Jakie są początki Wilna?
Początki Wilna – zobacz też: Wilno: co w Ostrej świeci Bramie? [video]
O ile większość miast świecących jak drogie kamienie w koronie dawnej Rzeczypospolitej poszczycić się może jedną jedyną legendą założycielską, o tyle Wilno ma ich nadmiar. I dużo nam sprawiło trudności, by się zdecydować na wiodące. Potraktujmy przeto nasz wybór jako zaglądnięcie do zbioru opowieści przekazywanych z pokolenia na pokolenie od stuleci i wyciągnięcie z jego czeluści kilku motywów. Na usprawiedliwienie powiemy, że nie jesteśmy w owym niezdecydowaniu odosobnieni – ot, choćby słynny badacz dziejów architektury Wilna – prof. Juliusz Kłos wykręca się… wilkiem, a Aleksander Brückner w ogóle temat pomija. Władysław Zahorski, skoro nie mógł o swym ukochanym mieście inaczej, popełnił tomik Wileńskie legendy. Przykłady można by mnożyć.
Każdemu, kto odwiedza Wilno, jawi się ono jako perła baroku poprzetykana gdzieniegdzie spóźnionym do zachodniej Europy gotykiem. Upstrzone wielością kamienic nie ma centralnego rynku, który dla lokowanych wówczas miast wyznaczał jestestwo. Są jeszcze ślady nie do końca, naszym zdaniem, udatne sięgania do wzorców antycznych (katedra na pierwszym miejscu) i to wszystko. Od razu na początku (jak zwykle w swoich książkach) sprzeniewierzamy się chronologii. Wracajmy więc do pierwocin. Moglibyśmy, nawiązując jeszcze do początkowych usprawiedliwień, powiedzieć, że książka ta traktowała będzie o mieście – stolicy bałtyckich legend. Ale obawiamy się, że brzmi to niezwykle egzaltowanie i ociera się o grafomanię. Zatem do owych legend – tymczasem przynajmniej dwu – czym prędzej (jak już zapowiedziano) zajrzyjmy. Bo, jak wiadomo, w każdej jest źdźbło prawdy.
Jedna z najstarszych opowiada o smoku, który był postrachem miejscowej osady czy też maleńkiego grodziszcza. Smok ów, ogniem piekielnym z paszczy wyrzucanym, miejscowym sporo przysparzał kłopotów. Typowe, prawda? I krakowską, i warszawską (a więc o wiele późniejszą) etymologię spotykamy jednocześnie, skoro zwano go Bazyliszkiem. Bo jeszcze oprócz wymienionych cech (nie, nie będzie o upiorze od Starszych Panów i nie [trapił go upiorny śmiech]) miał zdolność paraliżowania wzrokiem. Okropieństwo, doprawdy. No, ale dowiadujemy się z tej legendy, że grodziszcze było drewniane (skoro smok ogniem je niszczył) i tego, że składano tu ofiary z ludzi. Bo w słowach podania jest wątek, że dla podkreślenia błagań do bóstw o wybawienie z kłopotów darowano im dziewice na ołtarzach. Znalazł się oczywiście młody, piękny włościanin, który zaczaił się z lustrem na potwora i zabił go jego własnym wzrokiem. Herkuliańska, jak widać, tradycja. A wzgórze, gdzie smok miał jamę i od umocnienia, które tu na ścierwie wzniesiono, od imienia chłopca Baksztą Subocką przezwano. Jeszcze w początkach XVII stulecia jezuicki bodajże dziejopis Jan Skowroński, który opis straszliwego pożaru miasta z 1610 roku zostawił, w potwora szczerze wierzył. Ale najważniejszą legendą jest ta, w której występuje książę Giedymin. Postać jako żywo autentyczna, z jego córką Aldoną ożeniono księcia Kazimierza, przyszłego ostatniego Piasta na tronie.
