Niechciani Polacy – Mazurzy i Ślązacy
Mazurzy i Ślązacy – zobacz też: Powstania śląskie czyli niewypowiedziana wojna polsko-niemiecka - rozmowa z prof. Ryszardem Kaczmarkiem
Obywatele drugiej kategorii. Polskie państwo, przejmując ziemie należące przed 1945 r. do Niemiec, powoływało się na ich rdzennie polski i piastowski charakter. O prawach do nich – poza względami historycznymi – miały też zaświadczyć grupy ludności miejscowej uważane za Polaków, m.in. Mazurzy i Ślązacy. Władze szacowały, że dla polskości da się pozyskać ok. 1,5–2 mln dotychczasowych obywateli niemieckich. Skuteczność i masowość akcji weryfikacyjnej miała wzmocnić polskie pretensje terytorialne. W praktyce traktowanie Mazurów i Ślązaków przez władze, jak i napływających z centralnej Polski i Kresów Wschodnich osadników było dalekie od propagandowych sloganów o upragnionym powrocie do macierzy. Autochtoni – nie bez podstaw – czuli się w Polsce jako obywatele drugiej kategorii.
Mazurzy
Krzyżacy vel szwaby. W 1939 r. w Prusach Wschodnich mieszkało 2,5 mln ludzi. Po przejściu frontu zimą 1945 r. zostało ich ok. 200 tys. Władze polskie traktowały Mazurów jako ludność polskiego pochodzenia, którą należało szybko repolonizować. Przez kilka lat nakłaniano ich do poddania się procedurze weryfikacji i podpisania dokumentu, w którym potwierdziliby swoje polskie pochodzenie i chęć przyjęcia polskiego obywatelstwa oraz złożyli przysięgę na wierność polskiemu narodowi i państwu.
Ci czynili to jednak z dużą niechęcią. Już w referendum z lipca 1920 r. w ponad 99 proc. głosowali za pozostaniem w Niemczech. Na listy NSDAP w wyborach parlamentarnych padało w Prusach Wschodnich procentowo więcej głosów niż w innych częściach III Rzeszy. Rządy hitlerowskie kojarzyły się tu bardziej z modernizacją (budowa dróg i budynków użyteczności publicznej, melioracja, elektryfikacja) niż z terrorem politycznym. A teraz stosunki między autochtonami a przybyszami z innych regionów Polski układały się fatalnie. Wbrew oficjalnej propagandzie większość tych ostatnich postrzegała Mazurów jako Niemców, współwinnych ogromowi cierpień doznanych przez Polaków w okresie okupacji. Mazurzy bowiem służyli w Wehrmachcie, masowo popierali Hitlera, byli ewangelikami oraz mówili słabo zrozumiałym dialektem. Jak donosiło w raporcie z lipca 1946 r. starostwo powiatowe w Mrągowie: „Jeżeli chodzi natomiast o stosunek do polskiej ludności tubylczej [Mazurów], to ludność napływowa ma wyrobione zdanie o nich. Nie mogą, po prostu nie chcą zrozumieć, że to są Polacy, nasi przodkowie, tyle że germanizowani, których należy przyjąć do siebie, dać pomoc i otoczyć opiekę. Uważając ich tylko za Niemców, są wrogo nastawieni do nich”. Mazurskie dzieci były przez rówieśników wyzywane od hitlerowców, szwabów, krzyżaków i prusaków.
Z mazurskiej perspektywy. Do błędów w tym zakresie przyznawała się nawet partia. W uchwale Biura Politycznego PZPR z kwietnia 1949 r. (zatytułowanej w partyjnej nowomowie „O zadaniach pracy wśród ludności autochtonicznej i walce z wypaczeniami linii partyjnej w tej dziedzinie”) czytamy: „Na skutek niedostatecznie zwalczanych wybujałych nastrojów nacjonalistycznych wśród części przesiedleńców i jaskrawych wypaczeń linii partii przez różne ogniwa aparatu państwowego, były liczne wypadki nieprzyjaznego, a nawet wrogiego i krzywdzącego stosunku do ludności autochtonicznej, karygodne fakty dyskryminacji, które wywołały różnego rodzaju antagonizmy między ludnością autochtoniczną a przesiedleńcami”.
