małe nakłady tomów poezji, wojna, komunizm, wyklęcie, brak pieniędzy, samotność… W końcu jednak przychodzi czas na Nobla, transformację i etat wieszcza w nowym, wspaniałym, niekomunistycznym państwie. Książkę odkładamy z poczuciem satysfakcji, że Prawdziwe Dobro zostało nagrodzone.
A tymczasem po publikacji poświęconej życiu Miłosza można się spodziewać czegoś więcej niż tylko opisu pokonywania kolejnych życiowych perypetii. Można zadać pytanie o niechęć poety do drobnomieszczaństwa („papu, kaku i lulu”), widoczną w krytyce II RP, powojennej burżuazji zachodniej, jak i Polski końca XX w. – na ile jest to po prostu rezultat wygórowanych oczekiwań estetyczno-moralnych, właściwych większości myślicieli konserwatywnych, a na ile iście „pańska” pogarda dla czegoś tak płaskiego jak „spokojne i wygodne życie”, tak typowa dla intelektualistów wschodnio- i środkowoeuropejskich? Można zapytać o kolejne etapy „jednania z rzeczywistością” – czy zgoda na „pożarcie” (określenie Stefana Kisielewskiego) przez środowiska dawnej opozycji antykomunistycznej w latach 80 i 90, czyli legitymizacja swą osobą transformacji w duchu bogoojczyźnianym (co z tego, że umiarkowanym), nie noszą znamion tej zgody, którą Miłosz zawarł pół wieku wcześniej z władzą komunistyczną? Można wreszcie zadać pytanie o samą twórczość – choćby takie, czy eseistyka (np. „Ziemia Ulro”) Miłosza jest rzeczywiście tak głęboka, za jaką uchodzi? Czy nie jest po prostu zimnowojenną publicystyką, tyle że o kształcie historycznoliterackich analiz?
Zadawać biografii poety trudne pytania? Niedoczekanie. Ewentualnym ciekawskim autor w posłowiu wykłada nawet powód, dlaczego nie wolno tego robić:
Był Miłosz kimś znacznie więcej niż wybitnym poetą – autorytetem, mędrcem, starym, niezwykle mądrym człowiekiem, z którym rozmowa była zawsze na poły paraliżującym egzaminem, któremu miało się w chwilach rozterek zadawać pytanie »jak żyć?«…
Innymi słowy, wieszcza raz wtrąconego na piedestał nie strącimy zeń nigdy.
Redakcja: Michał Przeperski
Korekta: Mateusz Witkowski