Ryszard Wolański – „Aleksander Żabczyński. Jak drogie są wspomnienia” – recenzja i ocena
Wybuch II wojny światowej naznaczył wiele życiorysów – nie tylko literatura, nauka, polityka wyglądały zupełnie inaczej po jej zakończeniu. Nie przeżyło jej wiele znakomitości polskiego kina – by wymienić tylko nazwiska Eugeniusza Bodo, Michała Znicza, Józefa Orwida, Iny Benity. Do kraju nigdy nie wrócili Konrad Tom, Michał Waszyński czy Henryk Wars. Komu cokolwiek mówią dziś te nazwiska?
A jednak kino przedwojenne powoli odzyskuje należne zainteresowanie odbiorców. Bez wątpienia przyczynia się do tego działalność Filmoteki Narodowej, której pracownicy z pietyzmem rekonstruują produkcje ważne dla polskiej kultury. Tak jak praca Filmoteki Narodowej nad konserwacją i przywracaniem blasku dziełom rodzimej kinematografii nie jest wyłącznie pracą mechaniczną, tak przygotowanie biografii przedwojennych aktorów nie jest robotą li tylko dziennikarską. Oba te zajęcia łączy niemal benedyktyńska praca (także badawcza!), ale i prawdziwe zamiłowanie do międzywojennego kina.
Dziś kojarzy się ono ze wzbudzającymi sympatię aktorami, wpadającymi w ucho piosenkami, czy może nieco archaicznym językiem i manierą aktorską. Ale jest to także obraz świata, którego już nie ma i który nie wróci. I właśnie w sentymentalną podróż do tego świata zaprasza czytelników Ryszard Wolański. Do świata uwielbianych przez publiczność aktorów, wielkich bali, o których rozpisywała się prasa i mówiła ulica. Ale i do świata ciężkiej pracy, w którym poszukiwano miejsca dla siebie i realizowania własnych pasji.
Aleksander Bożydar Żabczyński pochodził z rodziny o bogatych tradycjach wojskowych. Choć dla syna generała Wojska Polskiego kariera w armii zdawała się być czymś oczywistym i zapewniała pewną przyszłość, wybrał aktorstwo. Miał zresztą nie tylko talent, ale i odpowiednie warunki: dobry, melodyjny głos i świetną dykcję. Żabczyński pasował do roli amanta, arystokraty, dziedzica fortuny, inżyniera. I chyba nawet jemu samemu odpowiadał ten wizerunek. A już na pewno odpowiadał widzom. Chętnie odwiedzali oni kina, w których grano kolejny film z popularnym „Żabą” w roli głównej. Wraz ze wzrostem popularności kina, aktorzy srebrnego ekranu z solidnych rzemieślników zmieniali się w prawdziwe gwiazdy filmowe. Nawet w rewelacyjnym polskim dubbingu disneyowskiej „Królewny Śnieżki” z 1938 roku (opracowanym zresztą przez samego Mariana Hemara) głosu księciu użyczył nie kto inny, jak będący wówczas u szczytu popularności Aleksander Żabczyński.
Wielu ówczesnych recenzentów zarzucało mu – nie bez podstaw zresztą – pewną powtarzalność fabuły w kolejnych produkcjach, płycizny scenariuszowe czy schematyzm w kreowaniu postaci. Mimo wszystko, z dzisiejszej perspektywy niewątpliwa naiwność wielu filmów nie odbiera im przecież ani krzty uroku, a może nawet go dodaje. Warto też pamiętć, że nie wszystkie komedie, choć nieraz pisane specjalnie dla niego, były banalne. Najlepszym tego przykładem jest „Zapomniana melodia” Konrada Toma i Jana Fethkego. Ta prawdziwa perełka potwierdza, że gdy polskie kino międzywojenne wznosiło się na wyżyny swoich możliwości, niewiele odbiegało od najlepszych produkcji amerykańskich tamtego okresu.
Żabczyński nie uniknął przeznaczenia. W najtrudniejszą z ról przyszło mu się wcielić w czasie II wojny światowej. Zmobilizowany, walczył w kampanii wrześniowej, we Francji, by po jej upadku przez Wielką Brytanię trafić na Bliski Wschód, do armii gen. Władysława Andersa. Pod Monte Cassino został ranny. Z nielicznych relacji wiadomo, że był dobrym dowódcą i odważnym żołnierzem.
Gdy po latach wojennej tułaczki powrócił do kraju, musiał spostrzec, że wszystko uległo zmianie. Zmieniła się nie tylko tematyka filmu i jego bohaterowie – w niepamięć odeszły nie tylko nieco naiwne komedie z wpadającymi w ucho piosenkami i obowiązkowym wątkiem miłosnym, ale również dramaty, pośród których przynajmniej kilka to małe arcydzieła kinematografii. Zamiast tego powstawały produkcyjniaki, gdzie głównym bohaterem uczyniono maszynę w fabryce, a wątkiem przewodnim – budowę socjalizmu. Nie było w tym wszystkim miejsca dla przedwojennych aktorów. Bądź nie chcieli oni brać udziału w kreowaniu nowej rzeczywistości, bądź też po prostu do niej nie pasowali. Nie było już miejsca na sentymentalne opowieści o arystokratach, bogatych przemysłowcach czy dziedzicach ogromnej fortuny. Do tego świata nie pasował też Żabczyński.
