(Nie)porozumienie z PRL
Z polską polityką pamięci po 1989 roku wyraźnie jest coś nie tak. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że zarówno prawica (reprezentowana przez Prawo i Sprawiedliwość, Ruch Narodowy i wiele mniejszych podmiotów) jak i lewica (głównie post-PZPR-owska) traktują ją jako wersję historii kłamliwą i wypaczającą rzeczywistość? Owszem, obie strony dokonują krytyki z zupełnie różnych pozycji, ale są one na pewno wewnętrznie spójne. Tymczasem gdy spojrzymy na wizję przeszłości według liberalno-centrowego odłamu Solidarności, to takiej jedności nie dostrzeżemy.
Oto bowiem liberałowie (Jerzy Szacki napisałby zapewne „protoliberałowie”) dokonali czynu niezwykłego. Walczyli ze zbrodniczym ustrojem, który przez cały okres swojego istnienia nie zmienił znacząco swej istoty, pozostał obcą okupacją, tłamszącą marzenia Polaków i depczącą prawa człowieka. Jednocześnie udało im się ten system obalić poprzez kompromis, dialog i poszanowanie drugiej strony. Te dwa aspekty: demonizacja PRL oraz pochwała kompromisu, stoją w wyraźnym konflikcie. Otrzymujemy matematyczne równanie, w którym błąd rzuca się w oczy od samego początku, ale nie wiemy do końca czy jest on po lewej, czy po prawej stronie.
Bowiem albo PRL był rzeczywiście obiektywnym, moralnym złem – i wtedy porozumienie oznacza zwyczajną zdradę – albo też kompromis był chlubny, a wówczas partner, z którym go zawarto, okazuje się kimś innym, niż w tym wyobrażeniu. W zdominowanym przez sympatie prawicowe polskim dyskursie publicznym po 1989 roku, znaczną popularność zdobyła ta pierwsza wersja. Nie wydaje mi się jednak, aby miała ona wiele wspólnego z prawdą. Nawet jeśli zechcemy oprzeć się na fundamentalnych imponderabiliach moralnych w ocenianiu PRL, to warto przy tym zapoznać się z propozycją alternatywną, która błędu szuka po drugiej stronie równania.
Przeczytaj również:
PRL – polska droga od komunizmu
Tytuł tego podrozdziału to odwołanie do książki wybitnego polskiego politologa, Zbigniewa Pełczyńskiego, który – mimo profesury w Oxfordzie – uważnie obserwował sytuację w kraju przez cały okres PRL. Zauważył on proces detotalitaryzacji państw bloku wschodniego po 1956 roku. O tym samym pisała Hannah Arendt w późniejszych wznowieniach swoich „Korzeni totalitaryzmu”, a także wybitny polski politolog, sowietolog i doradca prezydenta Cartera – Zbigniew Brzeziński, którego trudno posądzić o sympatię do komunizmu. Przybliżmy nieco bliżej ich argumentację i odnieśmy ją do naszego problemu.
Polska Rzeczpospolita Ludowa (nazwa ta funkcjonowała od 1952 roku), nie była tworem niezmiennym w czasie – wprost przeciwnie, ulegała znaczącej ewolucji na przestrzeni niecałego półwiecza. Pierwszy okres, lata 1944-1948, stanowiły pod pewnymi względami kontynuację II Rzeczpospolitej. W sferze politycznej komuniści bezwzględnie budowali swój monopol, nie mieli problemów z fałszowaniem wyborów i referendów oraz brutalnymi – choć na początku wybiórczymi – represjami. Inaczej wyglądało to w obszarach takich jak oświata i kultura. W szkołach, obok portretów Bieruta i Cyrankiewicza, znajdował swoje miejsce krzyż. Przez pewien czas posługiwano się przedwojennymi podręcznikami, a państwo wspierało wydawanie dzieł Adama Mickiewicza, Henryka Sienkiewicza czy Bolesława Prusa. W mediach istniał pluralizm, a na łamach takich gazet jak „Odrodzenie”, „Kuźnica” czy „Tygodnik Powszechny” odbywały się żywe i gorące polemiki, w których marksizm nie tylko chwalono, ale także krytykowano. Dyskusje były żywe i spontaniczne, ze sporadycznymi tylko ingerencjami cenzury. Do głosu dopuszczano narodowych katolików z „Tygodnika Warszawskiego”, a już 11 lutego 1945 roku wznowiono druk, wydawanego jeszcze przed wojną, „Gościa Niedzielnego”.