Giedymin polować miał w tutejszych lasach i zmęczony polowaniem na tura zarządził odpoczynek, po czym zasnął. A śniło mu się, jak na jawie, że widzi ogromnego wilka w zbroi, który na szczycie pobliskiego wzgórza wyje agresywnie i przeraźliwie. Gdy się obudził, zapytał swego kapłana i wróża Lizdejkę o wyjaśnienie widzenia. Ten rzekł (wedle słów legendy): Żelazny wilk w zbroi oznacza gród nie do zdobycia, który w tym miejscu założysz. Powstanie potem miasto, z którego władcy będą rządzili swymi i obcymi ziemiami. A wycie wilka oznacza sławę i budzenie strachu u wrogów. I dasz nazwę temu miejscu od rzek Wilii i Wilejki, co w tym miejscu płyną. I książę zastosował się do rad kapłana. Ponadto górę, na której odpoczywał, nazwał Turzą. I ponownie podobna jest ta legenda do naszej polskiej, założycielskiej. Bo imię Lizdejko pochodzi od litewskiego lizda – gniazdo. A gdy dołożymy do tego, że jako dziecko został znaleziony w koszu, skojarzenie prowadzi nas bezpośrednio w stronę Starego Testamentu i Mojżesza. Pojawia się też postać księcia Witenesa, starszego brata Giedymina. W każdym razie wilk ów pokazać się miał na Ponarskiej górze, miejscu bliskim, otoczonym ponurą sławą, Ponar, o których będziemy mówili w jednym z ostatnich rozdziałów. Legenda dość stara, skoro w księdze czwartej Pana Tadeusza – Dyplomatyce i Łowach wątek się pojawia. Zapominalskim przypomnimy:
Rówienniki litewskich wielkich kniaziów, drzewa
Białowieży, Świtezi, Ponar, Kuszelewa!
Których cień spadał niegdyś na koronne głowy
Groźnego Witenesa, wielkiego Mindowy
I Giedymina, kiedy na Ponarskiej górze,
Przy ognisku myśliwskiem, na niedźwiedziej skórze
Leżał, słuchając pieśni mądrego Lizdejki,
A Wiliji widokiem i szumem Wilejki
Ukołysany, marzył o wilku żelaznym;
I zbudzony, za bogów rozkazem wyraźnym
Zbudował miasto Wilno, które w lasach siedzi
Jak wilk pośrodku żubrów, dzików i niedźwiedzi.
Z tego to miasta Wilna, jak z rzymskiej wilczycy,
Wyszedł Kiejstut i Olgierd, i Olgierdowicy,
Równie myśliwi wielcy jak sławni rycerze,
Czyli wroga ścigali, czyli dzikie zwierzę.
Sen myśliwski nam odkrył tajnie przyszłych czasów,
Że Litwie trzeba zawsze żelaza i lasów.
Dalej już nie będziemy brnęli w legendy (przynajmniej na początku opowieści) i przejdziemy powoli do sfery realiów. Bo choć najsłynniejsza legenda widzi Giedymina jako budowniczego grodu, to prace archeologiczne dowiodły, że miał tu już swą siedzibę książę Mendog (Mindowa, Mindaugas). No właśnie – pojawia się nam tytuł księcia jako żywo łączący władcę ze światem chrześcijańskim. Profesora Stanisława Lorentza należy w tym miejscu przywołać, bo to on zarządzał przed wojną tutejszymi pracami i badaniami. A po powodzi w 1933 roku i pracach w katedrze odkryto szczątki, które wielu uznało (mylnie) za pozostałości tegoż księcia. Szerzej o tym, gdy będziemy po świątyni troszkę spacerowali. Chronologia, głupcze! – wołamy ponownie, trawestując znane powiedzenie, by nie zabrnąć w zbyt obszerne dygresje. Jesteśmy więc przy Mendogu i jego mądrym dość posunięciu polegającym na wstępnym nawiązaniu kontaktu z Rzymem. Przy Giedyminie wspominaliśmy o wieszczu Adamie, teraz zaś przywołamy Juliusza z Krzemieńca i fragment zapomnianego dramatu Mindogwe – król litewski.
Ja spłonę na stosie!
Mnie modrzew cichym szumem do snu ukołysze.
