Wojciech Kossak i marszałek Foch
Wojciech Kossak stworzył wiele ważnych obrazów ilustrujących polską historię, w tym portret „Józef Piłsudski na Kasztance”, odnaleziony w 2016 roku przez policję!
Wojciech wyjechał do Francji w pierwszych dniach sierpnia 1923 roku i po tygodniowym wypoczynku na plaży w St. Nazaire ze zwiększonym zapałem zabrał się do pracy, pełen radości, że jest wreszcie w normalnym kraju, „gdzie frank jeden jest już wartością, a nie dopiero od 10 000 jak u nas i we Wiedniu”. Na każdej wiedeńskiej taksówce duża metalowa plakieta głosiła, że kurs kosztuje „7 000 fache Taxe”, czyli przedwojenna taksa pomnożona przez 7 000. Dewaluacja wciąż postępowała i o ile w październiku dolar kosztował milion marek, to w grudniu już pięć (!) milionów.
Artysta marzył jak zwykle, że po paru miesiącach wróci do Polski z wielkimi kapitałami; dla lepszego zareklamowania swojej sztuki przywiózł cały rulon obrazów, ale największe nadzieje wiązał z niezrealizowanym jeszcze portretem marszałka Focha. Żeby tymczasem mieć środki do życia, zaczął malować Annę Radziwiłłównę, Maurycego Zamoyskiego oraz amerykańską milionerkę panią Hardy. Amerykanom sprzedał jeden z przywiezionych obrazków Jerzego, co prawda mocno go podretuszowawszy i dodawszy swój podpis.
Z Fochem spotkał się w jego bretońskim pałacyku w Troisfontanes, co bardzo dokładnie i z wielkim entuzjazmem opisuje we Wspomnieniach. Podkreśla przy tym nie tylko patriotyzm, ale i skromność francuskiego wodza, którego porównuje z Amerykaninem Pershingiem, oczywiście na niekorzyść tego ostatniego: „U marszałka piękna głowa o wybitnie szlachetnym galijskim typie, tutaj przy pięknym czole i górnej części twarzy brzydka, wysunięta dolna szczęka. Foch raczej niskiego wzrostu, Pershing ogromny, Foch nie dbający o elegancję, Pershing wykrygowany jak manekin krawiecki na wystawie konfekcji na Broadwayu. Pershing siedział sztywny, chmurny i szczególną zwracał uwagę na to, aby przypadkiem nie było na mundurze żadnych fałd” (1). Charakterystykę Pershinga uzupełnia specyficznym przykładem amerykańskiej tępoty:
Gdy zobaczył, że ręka trzymająca cugle ma na zgięciu łokcia fałdy, oschłym tonem powiedział mi, że ich nie lubi i dodał: – Proszę je usunąć, majorze! – Myśląc, że żartuje, zaczynam mu tłumaczyć, że rzecz jest nieunikniona przy zgiętym łokciu.
– Być może, ale ja tego nie lubię, powtarzam, i proszę to usunąć, majorze – już podniesionym tonem.
Przekonawszy się, że on to naprawdę nie jako żart traktuje, teraz ja się zirytowałem i powiedziałem mu:
– Kochany generale, prawda, że jestem tylko majorem w kawalerii, ale jestem za to wyższym generałem w sztuce międzynarodowej.
Pershing przypatrzył mi się uważnie, widać było refleksję – jak i on generał, to nie ma co – i dał mi spokój.
Foch na co dzień nosił zwykłe buty z magazynu wojskowego oraz mundur skrojony przez przeciętnego krawca, ale rozmowa z nim była dla Kossaka interesująca, głównie dlatego, że mieli bardzo podobne poglądy na polskich polityków, włącznie z Piłsudskim. Obydwaj też wielbili Napoleona.