Tę wzajemną niechęć i niezrozumienie pogłębiały różnice kulturowe. Na przybyszów Mazurzy patrzyli z poczuciem wyższości cywilizacyjnej. Mieszkali w ceglanych domach, w wielu przypadkach mieli w nich bieżącą wodę i doprowadzony prąd. Osiedleńcy – zwłaszcza z centralnej Polski – razili ich prymitywizmem ubioru, techniki rolnej i zwyczajów. Złą opinię mieli zwłaszcza ludzie z puszczy, czyli Kurpie zza dawnej granicy. Stosunkowo dobre relacje mieli za to Mazurzy z zabużanami i przesiedleńcami z akcji Wisła. W latach 1949–54 odsetek małżeństw zawieranych między ludnością napływową a Mazurami wyniósł mniej niż 5 proc.
Z mazurskiej perspektywy polskie państwo okazało się nieefektywne czy wręcz wrogie. Nie było ono w stanie zapewnić Mazurom bezpieczeństwa, co pokazuje m.in. film „Róża” Wojciecha Smarzowskiego. „Brak odczucia przez ludność mazurską chociażby elementarnej opieki przed bezprawiem stosowanym przez napływową ludność polską z Suwalszczyzny wpływa ujemnie na rejestrację [tj. deklarowanie przynależności do narodu polskiego] Mazurów. Liczne wypadki rabunku mienia Mazurów uchodziły dotychczas bezkarnie” – raportował w styczniu 1946 r. Powiatowy Urząd Ziemski w Węgoborku (Węgorzewie).
Przemoc i izolacja. Władze zrobiły niewiele, aby zapobiec takiemu stanowi rzeczy. Wręcz przeciwnie, same wobec osób odmawiających poddania się weryfikacji stosowały przemoc fizyczną i psychiczną. Jednak im większy był nacisk na podpisywanie deklaracji polskości, tym bardziej Mazurzy stawiali opór i deklarowali się jako Niemcy. Oponowali przeciw uczęszczaniu na polskie nabożeństwa, spolszczaniu ich imion i nazwisk czy posyłaniu dzieci do szkół, gdzie uczono wyłącznie po polsku. Starali się żyć w swoich enklawach, pielęgnując tożsamość i izolując się od reszty społeczeństwa. Podczas spotkań w kręgu rodzinnym i lokalnym rozmawiali i śpiewali po niemiecku. Rodziło to różnorakie absurdy. W kościele w Szczytnie szwedzki pastor odprawiał nabożeństwo po niemiecku, podczas gdy polski tłumaczył na polski. Działo się tak, choć wszyscy wierni świetnie rozumieli po niemiecku.
W notatce z 19 listopada 1949 r., sporządzonej przez Komitet Wojewódzki PZPR w Olsztynie, czytamy: „Większość ludności na wsiach woj. olsztyńskiego posługuje się językiem niemieckim, a obecnie i ukraińskim. Wieczorem daje się słyszeć gromadne śpiewy w obu w/w językach. Praca z takim elementem napotyka na duże trudności. Autochtoni w części oczekują na powrót władz niemieckich, wysiedleńcy [z akcji Wisła] na czas powrotu na swoje dawne gospodarstwa. Sytuacja taka znajduje swoje odbicie w wypowiedziach młodzieży i osób dorosłych”. Jedynie niewielka grupa była gotowa angażować się w działalność państwową. W powiecie szczycieńskim tylko co setny Mazur wstąpił do PZPR.