W sferze gospodarki ciągłość z II RP była jeszcze bardziej wyraźna. Koniec rządów sanacji to ciągły wzrost roli etatyzmu i planowania. Polityka powojennej PPS i PPR kontynuowała ten trend. Czesław Bobrowski, stojący na czele Centralnego Urzędu Planowania, obiecywał znaleźć miejsce dla wszystkich trzech działów wytwórczości: państwowej, prywatnej i spółdzielczej. 12 maja 1945 roku na pierwszej stronie PPR-owskiego „Sztandaru Ludu” ukazał się artykuł: „Nie będzie kolektywizacji”. Pierwszy plan trzyletni okazał się znaczącym sukcesem. Wszystko zaczęło zmieniać się w 1947 roku, a definitywny zwrot w stronę komunizmu nastąpił rok później.
Temu wszystkiemu towarzyszyła powszechna nadzieja polskich intelektualistów, że powtórki z ZSRR nie będzie, że stworzymy socjalizm polski i pójdziemy naszą własną drogą. Jest to jeden z głównych wątków przewijających się wśród rozmówców Jacka Trznadla w „Hańbie domowej”. Owszem, wątpliwości się pojawiały, ale z ówczesnej perspektywy, plusy przemian społecznych (takich jak reforma rolna) zdecydowanie przeważały. Młody Jacek Kuroń patrzył na Polskę pod kuratelą radziecką jako na szansę przeprowadzenia ważnych reform przy zachowaniu pewnej odrębności od modelu radzieckiego.
Komunizacja Polski
Stalinizmu w Polsce nie można w łatwy sposób ocenić (pojawiają się tutaj takie kwestie jak industrializacja i znaczące reformy społeczne), ale jest co najmniej jedna dziedzina, w której możemy powiedzieć z dużą dozą pewności, że okres ten nie przyniósł niczego dobrego. Chodzi mianowicie o polską naukę, sztukę i życie intelektualne, które w latach 1949-1954 znalazły się w zapaści oraz potężnym kryzysie. Jacek Bocheński określił to mianem „hipnozy”. Faktem jest jednak, że rzesze intelektualistów nie tylko stały się marksistami, ale wręcz uległy najbardziej zwulgaryzowanej i prostackiej jego wersji, z dwiema „świętymi księgami” w centrum: O materializmie dialektycznym i historycznym Józefa Stalina oraz Materializmem i empiriokrytycyzmem Włodzimierza Lenina. Całą polską kulturę zanegowano. Ze wzorów do naśladowania ostał się jedynie Edward Dembowski, skrajnie lewicowy rewolucjonista galicyjski, który zginął w wieku 24 lat w powstaniu 1846 roku. Radykalizm był zatrważający. Jako reakcjonistów klasyfikowano bowiem nawet przedstawicieli bogatej, polskiej tradycji lewicowej i marksistowskiej.
Naukę niszczono atakami na takich znamienitych profesorów jak Kazimierz Ajdukiewicz, Roman Ingarden czy Władysław Tatarkiewicz. Towarzyszyło temu coś jeszcze – nieustająca społeczna presja moralna, dążąca do stworzenia nowego, komunistycznego typu człowieka, którą śmiało można nazwać „praniem mózgu”. Zniknął podział na prywatne i publiczne, każdy gest i myśl miały być kontrolowane przez otaczający człowieka kolektyw. Próbowano zinternalizować miłość do komunizmu, dokonując poniekąd gwałtu na jednostce ludzkiej – negując jej tożsamość, odbierając prawo do samodzielnego myślenia i czucia.
Polecamy e-book: „Źródła nienawiści. Konflikty etniczne w krajach postkomunistycznych”
Ta ofensywa ideologiczna trwała 5-6 lat. W tym czasie usiłowano realizować w Polsce utopię, której założenia były więcej niż ambitne. Komunizm w swej pełnej wersji dążył do zniesienia wszelkiej własności prywatnej, pełnej centralizacji produkcji oraz konsumpcji. Miał zapanować nad każdym aspektem życia, myśli i uczuć jednostki. Stanowił logiczną konsekwencję marksowskiej koncepcji wolności, która zakładała, że gospodarka i całokształt życia społecznego muszą być zarządzane przez jednomyślny kolektyw, wykluczając jakiekolwiek zróżnicowanie jednostek. Gospodarką powinien zarządzać jeden integralny podmiot, czyli komunistyczne społeczeństwo. Tak postrzegano prawdziwą wolność. Ludzie nareszcie mieli zarządzać sami sobą, zamiast pozostawać więźniami ślepych sił rynku.