Artysta zabrał się do portretu z całą sumiennością, pojechawszy nawet na pole bitwy pod PŹronne, które miało znaleźć się w tle. Co prawda, na gotowym obrazie widać tylko niewysokie wzgórze i kikuty opalonych drzew, jakie z powodzeniem można było namalować z wyobraźni, ale chodziło o walor dokumentalny. Marszałek jest przedstawiony w typowej dla siebie pozie z rękami założonymi do tyłu, za nim na drugim planie stoi adiutant z jeszcze jednym oficerem, pochyleni nad mapą, a w głębi żołnierz w płaskim francuskim hełmie trzyma wodze dwóch koni pod wojskowymi siodłami. Wojciech do tego stopnia był zachwycony obrazem, że pisał: „Ach, Manio, a jakie tło, jaki pejzaż, no, powiadam ci, że gdyby to nie było moje dzieło, to bym cierpiał strasznie, że jest taki, co tak go namalował. Co to będzie za wrzawa!”, „Momo! Nareszcie stworzyłem dzieło! nie płótno, nie kreacja, ale dzieło! arcydzieło! wierzaj mi. (...) Już nie dość, że jest podobny, pyszny przy tym i nad wyraz śliczny, ale cała kompozycja, jak Ciebie, Momo moje drogie, kocham, jest taka, że sztukam w mój łeb, skąd mi się to tak cudownie i ciekawie skomponowało. A psia kość, co za obraz, a jaki w kolorze!”.
Przed namalowaniem właściwego obrazu Kossak sporządził dwa studia samego popiersia, na których Foch spontanicznie się podpisał, uszczęśliwiając tym malarza, który natychmiast powiadomił żonę: „Trudno nawet powiedzieć, co to warte. Toteż zaraz sobie zrobiłem kopie dla mojego użytku, a te dwa z podpisem marszałka dałem za szkło i widzę w nich wielką fortunę, Maniusia”. Istotnie później obnosił się z nimi jak z największym skarbem, a jak się to w przypadku jednego obrazu skończyło, opisuje Maria Łozińska-Hempel:
Wpada do nas ks. prałat K., wołając już od progu:
– Śpieszcie się, państwo, okazja nie lada dla takich amatorów Kossaka! Zobaczyłem w witrynie Salonu Sztuki na Trębackiej wystawiony wspaniały portret marszałka Focha pędzla Wojciecha, i w dodatku z podpisem samego marszałka. Powiedziano mi, że o ile nie będzie do jutra sprzedany z wolnej ręki, będzie wystawiony na licytację i nie wiadomo, jaką osiągnie cenę i w czyje dostanie się ręce.
W tej chwili pojechaliśmy na Trębacką i kupiliśmy ten portret za 3 000 dolarów. (...) W jakiś czas potem Wojciech Kossak zobaczył ten portret będąc u nas – był zdumiony. W pierwszej chwili jakby zaniemówił, a potem zaczął wypytywać, jakim sposobem obraz do nas trafił. Opowiedzieliśmy więc, w jakich okolicznościach został nabyty.
– Więc tak, dany był na sprzedaż? – mówił zasumowany pan Wojciech – bardzo się cieszę, że jest u drogich państwa, trafił teraz w naprawdę dobre ręce.
Uboczną drogą dowiedzieliśmy się potem, że obraz ten był własnością osoby nie tak zupełnie z naszego towarzystwa. Na sztuce się może nie znała, ale na wartości na pewno tak. Pan Wojciech był zawsze zdania, że ce que femme veut, Dieu le veut [fr.: czego chce kobieta, tego chce Bóg], więc uległ prośbom i podarował jej portret, zwłaszcza że to była doprawdy une belle femme [fr.: piękna kobieta].
Tekst jest fragmentem książki Araela Zurliego „Wojciech Kossak. Malarz polskiej chwały”:
Niestety, portret podzielił los wielu polskich dzieł sztuki i spłonął w Warszawie; zachowała się jedynie fotografia.