Tekst pochodzi z Pomocnika Historycznego POLITYKI „Z Kresów na Kresy”:
Weryfikacyjny terror. Pod koniec 1946 r. blisko 31 tys. Mazurów pozostawało niezweryfikowanych i ich status prawny nie był wyjaśniony. Na przełomie 1948/49 władze postanowiły rozwiązać ten problem siłowo. Nowy wojewoda olsztyński, osławiony Mieczysław Moczar zarzucił Mazurom uprawianie propagandy pronazistowskiej i proamerykańskiej. Przez Mazury przelała się fala aresztowań, która nie ominęła nawet działaczy, którzy swe przywiązanie do Polski udowadniali, siedząc w hitlerowskich obozach koncentracyjnych. W lutym 1949 r. Moczar ogłosił początek wielkiej weryfikacji. Komisje odwiedzały poszczególne wsie, a opornych oddawano w ręce milicji i służb bezpieczeństwa. Jak wspomina Mazur z okolic Szczytna, w tamtejszym ratuszu „jedni musieli stać w piwnicy w wodzie po pas i wyciągać węgiel z wody i nosić do innych piwnic, drudzy z kolei – klęczeć na lodzie, znów inni, rozebrani do naga, musieli na cementowej posadzce klęczeć lub stać na jednej nodze albo odwróceni twarzą do ściany i nie wolno było im się ruszyć, dopóki nie podpisali. Z Głąbowskich wszyscy zostali tak pobici, że całymi tygodniami leżeli chorzy”.
Słaba znajomość języka polskiego nie powinna stanowić – według Moczara – powodu unieważnienia weryfikacji. Niechęć do niej władze tłumaczyły sobie wpływem zachodnioniemieckiego radia i korespondencji prywatnej z rodzinami przebywającymi w RFN. W warunkach terroru opór osłabł. W powiecie mrągowskim, gdzie ludność mazurska wciąż przeważała, liczba niezweryfikowanych spadła z 2 tys. w grudniu 1946 r. do 166 w marcu 1949 r. Rzecz jasna takie metody tylko umocniły w Mazurach poczucie odrzucenia przez Polskę, podobnie jak i próby kolektywizacji odbierane jako zamach na własność prywatną.
Paszportyzacja. Ustawa z 1950 r. znosiła formalnie wszelkie sankcje wobec ludności niemieckiej w Polsce. Dekretem z 8 stycznia 1951 r. dokonano tzw. paszportyzacji i wszystkim Niemcom przebywającym na terenie Polski przyznano polskie obywatelstwo. 35 tys. Mazurów i Warmiaków skorzystało z okazji i otrzymało od amerykańskiej ambasady w Warszawie zaświadczenie o tym, że są narodowości niemieckiej. W powiecie mrągowskim w taki dokument zaopatrzyło się aż 63 proc. Mazurów.
Łączenie rodzin. Na początku lat 50. rodzima ludności na Warmii i Mazurach stanowiła wciąż 20 proc. ogółu mieszkańców. Według spisu z 1956 r. w powiecie mrągowskim – 59 proc. mieszkańców (22 tys.), w szczycieńskim – 25 proc. (12 tys.), a w ostródzkim – 15,9 proc. (8,4 tys.). Wielu autochtonów żyło na walizkach. Według raportu starosty mrągowskiego polsko-enerdowska umowa o łączeniu rodzin ze stycznia 1950 r. wywoływała wśród ludności mazurskiej niezdrową psychozę. Masowo pakowała się ona i szykowała zapasy żywności na drogę, wybijając drób, a nawet świnie. Z racji oczekiwanego rychłego wyjazdu wiosną 1950 r. zaniedbała akcję siewną.
Po 1956 r. poprawiła się atmosfera polityczna w Polsce. Ale Mazurzy – nawet dawni propolscy działacze – nadal chętnie korzystali z umów o łączeniu rodzin zawartych przez PRL także z RFN. W ciągu zaledwie czterech lat (1956–59) liczba mazurskich ewangelików zmniejszała się o blisko połowę, z 46 do 24 tys.