Rok 1956 – PZPR dekomunizuje Polskę
Próba komunizacji Polski zakończyła się klęską nie tylko dlatego, że komunizm był utopią (chociaż swoje naszkodzić potrafił), ale głównie z powodu oporu polskiego społeczeństwa, wrogiego wobec nowej, obcej ideologii. Z tego też powodu dekomunizacja kraju po 1956 roku zaszła częściowo samoczynnie, jak w przypadku socrealizmu, który zniknął praktycznie w momencie, w którym przestano go narzucać. Istniała jednak jeszcze jedna znacząca siła dekomunizacyjna – Polska Zjednoczona Partia Robotnicza.
Po 1956 roku komunistyczna ułuda zniknęła z Polski bezpowrotnie. Postępowało to stopniowo, a symbolicznym zwieńczeniem tego procesu było dopiero wprowadzenie stanu wojennego w grudniu 1981 roku. Przyjrzyjmy się mu bliżej.
W 1956 roku w kraju dokonała się swoista transformacja ustrojowa. Z kraju totalitarnego, dążącego do wprowadzenia utopii, zmieniliśmy się w kraj autorytarny, zmierzający do utrzymania status quo „realnego socjalizmu”. Pierwszym kluczowym elementem tej zmiany było przywrócenie rozróżnienia na prywatne i publiczne, czyli wyodrębnienie i uszanowanie „sfery prywatnej” w życiu polskiego społeczeństwa. Nie chodziło już o miłość do komunizmu (słowo „komunizm” wypadło w ogóle z obiegu) czy nawet systemu, ale o zwyczajne nie wchodzenie mu w drogę. PZPR nie podzieliła się władzą, ale ograniczyła jej zasięg. Oto, co pisze Hanna Świda-Ziemba: „Lata popaździernikowe w znaczeniu socjologicznym właśnie stanowiły zgoła odmienną jakość. Zmienił się charakter życia codziennego ludzi. Ustąpił przerażający mrok, spętanie zagrożeniem, ideologiczne kajdany nałożone jednostce. W życiu zakwitły kolory. Człowiek mógł zanurzyć się w swej bezpiecznej prywatności”. Oznaczało to otwartą drogę dla emigracji wewnętrznej.
Łatwo dzisiaj wzruszyć na to ramionami. Do demokracji Polska nie zbliżyła się przecież ani trochę. Ten błąd popełnili intelektualiści, którzy często okazywali się współautorami polityki stalinowskiej. Ale dla ofiar ówczesnych władz – czyli zdecydowanej większości społeczeństwa – rok 1956 oznaczał prawdziwą rewolucję, której zdobycze trwały aż do przemian okrągłostołowych. Znowu można było kochać, nienawidzić, pracować, bawić się i prowadzić normalne życie. Nie istniała jedynie możliwość partycypowania we władzy, która pozostała monopolistyczna. Ale dla znakomitej większości Polaków nie była to tragedia, a tezy Leszka Kołakowskiego o rzekomym zarzuceniu zdobyczy odwilży wydawały się czymś abstrakcyjnym. Ktoś, kto nie doświadczył totalitarnego gwałtu na własnej osobowości, nie mógł docenić poczucia osobistej wolności w gomułkowskiej i gierkowskiej Polsce. Z wolności tej korzystali też naukowcy, którzy mogli liczyć na najszerszy zakres swobody publikacji ze wszystkich krajów bloku wschodniego.