Jeszcze usiądzie sokół na martwym ramieniu,
Nastrzępi pióra – chartów zaskowycze sfora.
Ani mię ciasna ziemi uwięzi zapora:
Ja z pieśnią Wajdeloty ulecę w płomieniu,
Ulecę – może razem z jaką Niemca duszą.
Tak, tak, proszę Państwa. Nasz wieszcz z Krzemieńca się nie mylił. Mendog był prawdopodobnie królem za przyzwoleniem Rzymu, i to jedynym dla tej nacji w całych jej dziejach. Nie pomoże żadne chciejstwo pragnące widzieć takowym wielkiego księcia Witolda. Mendog był zresztą znacznie wybitniejszym władcą od adwersarza – „naszego” Władysława Jagiełły. To on w dość fatalnych dla Litwinów uwarunkowaniach, gdy rozrzucone szczepy nadbałtyjskie zmagały się z najazdami Mongołów, Rusów i wkrótce całego rycerstwa zachodniego, pod sztandarami krzyżackiej krucjaty, zdecydował o jednoczeniu plemion. I, podobnie do naszego Mieszka, tego dokonał! Więcej – Litwini stali się dość uciążliwi dla Mazurów, zwanych potem Mazowszanami, i Rusinów. Nawet Nowogród Wielki (zapomniana – zaginiona potęga) począł przebąkiwać o sojuszach i wymianie handlowej. Bo jego kupcy nie mogli już bezkarnie i bez opłat ciągnąć swych karawan w kierunku morza. Tego niezamarzającego brzegowego skrawka. Wykopaliska (również wileńskie) wskazują, że za Mendoga pojawiły się zbroje rycerskie dla wojów, kusze i temu podobne nowoczesne ówczesne wyposażenie. Wśród nich proste miecze, którymi „chrzczono” wrogów. A właśnie, wątpiącym powiemy, że wśród rozmaitych jawnych dokumentów przechowywanych w Watykanie jest bulla i odpis listu Innocentego IV, w którym papież pisze ręką swego sekretarza, że przesyła Mendogowi błogosławieństwo i koronę. Noszą one datę – 1251 rok. Gdzie został ochrzczony i koronowany, tego nie wiemy. Domyślać się jedynie możemy – podobnie jak w przypadku naszego Mieszka – prawie 300 lat wcześniej. Historycy przyjmują, że było to Wilno lub Nowogródek. My w to oczywiście wątpimy. Mendog to niezwykle kolorowa postać, naznaczona, jak większość ówczesnych władców świata, okrucieństwem poczynań. Sugerowalibyśmy naszym północno-wschodnim sąsiadom, by sięgnęli do faktycznych własnych dziejów w działaniach propagandowych (film, teatr, literatura). Bez lituanizacji nie tylko nazw, a przede wszystkim faktów. Ten kilkumilionowy naród bez faktycznego sojuszu z najbliższym historycznie partnerem i sąsiadem nie oprze się zakusom ponurego Wschodu. Ale do tego potrzebna jest nie tylko polityczna ekspiacja, ale i wyrzeczenie się zawłaszczania i miejsc, i ludzi. Nasza książka nie jest podporządkowana żadnej opcji politycznej. Niezależnie przecież od takich czy innych sympatii, faktów zmienić się nie da.