Kredyt za wyjazd. Do kolejnej większej fali wyjazdów doszło w latach 70. XX w. W rezultacie nowej polityki wschodniej kanclerza Willy’ego Brandta RFN uznała zachodnią granicę Polski, oba kraje nawiązały stosunki dyplomatyczne. Potem, przy okazji podpisania w Helsinkach w 1975 r. aktu końcowego Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie i ocieplenia atmosfery w relacjach między Wschodem i Zachodem, Edward Gierek i kanclerz Helmut Schmidt uzgodnili warunki udzielenia Polsce kredytu w zamian za m.in. ułatwienia w wyjazdach z Polski Niemców. Do 1989 r. z możliwości tej skorzystało kolejne 55 tys. Warmiaków i Mazurów.
Społeczność mazurska uległa dezintegracji i znacznemu rozproszeniu wśród napływowej ludności polskiej. Liczba mazurskich ewangelików spadła do poziomu zaledwie 3,5 tys. Obecną sytuację oddaje niemieckie powiedzenie: „Wy macie Mazury i Warmię, a my Mazurów i Warmiaków”.
Napięcia religijne. Kościół katolicki także nie odnosił się do wyznających protestantyzm Mazurów z braterską miłością i zrozumieniem ich potrzeb. Po wojnie większość tutejszych świątyń państwo przekazało Kościołowi ewangelicko-augsburskiemu. Pustoszały one jednak, zaś katolicy – którym często odmawiano budowy własnych – brali sprawy w swoje ręce i często bez próby porozumienia z prawnym właścicielem zajmowali budynki. Czasem w skandalicznych okolicznościach. We wsi Spychowo w powiecie szczycieńskim katolicy wraz z księdzem 23 września 1979 r. po prostu wygonili wiernych ewangelickich z kościoła podczas nabożeństwa. Do nielegalnego zajęcia kościołów doszło w 1981 r. w Ukcie, Nawidach i Szestnie. Ten ostatni został potem formalnie wydzierżawiony, a w 1996 r. wykupiony przez Kościół rzymskokatolicki.
Ślązacy
Śląski regionalizm. Liczbę ludności autochtonicznej na Śląsku szacowano na 750–850 tys. osób. Miała ona dość luźny stosunek do kwestii przynależności narodowej, w rozmaitym stopniu odczuwała związki z polskością lub niemieckością, za to silnie pielęgnowała poczucie tożsamości regionalnej i umiejętność władania oboma językami. Po zajęciu Śląska przez Polskę nastąpiła szybka weryfikacja narodowa. Zaświadczenia o przynależności do narodu polskiego dawały gwarancje praw i poczucie stabilizacji, do pewnego stopnia chroniąc przed różnorakimi szykanami wobec ludności niemieckiej.
Z perspektywy Górnoślązaków. Górnoślązacy, przywiązani do idei sprawnego i praworządnego państwa, bardzo szybko jednak – podobnie jak Mazurzy – rozczarowali się nowymi porządkami. Raziły ich nieudolność i brutalność władz, chaos organizacyjny i wrogość napływowej ludności. I tu asymilację utrudniały różnice kulturowe. Już wcześniej silna tożsamość regionalna została po wojnie dodatkowo wzmocniona. W oczach wielu Ślązaków stereotyp o polnische Wirtschaft znalazł bolesne potwierdzenie w niegospodarności nowych włodarzy.
Tekst pochodzi z Pomocnika Historycznego POLITYKI „Z Kresów na Kresy”:
Zimą 1945 r. na Górnym Śląsku aresztowano tysiące górników, których zesłano do ZSRR do pracy w tamtejszych kopalniach. Fatalnie w pamięci zapisały się obozy pracy i przejściowe m.in. w Jaworznie, Łambinowicach, Świętochłowicach, Siemianowicach i Mysłowicach. W sprawozdaniu specjalnej komisji, która w lutym 1946 r. skontrolowała obóz w Łambinowicach, czytamy: „Obóz ten istnieje bez żadnej podstawy prawnej i nie jest utrzymywany ani używany przez żadną władzę zwierzchnią. Straż obozowa w liczbie 60-ciu nie otrzymała jeszcze do dnia dzisiejszego żadnego wynagrodzenia za pracę. Strażnicy żyją z rabunków, których dokonują na więźniach oraz na ludności miejscowej, której są postrachem. Pijatyki i gwałty są w obozie na porządku dziennym”. Już wiosną 1946 r. Górnoślązacy mówili między sobą o polskiej okupacji.