Wszystkie zarobione pieniądze Wojciech jak zwykle natychmiast odsyłał Maniusi, zaznaczając, aby nie zapominała o córkach („Lilusi daj ile jej trzeba, Madzi poślij do Bukaresztu”) i daremnie prosząc o częstsze listy. Dzieci również nie kwapiły się z odpisywaniem, choć Jerzy dał ojcu do zrozumienia, że nie podobają mu się jego ciągłe pouczenia, jak powinien malować. Chodziło o to, by nie unikał studiów z natury, nie korzystał z usług byle jakich pomocników oraz zwracał większą uwagę na czystość koloru: „Niech Coco z tymi żółtymi niebami da spokój, a przynajmniej niech do cadmium bierze cynkweiss, a nie blanc d’argent (kremserweiss), bo to jego to już tu przyjechało bardzo brudnozielone”.
14 grudnia po krótkiej chorobie zmarła we Lwowie Zofia Kossakowa. Miała osiemdziesiąt dziewięć lat. Pochowana została na Cmentarzu Łyczakowskim, gdyż widocznie transport zwłok do Krakowa okazał się zbyt skomplikowany. Wojciech spędził miesiąc w kraju, ale już 21 stycznia był z powrotem w Paryżu, przyjechawszy skromnie drugą klasą bez sleepingu. Po drodze zapłacił w Berlinie 1 000 000 000 000 marek, czyli tysiąc miliardów, za posiłek składający się ze sztuki mięsa i dowcipnie donosi Maniusi o przeżyciu towarzysza podróży: „Czartoryski poczciwy z dumą niesłychaną, jako że uchodzi za skąpego, zapłacił babie od waterclosetu za dwie minuty samotności jeden miliard pięćkroć sto tysięcy marek. Nie myśl, że przesadzam, to prawda szczera”. Był już jednak rok 1924 i w Polsce zaczynała wchodzić w życie reforma walutowa połączona ze wprowadzeniem złotego.
Na jednym z oficjalnych przyjęć w Paryżu Wojciech spotkał swojego dawnego antagonistę Jana Stykę i w liście malowniczo przedstawił jego upadek: „Boże, jak on wygląda, okropny, jakby go po śmierci formaliną nastrzykali, uciekają od niego ludzie jak od cholery. Ośmieszony i skończony pantin [fr.: pajac], błazen, blagier i poliszynel. Krążył koło mnie, alem go nie widział, niech przyjdzie i za wszystkie świństwa uderzy w pokorę, to mu tam i przebaczę jego łajdactwa”.
Zaczyna się zarobkowe malowanie portretów i błaganie rodziny o listy: „Mania! Co to znaczy? Już dwa tygodnie minęło, a tu ani słówka. Pisuj częściej, moje Momo drogie, to tak deprymująco działa nie wiedzieć, czyście zdrowi, czy Wam nie potrzeba już franków. (...) Coco by także mógł cymbał napisać albo taki Lilek”. Wielką radość przyniosło Kossakowi jednogłośne przyjęcie do l’Union Artistique, gdzie wprowadzili go Foch z Maurycym Zamoyskim. Gwarantowało to udział w elitarnej wystawie najlepszych malarzy francuskich i nielicznych cudzoziemców, którą Kossak zawsze pragnął obejrzeć, nigdy nie marząc o tym, aby mógł kiedyś zostać wystawcą. Prawie w tych samych dniach przyjęto go do ekskluzywnego Club des Mirlitons [fr. mirliton: fujarka], zrzeszającego artystów i arystokratów, o czym nawet poinformowały gazety. Zgodnie z regulaminem na wystawie mógł umieścić tylko dwa obrazy, do tego niezbyt duże, jako że brakowało miejsca; wybrał więc portret Cartona de Viart oraz szkic do malowanego właśnie portretu Julii Lubomirskiej i nie posiadał się ze szczęścia, usłyszawszy od organizatorów, że jego nazwisko będzie główną atrakcją.