Tekst jest fragmentem książki Ryszarda Jana Czarnowskiego, Eugeniusza Wojdeckiego „Wilno. Dzieje i obraz miasta”:
Nie ulega wątpliwości, że ów król (data koronacji to 1253 lub 1254 rok) chrześcijaństwo traktował jako sposób na uwolnienie się od wspomnianych wyżej krucjat. I gdy to nie poskutkowało, z chrystianizacji podległego sobie kraju zrezygnował. Misjonarze franciszkańscy kilkadziesiąt lat później zapłacili za to gardłem albo okrutniej. Bo przecież w Wilnie, i nie tylko, stosy płonęły dość intensywnie. Nie inkwizycyjne, tylko te pogańskie. Wiedział ponadto, że najlepszą obroną jest atak. Mendog znienacka najechał Mazowsze, aż do Jazdowa się zapędził. Spalił gród i zameczek (potem powstał w tym miejscu Zamek Ujazdowski w Warszawie) i podobno osobiście księcia usiekł. Pycha jest najgorszym z doradców. Był na tyle pewien swego samowładztwa, że rozpasał się w okrucieństwie wobec poddanych. A że jednocześnie z Nowogrodem dogadać się nie umiał – zawiązał się spisek. Własny szwagier – Dowmunt – Mendoga zabił. Gdyby ktoś z Państwa miał wątpliwości, kto finansował opozycję na dworze, wyjaśnimy to następującą informacją. Dowmunt stał się jednym z poważniejszych świętych Kościoła prawosławnego. I chyba wystarczy. W Wilnie śladów bytności jakichkolwiek misjonarzy z tego czasu nie znaleziono. Bo tak naprawdę był to jedynie gród i podgrodzie syzyfową pracą odnawiane, których śladów również brak. Ustawienie pomnika Mendoga przed Starym Arsenałem, na zapleczu katedry, jest oczywiście ze wszech miar uzasadnione. Bo nie ulega wątpliwości, że Mendog stworzył Litwę jako państwo. Przy pomocy swych kapłanów wpoił wojom prawdę, że lepiej zginąć, niż dać się wziąć do niewoli. Zresztą o niewoli i tak raczej nie było mowy, bo przecież były to ludy nietknięte przez cywilizację. A rycerze z czarnymi krzyżami na białych płaszczach stanowili „wykonawców woli Bożej” równie okrutnie jak poganie. Piotr z Duisburga (kronikarz przybyły na zlecenie zakonu lub też zbrojny braciszek, który dziejopisem się stał) zapisał, że jeńców Litwini piekli w zbrojach na olbrzymich stosach, jednemu darowywali życie po obcięciu rąk i puszczali wolno. W ten sposób odstraszali najeźdźców. Wielki mistrz postanowił oskrzydlić Litwę, i to jest główna przyczyna zaistnienia w Inflantach zakonu kawalerów mieczowych. Nie mamy zamiaru pisać tu dziejów Litwy, ale nie sposób pominąć uwarunkowań, w których powstał litewski gród, a potem miasto o polskiej twarzy, umyśle i przede wszystkim duszy. I to zdanie jest powrotem do miejskiej opowieści. Pożegnaliśmy się z Mendogiem w momencie jego oficjalnego powrotu do pogaństwa. Ponownie pomieszamy chronologię, żeby podkreślić, że Władysław Jagiełło przyjął chrzest wyłącznie ze względów politycznych. Jego pogańskie zwyczaje przypomnimy ponownie za Juliuszem Słowackim, który, korzystając z kronik, zapisał o królu:
A niźli na dwór wyszedł, trzykroć się uwinął
W koło na jednej nodze, by go zły raz minął.
Po Mendogu majaczy na poły legendarna postać księcia litewskiego Swintoroga, który przy ujściu rzeki Wilenki (pisanej jako Wilna) do Wilii (jako Neris występującej w dokumentach) wznieść miał na wysoczyźnie nadrzecznej ołtarz ku czci Perkuna – Perkunasa. Zgliskiem to miejsce nazwano, o czym informują nas Dzieje Królestwa Polskiego pióra Jerzego Samuela Bandtkiego, profesora Albertiny królewieckiej, spisane w 1803 roku. Podkreślamy datę, bo powstawały na podstawie kronik, które padły ofiarą pożogi II wojny światowej.