Ścieranie „niemieckiego nalotu”. Władze nie tolerowały śląskiej specyfiki. Wojewoda śląski i zagorzały stalinista Aleksander Zawadzki wydał zakaz używania języka niemieckiego w miejscach publicznych. Ślązaków nakłaniano do zmiany niemiecko brzmiących imion i nazwisk, co oni odbierali jako zamach na swoją tożsamość i przejaw dyskryminacji. W lokalach rozrywkowych nie można było grywać niemieckich szlagierów, a napisy po niemiecku miały zniknąć nawet z podkładek pod piwo, popielniczek. Do szkół wyzwano rodziców dzieci, które przyłapano na tym, że rozmawiają ze sobą w języku niemieckim. W ramach akcji „odniemczania” skuwano w miejscach publicznych niemieckie napisy także na obiektach sakralnych czy zabytkowych. Aż do końca lat 80. XX w. na Górnym Śląsku w szkołach podstawowych i średnich nie nauczano języka niemieckiego. Swą regionalną tożsamość można było prezentować publicznie jedynie w formie koncesjonowanych zespołów folklorystycznych.
Kazimierz Piwarski, w wydanej w Katowicach w 1947 r. „Historii Śląska w zarysie”, pisał: „Przyszedł czas na wielkie, zasadnicze rozstrzygnięcie dziejowe. Granica polsko-niemiecka musi być dzisiaj również linią graniczną żywiołu polskiego i niemieckiego. Zanika już stopniowo i zaniknie zupełnie z całej ziemi śląskiej nalot niemiecki; po wszystkich doświadczeniach dziejowych, jakże smutnych, Polska nie ścierpi u siebie mniejszości narodowej niemieckiej, która wcześniej czy później stałaby się tylko ośrodkiem irredenty i zatrutym zielskiem fermentu. Na ziemi śląskiej odrodzi się i zakwitnie znów wspaniale polskość”.
Sumienie i urzędnicy. Władza chciała zapobiec wyjazdom autochtonów wraz z Niemcami, a także zezwolić Niemcom, pod płaszczykiem przynależności do ludności rodzimej, na pozostanie w Polsce. Wspomniany już Zawadzki deklarował: „Nie chcemy ani jednego Niemca, nie oddamy ani jednej polskiej duszy (…) Żadne paragrafy i żadne zarządzenia nie wyjaśnią ściśle, kogo należy uważać za Polaka, a kogo za Niemca – w takich przypadkach musi decydować sumienie polskie”. Czyli często arbitralna samowola lokalnych władz. Rzeczywiście, na obszarach mieszanych narodowo, takich jak Górny Śląsk, precyzyjne oddzielenie przedstawicieli poszczególnych narodowości było po prostu niewykonalne. We wrześniu 1946 r. Ministerstwo Ziem Odzyskanych wydało specjalny ogólnik w sprawie wyłączenia z wysiedleń ludności autochtonicznej, która z różnych względów nie poddała się weryfikacji. O niewysiedlanie niezweryfikowanych autochtonów apelowali aktywiści polskiego Związku Zachodniego. W piśmie koła tej organizacji w Kluczborku do zarządu w Katowicach z lipca 1946 r. czytamy: „Lud jest potulny, trzeba tylko podejść do niego i będą z nich dobrzy obywatele polscy. Niestety czynniki administracyjne nie zawsze stoją na wysokości zadania, brak im bowiem ludzi obeznanych z problemami śląskimi, a najczęściej cierpliwości, wyrozumiałości, które są kardynalnym warunkiem każdej rzetelnie podjętej repolonizacji”.