Zobacz też:
- Bez Października ’56 nie zrozumiemy PRL
- Ryszard Kaczorowski – ostatni prezydent Polski na uchodźstwie
Władze przestały rozprawiać o doktrynie, a zaczęły technokratycznie zarządzać państwem. Można na palcach jednej ręki wymienić plena KC z czasów Gomułki, na których podejmował on kwestie ideologiczne (XIII Plenum 4–6 lipca 1963 roku i VIII Plenum 16-17 maja 1967 roku). Cała reszta poświęcona była takim kwestiom, jak zadania szkolnictwa wyższego i nauki, założenia reformy edukacji czy rolnictwo. Prowadziło to do uwiądu ideowego w partii, co dostrzegano już w 1959 roku. Przedwojenna komunistka, Romana Granas, opublikowała wtedy w „Polityce” artykuł: „Gdzie jest szkoła komunizmu”, w którym narzekała na rosnący marazm ideowy PZPR i przytaczała wypowiedź aktywisty partyjnego, twierdzącego, że „okres wzmożonego życia ideowego, dyskusji ideologicznych, wzlotów myślowych ponad sprawy przyziemne należy do przeszłości i wszelkie próby zainteresowania tą problematyką szerszego aktywu partyjnego byłyby obecnie skazane na niepowodzenie”. Nie tylko społeczeństwo było więc dekomunizowane, ale również sami rządzący.
Warto też zwrócić uwagę na proces unarodowienia PZPR oraz realnego socjalizmu. Po 1956 roku partia rządząca przestała być postrzegana jako siła obca, PZPR-owców zaczęto traktować jak „swojaków”. Gomułkę kochano, a szanowali go nawet dotychczasowi antykomuniści. Gdy 18 listopada 1956 roku wracał z wizyty w ZSRR, ludzie zbierali się przy torach i wiwatowali, traktując go jako narodowego bohatera. Było to w pełni spontaniczne. Oto, jak opisał to zjawisko Zbigniew Pełczyński:
(...) system komunistyczny utracił piętno sowieckiego pochodzenia i sowieckiej dominacji. W pewnym sensie Gomułka „unarodowił” komunizm: system ten nie był już postrzegany jako zdecydowanie obcy, rosyjski, antypolski. Ludzie zaczęli teraz przypisywać jego klęski (lub powodzenie) „naszemu Gomułce”, „naszym komunistom” czy „naszemu rządowi”.
Rządzący nie kierowali się już pryncypiami komunizmu, tylko zasadami geopolityki, realizmu i interesu narodowego. Przyjmując duże uproszczenie, możemy zaryzykować tezę, że polityka przywódców PRL mogła być uznawana za mieszczącą się w bardzo szerokim spektrum „patriotyzmu”, zgodnie z koncepcją Romana Dmowskiego – dbania o polski interes narodowy niezależnie od moralnych imponderabiliów i romantycznej idei narodu oraz niezależnie od woli tegoż narodu (która jest ważna, ale drugorzędna wobec obiektywnego interesu narodowego).
Proces dekomunizacji zakończył się definitywnie 13 grudnia 1981 roku. Tego dnia „komunizm” leżał już w grobie i oficjalnie potwierdzono jego śmierć. Stan wojenny oznaczał bowiem zaprzeczenie tej idei – był aktem nagiej siły, podjętej w imię geopolityki, realizmu i „mniejszego zła”. Władze przyznały, że nie muszą być kochane. Totalitarne uwodzenie intelektualne i uczuciowe stało się echem przeszłości, pozostała autorytarna siła oręża.
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką”:
Paradoks Michnika
Opozycja nie usiadła do rozmów z totalitarnym, zbrodniczym reżimem komunistycznym, dążącym do realizacji komunistycznej utopii. Usiadła ze słabą, autorytarną partią władzy, która brzydziła się ideologią, traktowała ją jako balast i posiadała pewną legitymizację (znaczącą przed 1980 rokiem, później słabszą). Ale to pojęcie narodu i jego interesu – oczywiście inaczej pojmowanego – było punktem odniesienia dla obu stron.
Solidarność nie rozmawiała z komunistami, ci ludzie nie wyznawali tej idei. Rozmawiali z pragmatykami, chcącymi zabezpieczyć swój własny interes i przy okazji zapisać się pozytywnie w historii Polski. Patrząc na dzisiejszą stabilną demokrację liberalną i gospodarkę rynkową, trzeba przyznać, że udało im się to osiągnąć. Pod tym względem Okrągły Stół był wielką szansą na ogólnopolskie pojednanie i kompromis. Co poszło nie tak? Nie będę odpowiadał na to skomplikowane pytanie, odwołam się tylko do „paradoksu Adama Michnika”, o którym wspomina Andrzej Walicki w swoim dzienniku.