Na zbliżający się wiosenny Salon paryski przygotował portret małego Ludwika Morawskiego, ślicznego chłopca na jeszcze ładniejszym kucyku w Lasku Bulońskim, portrety marszałka Focha i Antoniego Jechalskiego oraz szesnastoletniej Julii Lubomirskiej, którą tak opisuje w liście do żony: „Ładna, młodziutka dziewczyna o cudownej karnacji, doskonale ubrana, naturalnej wielkości, jedzie po męsku na siwym hunterze kłusem niemal wprost na widza, z miną rozbawioną i wesołą, na tle polskich wierzb i łąk, a na drugim planie psy i jeźdźcy w ruchu”. W rzeczywistości amazonka ma wyraz raczej zamyślony i chmurny, ujęta jest nie wprost, a en trois quarts, owych łąk zaś nie ma wiele, bo dziewczyna wraz z koniem wypełniają prawie całą przestrzeń obrazu. Wojciech, jak zwykle zachwycony własną pracą cieszy się: „Arcydzieło moje, ze wszystkich portretów, które kiedykolwiek w życiu zrobiłem, najlepszy”, potem jeszcze licytując w pochwałach samego siebie: „Naprawdę nigdy nic podobnego ani ja, ani nikt jeszcze nie zrobił”. Notabene namalowany w grudniu tego samego roku konny portret Zofii Hammerlingowej jest niemal kalką „Lubomirskiej”: artysta usunął tylko postaci z drugiego planu i zmienił pejzaż, za to koń i amazonka – poza samą głową – są identyczne. Wiele tłumaczy fakt, iż z powodu planowanego wyjazdu modelki Wojciech miał tylko cztery dni czasu, niemniej przypisanie jednej klientce stroju i wierzchowca drugiej nie było postępkiem eleganckim.
Choć nabywcom obrazy bardzo się podobały, z płaceniem było gorzej i Wojciech odczuwał brak pieniędzy. Bardziej jeszcze dokuczała mu świadomość, że pieniędzy nie ma Maniusia, więc robił co mógł, aby temu zapobiec. Mimo ogromnej tęsknoty nie przyjechał do domu na Święta Wielkanocne, a swoją pracownię przy Boulevard Gouvion St. Cyr dla oszczędności dzielił z włoskim ilustratorem i karykaturzystą Giuseppem Fabiano, który płacił połowę czynszu, nie zajmując przy tym wiele miejsca, bo jako rysownikowi wystarczał mu mały stolik. Był przy tym człowiekiem cichym i dystyngowanym, darzonym przez wszystkich sympatią, więc i Kossak bardzo go polubił mimo początkowych obaw, jak też ułoży im się kohabitacja.
Tekst jest fragmentem książki Araela Zurliego „Wojciech Kossak. Malarz polskiej chwały”:
W liście wielkanocnym życzył Maniusi jeszcze jednego wnuczęcia, sugerując, „by się Lilka pofatygowała raz przecie i Magdzi zaimponowała czymś bardzo rasowym”. Samej Lilce życzył przyjazdu choć na miesiąc do Paryża, Jurkowi postępów w malowaniu, a Madzi przeniesienia wraz z mężem na placówkę w Paryżu. Jako ewenement opisuje swoją wizytę u Olgi Boznańskiej, która pracowała w ponurym, zagraconym atelier pełnym oswojonych białych myszek i robiła wrażenie istoty przeniesionej z innej epoki, ponieważ ciągle nosiła dziewiętnastowieczne suknie: „Takie tam straszne jakieś potwory siedzą, czarownice złowrogie i złe, które ją podobno ze wszystkiego obdzierają (...). Jak najstraszniejszy cauchemar [fr.: koszmar, zmora senna] z Opowieści Hoffmana, ta wizyta w tej nędzy, w tym brudzie i tymi babami ohydnymi, które się nawet nie odkłoniły, jakeśmy wychodzili”. Zofia Stryjeńska opisuje to samo o wiele zabawniej: „Dawał się słyszeć w podwójnych drzwiach atelier jakiś szurgot, poszczekiwanie, otrzepywanie się – drzwi się otwierały, a przez nie wstępowała okazała tęga dama o blond loczkach, w kapeluszu utkanym ze sztucznych fiołków. W mufce niosła mopsika, a za nią wślizgiwało się jakieś miłe chucherko rodzaju żeńskiego, wycierając pilnie przy drzwiach nogi. Uróżowana piękność była to młodsza siostra Olgi Boznańskiej, panna Iza, a za nią rzeźbiarka p. Konczewska, uczennica p. Bourdella. Panna Iza uchodziła w rodzinie i w opinii Olgi za heterę. «Izia się źle prowadzi, Izia jest taka lekkomyślna», wzdychała Boznańska zapominając, że siostrunia ma już dobre sześćdziesiąt latek. Codziennie nieomylnie koło siódmej przynosiła panna Iza pieczołowicie skarb i klejnot rodzinny: mopsa Bibi. Astmatyczny i stary ten złośliwiec poddawany był tam co dzień operacji zapuszczania kropel leczniczych do nosa. Obraz był dosyć makabryczny: w otchłannej grocie atelier, przy płomyku, trzy kobiece cienie jakby makbetowskich wróżek «pastwiły się» nad warczącym groźnie i szarpiącym się tabu”. I w jednym, i w drugim opisie występuje porównanie do czarownic, lecz Kossak nie cierpiał kobiet starych i brzydkich, stąd jego dramatyczna przesada.
Sam walczył z oznakami starzenia się bardzo gorliwie, niemniej do czasu. Właśnie w Paryżu postanowił zrezygnować z farbowania resztek swoich zawsze dość słabych włosów, uprzedzał więc rodzinę: „Przygotujcie się, że wrócę siwy całkiem, bo mi się już to farbowanie sprzykrzyło i zawsze podle wygląda. Piszę do Tadeusza, żeby się dostroił do tegoż diapazonu”, a potem informował: „Siwy już jestem, Manio, ale już mi te farby obrzydły i skórę mi psuły, i paskudne to było, a już na dworze zdjąć kapelusz – to okropny widok tych kolorków fałszywych”, „Bo żeby to jeszcze tych włosów było więcej, ale już ich tak mało, że się łysinę farbuje równocześnie”. Już w 1915 roku młodszy od Wojciecha o trzy lata cesarz Wilhelm zainteresował się, jak to możliwe, że podczas gdy on ma zupełnie siwą głowę, artysta w ogóle nie siwieje. Kossak odpowiedział: „Nie na próżno jestem malarzem”. Jak widać, było to nie tylko dowcipne, ale i szczere.
W liście do Zofii Hoesickowej filozofuje właśnie na temat starości, opisując ją jako czas wspominania wszystkich okazji zmarnowanych przez lenistwo lub nieśmiałość. Nie omieszkawszy pochwalić się paryskimi sukcesami stwierdza jednocześnie, że powodzenie przychodzi na ogół wtedy, gdy już nie potrafimy z niego w pełni korzystać, po czym precyzuje: temat kobiecy gra już u niego podrzędną rolę. „Popioły, proszę Pani! A jak na złość tyle tego tutaj i takie śliczne. Co mnie najwięcej zdumiewa, jak one się do tej mody stosują, nie tylko obcinając te śliczne młode włosy i dekoltując się pod ramionami, tak że nie tylko biust się widzi, ale przy dobrej woli i pępuszek, ale to, że te smarkate zmieniają i kształty stosownie do mody. Więc na przykład Demokratyczna Unia Państw jest nie w modzie, stronnictwo to powinno być zwarte i jędrne, ale choć na dwie grupki rozdzielone, niemniej ograniczone w rozmiarach. I co Pani droga powie? wszystkie mają z przeproszeniem malutkie a (podobno) twarde”.