Swintorog „postanowił tu” kapłana Kriwe-Kriwejte, który pełnił funkcję zwierzchnika nad wszystkimi innymi duchownymi tej krainy. Ten zaś dla upamiętnienia swego dobroczyńcy dolinę u stóp wysokiego wzgórza nazwał jego imieniem. Swintorog zmarł w 1270 roku, a pogrzeb całopalny wyprawił mu syn Giglin Germontowicz, Germontem zwany. Po nim równie legendarny Romund, którego synowie dość mocno się o władzę spierali. Nie były to, jak się Państwo domyślają, spory i debaty bezkrwawe. Zwyciężył w końcu Narymund tytułujący się wielkim księciem żmudzkim. To on (ponownie odwołujemy się do legend litewskich) zarzucił dotychczasowy swój herb półkonia (centaura) i nakazał, dla podkreślenia swych przewag militarnych, używać dla podległych sobie ziem herbu Pogoń. Pokonanym braciom nadał księstwa – Holszańskie, Ujściańskie i Świrskie. Tylko Trojdenowi chwilowo nic nie dał, trzymając go cały czas przy sobie pod strażą. Widocznie ów był najbardziej niebezpieczny, a Narymund bratobójstwem, jak widać, się brzydził. Za to wobec obcych tak wyrozumiały nie był. Zakonowi odpłacał się pięknym za nadobne, Podlasie i Mazowsze równie często pustoszył. Gdy opanował Jaćwierz, osadził tam jako pana właśnie Trojdena. Ale ów zapalczywiec, jak sądzimy, współżyć z poddanymi nie za bardzo potrafił, skoro już po roku (w 1281 roku) go usiekli. Niejaki Dowmund (kasztelan książęcy) przyprowadzić miał do niego delegację sześciu drwali pod pretekstem jakiejś prośby. Ci prośbę swą w sposób dość specyficzny przedstawili, skoro go chyba wraz z żoną i bliskimi dworzanami rozsiekli. Rymund Trojdenowicz (który zdążył już zostać zakonnikiem w Nowogrodzie), gdy tylko się o okrutnej śmierci ojca dowiedział, zrzucił szaty i bezlitośnie się z buntownikami obszedł. Ślad po nich i ich rodzinach nie został. W ten sposób doszliśmy do Witenesa, o którym już wcześniej przy wątku legendarnym wspomnieliśmy. Pominęliśmy kolejne przejścia wiążące się z kolejną zmianą tamtejszej władzy, bo sądzimy, że i tak miesza się Państwu w głowach od przedstawionych zawiłości. Chcemy podkreślić, że znajdujemy w tle krwawej batalistyki ślad pojawiającego się na Litwie chrześcijaństwa. Jednocześnie wpływy ruskie zdają się być w tym momencie widoczne. Ruś, przypomnijmy, od 988 roku była chrześcijańska. Rodzi się zapewne w głowach czytających, po co to wszystko opisujemy. Otóż siedzibą „głównych” książąt tu i dalej poznawanych było grodziszcze istniejące w pobliżu świątyni Perkunasa – naczelnego bóstwa ludów bałtyjskich, władcy sił wszelkich i strażnika moralności. A ten gród stał się właśnie zaczątkiem Wilna. Pragnąc raz wreszcie stanowczo zamknąć temat pogaństwa, opiszemy jeszcze, jak zgodnie z prastarymi zwyczajami żegnano zmarłych wodzów. Nie jest winą Polaków, że nie można odnaleźć szczątków księcia Olgierda, zmarłego w 1377 roku, i księcia Kiejstuta w 1382 roku, skoro ich ciała spłonęły na całopalnych stosach. Piszemy to, bo w pracach poniektórych współczesnych historyków litewskich znajdują się sugestie, że w czasach polskiej okupacji Wilna zacierano ślady litewskiego pnia miasta. Na tym samym wielkim placu nieopodal katedry stoi również pomnik księcia Giedymina, któremu tradycja przypisuje początki tego miejsca. To on powtórzył zamysł zbliżenia z Zachodem. Znaleziono listy pisane przez księcia datowane na 25 maja 1323 roku. No cóż, i tu mamy dość nachalne poszukiwanie prastarej tożsamości. Bo przecież wspomniani historycy tamtejsi piszą, że Mendog wzniósł w Wilnie… katedrę (sic!), a przecież jednocześnie w ichnich książkach czytamy, że Giedymin przeniósł tu siedzibę władczą z Trok. Oczywiście, według tamtejszej wersji, „stolicę”. Trzeba się, panowla, na coś zdecydować, bo inaczej robicie bałagan dość wielki.