Demonstracyjna niemieckość. Wymuszona polonizacja zwiększała dystans do polskości i polskiej kultury. Wzrastały proniemieckie resentymenty i hermetyczność środowisk celowo izolujących się od przybyszów z innych stron Polski. Szczególnie rozgoryczeni byli autochtoni, którzy zostali pozytywnie zweryfikowani, ale nie mogli objąć w posiadanie swych gospodarstw, które w zawierusze wojennej opuścili, gdyż zajęli je już osadnicy. Według notatki sporządzonej w grudniu 1949 r. dla KC PZPR autochtoni byli bardziej zdyscyplinowani niż ludność napływowa; natomiast wysiedleńcy zza Buga uważali się za Polaków lepszej kategorii i przy każdej okazji podkreślali swą wyższość i przewagę. „Miejscowa ludność jest powściągliwa, czuje się raczej upokorzona, a druga strona wykorzystując takie zachowanie niejednokrotnie maltretuje współziomków”.
W geście sprzeciwu wobec nowych porządków Górnoślązacy zaczęli demonstracyjnie posługiwać się niemieckim. „Używanie języka niemieckiego staje się zjawiskiem nagminnym. W obecnym czasie więcej słyszy się język niemiecki na ulicach, aniżeli przed jednym rokiem, kiedy na Ziemiach Odzyskanych znajdowali się jeszcze wysiedleni Niemcy, używanie języka niemieckiego w dobie obecnej należy traktować jako prowokację i okazywanie niechęci do Narodu Polskiego, a jako takie musi być radykalnie zwalczane” – uznali w czerwcu 1946 r. na naradzie przedstawiciele starostw i miast wydzielonych Górnego Śląska. Mówiący po niemiecku na ulicach mieli być legitymowani i odstawiani na posterunki MO. Groziły im nagany, grzywny, zwolnienia z pracy lub degradacje, cofnięcie koncesji na działalność gospodarczą lub skierowanie do obozu pracy w Gliwicach.
Wyjazdy do Niemiec. Wszystkie opisane bolączki, a także trudne warunki bytowe oraz prześladowanie Kościoła katolickiego, do którego Ślązacy byli silnie przywiązani, spowodowały, że wraz z pojawieniem się możliwości, np. w ramach akcji łączenia rodzin, Górnoślązacy coraz częściej wybierali emigrację do RFN. Henryk Swoboda, Ślązak z Raciborza, wspominał: „Po wypadkach 1956 r. ster władzy objęli inni ludzie. Zmieniły się też czasy. Częściowo odbudowaliśmy wypalony dom. Ojciec poduczył się języka polskiego, jest już zastępcą kierownika pracowni geodezyjnej. (…) W wyniku ugody Polska zgodziła się wypuścić do Niemiec ludzi w ramach tzw. akcji łączenia rodzin. Żony z dziećmi mogły 12 lat po wojnie pojechać do męża, który (przeważnie) po pobycie w obozie jenieckim został przewieziony do Niemiec (…) A z dworca codziennie szły transporty, żegnane przez orkiestry i pozostających [Ade du mein liebe Heimatland]”.
Skutki wymuszonej repolonizacji. Ani Mazurzy ani Górnoślązacy nie dali się wtłoczyć w arbitralnie wyznaczone przez władze ramy homogenicznej polskości. Z tego względu wielu z nich odeszło od polskości, a samą Polskę opuściło na zawsze. Powierzchowne gesty czy akcje propagandowe, jak zorganizowany 9–10 listopada 1946 r. Zjazd Autochtonów Ziem Odzyskanych w Warszawie mogły jedynie pogłębić frustrację, stanowiąc dowód na jaskrawy rozdźwięk między oficjalnymi deklaracjami a praktyką dnia codziennego.