Istotnie, lata dwudzieste przyniosły wielki przełom w kobiecej modzie: na zawsze porzucono gorsety i długie suknie, stopniowo ru- gowane już wcześniej przez wojnę, wprowadzono kuse sukienki-koszulki i fryzurki „na chłopczycę”. Co do zmiany kształtów, którą malarz tak dowcipnie zdefiniował, dużą zasługę miały tak zwane kombinacje, proste zestawy bielizny skrajnie różniące się od tego, co opisuje pamiętająca dawniejsze czasy Magdalena: „Majtasy sięgały poza kolana i do nich wpychało się całe zwoje szerokiej dziennej koszuli, tak że derier nawet szczupłej damy bywał wypchany kopiasto. Obfite, szerokie halki nie uszczuplały figury”. Nic dziwnego, że odziana jedynie w krótkie majteczki Demokratyczna Unia Państw zrobiła się malutka.
Być może Wojciech wolał obfitsze kształty, bo Madzia wspomina, jak zakochał się w pewnej damie, którą córki usiłowały mu obrzydzić twierdząc, iż jest za tłusta. Powiedział im wówczas, że kobieta prawdziwie dobrze zbudowana najlepiej wygląda bez ubrania, ponieważ sukienki ładnie leżą tylko na chudych wieszakach.
Jak na takiego znawcę i miłośnika płci pięknej zostawił zaskakująco mało aktów; prawdopodobnie dlatego, że jednak wolał malować konie. Czasem udawało się to połączyć, jak w wypadku Lady Godivy z 1923 czy Bajki o królewnie, rycerzu i smoku z 1925 roku. Oryginalnym ujęciem odznacza się banalny skądinąd w malarstwie temat Ledy z łabędziem: Wojciech kazał Ledzie leżeć wydatną pupą do góry, więc łabędź emabluje ją od tyłu, co dość nieprzyzwoicie wygląda. Rubaszne poczucie humoru artysta okazał realizując zamówienie od pewnego kolekcjonera frywolnych obrazów; namalował mianowicie tradycyjnego ułana z koniem i dziewczyną, z tym, że koń przygląda się parce figlującej przed nim na trawie.
W 1924 roku powstały dwa autoportrety Wojciecha: dedykowane bratu Tadeuszowi niewielkie (50 x 39 cm) malowidło na desce, znajdujące się obecnie w Muzeum Zofii Kossak-Szczuckiej w Górkach Wielkich oraz płótno 96 x 130 cm, będące własnością Muzeum Narodowego w Warszawie. Na tym pierwszym malarz ma na sobie strój do jazdy konnej: bryczesy, surdut, cylinder i trzyma pod pachą szpicrutę, drugi przedstawia go w zielonkawej kurtce i takimż kapeluszu na tle leśnego krajobrazu z psami i myśliwymi. Dłonią w rękawiczce artysta trzyma wodze siwego konia, odwracającego łeb w kierunku lasu. Jest to ów „obrażony konik”, którego opisuje Samozwaniec w wydanym pośmiertnie zbiorze gawęd zatytułowanym Z pamiętnika niemłodej już mężatki. Wojciech nie malował go w lesie, tylko w swojej pracowni na Kossakówce, siedząc przed lustrem na krześle, do którego przywiązany był koń. Mimo że przygotowano mu owies, nie chciał pozować, bezustannie odwracając łeb i nie pomogło nawet częstowanie cukrem przez obie Kossakówny. W pewnym momencie szarpnął się tak mocno, że pociągnął krzesło i malarz wylądował na ziemi, lecz sekret tego zachowania odkryto dopiero po skończonym seansie, kiedy za krzesłem stanęła Madzia. Spojrzawszy w lustro zamrugała raptownie, gdyż w tafli odbijała się smuga światła wpadającego przez otwarte drzwi. W niemal identycznym ujęciu sportretował się Kossak również w 1918 roku (w mundurze), mając jeszcze ciemne włosy i wąsy oraz w 1928 roku, kiedy był zupełnie siwy. To duże płótno (100 x 130 cm) wisiało na Kossakówce i widoczne jest w tle znanej fotografii malarza z Madzią i zięciem Stefanem Jasnorzewskim.