Jego stosunek do nowej rzeczywistości najlepiej oddaje jedna zachowanych z ankiet personalnych, jakie musiał wypełnić po powrocie. W rubryce „pochodzenie społeczne”, zresztą zgodnie z prawdą, wpisał… „szlachcic”. Wraz z żoną zamieszkał w niewielkiej kawalerce, z trudem wiążąc koniec z końcem. Zamiast gromady oddanych wielbicielek, ciągnął się za nim cień komunistycznej bezpieki.
Tytuł książki Ryszarda Wolańskiego nawiązuje do jednej z trzech piosenek, jakie Żabczyński zdążył nagrać dla Polskiego Radia już po odwilży październikowej (a niedługo przed przedwczesną śmiercią). Na nagraniu słychać niby ten sam ciepły głos aktora, ale jednak inny. Zmęczony. Tęsknota, która przepełnia utwór jest gorzka, a smutek – autentyczny i przeszywający.
Jak drogie są wspomnienia dawnych dni,
Minionych młodych lat.
Melodia w nich serdeczna jakaś brzmi
I dawny, piękny świat.
Przychodzą kiedy tęskno nam
Gdy łza wspomnienia lśni.
I wiodą nas w ten dawny, piękny świat
Minionych młodych dni.
Utwór ten (podobnie jak zdjęcie z okładki) pochodzi ze znakomitego filmu „Jadzia” Mieczysława Krawicza z Jadwigą Smosarską w roli tytułowej.
Autor książki, choć nie jest historykiem, wykonał imponującą pracę. Żeby się o tym przekonać, warto zajrzeć do wykazu pozycji bibliograficznych, z jakich korzystał. Oczywiście powstawały wcześniej opracowania poświęcone twórcom polskiego kina okresu międzywojennego, jednak ich autorzy w większości powielali błędy poprzedników. Ryszard Wolański te błędy prostuje i porządkuje fakty. W efekcie otrzymujemy kompletną, dobrze udokumentowaną pracę poświęconą jednemu z najważniejszych polskich aktorów.
Niewątpliwą zaletą biografii są liczne anegdoty, czasem i plotki dotyczące nie tylko głównego bohatera opowieści, ale i całego środowiska. One chyba najlepiej oddają klimat epoki. Kolejną z zalet książki jest bogaty materiał zdjęciowy, w tym wkładka z kolorowymi fotografiami plakatów filmowych. Dopiero dziś, po wielu latach zaniedbań, udaje się odtwarzać historię tego ważnego przecież segmentu polskiej kultury, jakim była i jest kinematografia. Dobrze, że działania te wykraczają poza zamknięte pokazy kinowe dla wąskiej grupy sympatyków starego filmu i fachową literaturę przedmiotu.
Na uwagę czytelników zasługuje zwłaszcza część poświęcona wojennym i powojennym losom bohatera. Wartością, ale zarazem moim zdaniem pewną słabością książki jest wpisany w narrację wykaz sztuk teatralnych oraz filmów z udziałem Żabczyńskiego wraz z opisem treści, i wyszczególnieniem nazwisk twórców. Możemy tu mówić o wartości dlatego, że bodaj nikt przed Wolańskim nie wykonał podobnej pracy – odtworzenie tych danych było niewątpliwie żmudnym i niewdzięcznym zajęciem. Szkoda tylko, że ten materiał nie został umieszczony na końcu książki. W obecnej formie wydaje się on bowiem górować nad linią narracji, choć dla części czytelników będzie to być może największy walor opracowania. Wychodząc zapewne ze słusznego założenia, że teatr i kino są nieodłączną częścią biografii aktora, informacje na temat twórców spektakli i filmów, w których Żabczyński brał udział, autor książki wplótł w tok opowieści o jego życiu. Inna sprawa, że sam Żabczyński niechętnie udzielał wywiadów na swój temat, nie pozostawił pamiętników. A najważniejszą częścią jego życia była przecież sztuka.
Wolański dowodzi, że bohater jego książki wyrastał ponad wykreowany wizerunek amanta – zarówno swoim talentem, jak i bogatym dorobkiem, zwłaszcza scenicznym. I słusznie zaznacza, że Aleksander Żabczyński stał się niejako ofiarą własnego wizerunku.
Z niecierpliwością czekam na kolejne biografie ludzi polskiego kina międzywojennego pióra Ryszarda Wolańskiego. Smosarska? Dymsza? Szczepcio i Tońcio? A może wspomniany wyżej Waszyński, którego życiorysem można by zapełnić kilka książek? Gdybym jednak miał wybierać, najchętniej sięgnąłbym po biografię Heleny Grossówny.
Kino miało widzom przede wszystkim dostarczać radości i wielkich przeżyć. I dostarczało. Widzowie chcieli na ekranie oglądać lekkie i ciepłe opowieści z dobrym zakończeniem. Takie przecież są baśnie.