Adam Michnik aż do około 1985 roku pozostawał nieprzejednanym antykomunistą i wrogiem PRL. Jego pryncypializm moralny mógł wzbudzać podziw – pomimo amnestii trzeba go było siłą wynosić z więzienia, a najsłodsze słowa jakie kierował do gen. Kiszczaka to „świnia”. Zapatrzony w historię stalinizmu, podziwiał Herberta i kontynuował tradycję totalnej negacji komunizmu. Nie zauważył tylko jednej rzeczy – naśladował postawy osób, które żyły w innej, totalitarnej epoce. Traktował Polskę Gierka i Jaruzelskiego, jakby od 1950 roku nic się nie zmieniło. Jego postawa odbiła się szerokim echem i dla wielu osób „wczesny Michnik” pozostał wzorcem do samego końca.
Pod koniec lat 80. zorientował się, że wcale nie walczy z totalitarnymi okupantami. Poznał Jaruzelskiego i Kiszczaka, zobaczył jakimi są ludźmi i jaka jest Polska, w której żyje. Generałowie, zgodnie z żołnierskim honorem, zgodzili się wywiązać ze swoich umów. Michnik przejrzał na oczy – zobaczył polskich patriotów (tak ich sam określał), którzy zarządzali krajem w sposób więcej niż liberalny – jak na radzieckie standardy – i którzy dawno porzucili komunizm, z którym on tak zażarcie walczył.
Michnik dokonał więc zwrotu o 180 stopni i stał się orędownikiem ogólnopolskiego pojednania. Ale na to było już za późno. Idee, które sam kiedyś głosił, zakorzeniły się w umysłach reszty opozycji, a obecnie są coraz bardziej popularne w społeczeństwie. Został określony mianem renegata i zdrajcy, a jego wielka misja zakończyła się porażką. Pod tym względem Adam Michnik jest postacią tragiczną.
Wina za demonizację PRL po 1989 roku spada więc głównie na obóz liberalny Solidarności. W swoim moralnym zacięciu grupa ta nie zauważyła zmian ustrojowych, które dostrzegali nawet prości ludzie ze wsi. Albo z premedytacją je lekceważyła. Stworzyła przedziwną politykę pamięci, która miała ich czynić zarówno odważnymi (przez walkę z komunistycznym totalitaryzmem) jak i mądrymi (przez okrągłostołowy kompromis). Niestety, te dwie cnoty w tym przypadku ze sobą kolidują.
Pozostała wyłącznie nienawiść. Nie do komunizmu jako idei, ale do PZPR-owców, czyli ludzi, których opozycja miała na swoim celowniku od 1980 roku. Zniknęła szansa na kompromis i zbudowanie prawdziwej wspólnoty narodowej. Nie ma też rzetelnej i uczciwej historiografii.
Czas dokonać korekty po obu stronach równania polskiej polityki pamięci. Ale czy w kraju pełnym katolików stać nas na pokorę i chrześcijańskie wybaczenie? Przez najbliższe lata chyba jeszcze nie.
Bibliografia:
- Arendt Hannah, The Origins of Totalitarianism, Harcourt, Brace & World, Nowy Jork 1966.
- Baliszewski Dariusz, Kunert Andrzej Krzysztof, Ilustrowany przewodnik po Polsce stalinowskiej. 1944-1956, t.1 , PWN, Warszawa 1999.
- Kuroń Jacek, Żakowski Jacek, PRL dla początkujących, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1995.
- Leszczyński Adam, Skok w nowoczesność. Polityka wzrostu w krajach peryferyjnych 1943-1980, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2013.
- Pełczyński Zbigniew A., Polska droga od komunizmu, refleksje nad historią i polityką 1956-2006, Wydawnictwo Naukowe Scholar, Warszawa 2007.
- Rakowski Mieczysław F., Dzienniki polityczne 1958-1962, Iskry, Warszawa 1998.
- Trznadel Jacek, Hańba domowa, Test, Lublin 1990.
- Urban Jerzy, Jerzy Urban. Rozmawia Marta Stremecka, Czerwone i Czarne, Warszawa 2013.
- Walicki Andrzej, Polskie zmagania z wolnością. Widziane z boku, Universitas, Kraków 2000.
- Walicki Andrzej, Od projektu komunistycznego do neoliberalnej utopii, Universitas, Kraków 2013.
Redakcja: Michał Woś