Ale by nie odchodzić od tematu, to książę, licząc, że stanowić będą ochronę przed najazdami współrodaków, zaprosił do osadnictwa tutaj Niemców. 25 maja 1323 roku wysłał listy adresowane do Lubeki, Rostocku, Sundu, Greifswaldu, Szczecina, zapraszając kupców i rzemieślników, a także duchownych do swojego grodu. Przybywającym tu proponował podatkowe vacatio legis na całą dekadę. Od chwili przyjazdu.
Tekst jest fragmentem książki Ryszarda Jana Czarnowskiego, Eugeniusza Wojdeckiego „Wilno. Dzieje i obraz miasta”:
Listy formułowane po łacinie, i pojawia się tam, że były pisane in civitate nostra Vilna. Z dużym chciejstwem, jak widać, skoro łacińskie określenie oznacza – w naszym mieście Wilno. Złośliwe to może ze strony autorów książki, ale żadne „Vilnius” tam nie występuje… Listy owe, co sami litewscy historycy potwierdzają, sporządzane były po łacinie przez sprowadzonego w tym celu do Wilna franciszkańskiego zakonnika. Trzeba też podkreślić, że ten niewątpliwie wybitny władca prowadził równocześnie krwawą walkę z zakonem i odzyskać zdołał Żmudź. A nawet w 1320 roku zdobył i spustoszył Kijów. Zaś Łuck, Żytomierz, Włodzimierz i pomniejsze przyłączył do swego księstwa. Wówczas też (podobno) synom kapłana Lizdejki nadać miał indygenat, z którego wynikało, że jako przyboczni „wijący rady” (książęcy eksperci, mówiąc dzisiejszym językiem), dostali godność – tytuł… Radziwiłłów. I wszystko staje się jasne.
W 1324 roku przybyło do Wilna poselstwo z listami od papieża Jana XXII przebywającego wówczas na wygnaniu w Awinionie. Zachęcał on Giedymina do przyjęcia wiary chrześcijańskiej i ochrzczenia wszystkich mieszkańców podległych sobie ziem. Przysłał dość znaczących posłańców, w założeniu, jak sądzimy, mających dozorować proces chrystianizacyjny. Byli to biskup Bartłomiej i Bernard, opat benedyktyński. Oferować oni mieli wieczne przymierze z zakonem w osobie wielkiego mistrza Fryderyka von Wildenberga. Z zapisów owych gości wiemy, że osada (słowo „miasto” się nie pojawia) była głównie gliniano-drewniana. Same zamki – górny i dolny – były drewniane i łatwo padały ofiarą ognia podkładanego przez krzyżackich najeźdźców.
Giedymin zbyt mądrym jednak był władcą, by w czasie wojennym narażać się na gniew własnego ludu. Wybrał rozwiązanie pośrednie. Zezwolił mianowicie na wzniesienie tu klasztorów dla dwóch zgromadzeń żebraczych – franciszkanów i Psów Pańskich (Domini canes) – dominikanów. Córkę swą Aldonę wydał za Kazimierza (późniejszego Wielkiego) w 1325 roku, zawiązując pakt o nieagresji z Polską. I zabrał się za wojaczkę z zakonem. To nie „nasz” Jagiełło osiem dekad potem opracował plan osłabienia braciszków, z pokorą musimy przyznać. Nasz już król korzystać musiał również z ordre de bataille Giedymina. Ignea sagitta – czyli strzała ognista wystrzelona z murów obleganej przezeń krzyżackiej komturii we Friedeburgu (Wielonie) na Żmudzi zakończyła życie księcia już w 1328 roku. W podsumowaniu powiemy, że skutkiem bardzo mądrych posunięć księcia Wilno bardzo się rozrosło, jednak do miana stolicy w pełni jeszcze nie mogło predestynować. Trakty prowadzące tutaj zatrzymywały się na bramach wjazdowych. Doliczyć się ich dziś nie sposób – drewniane również były. Nas dziś najbardziej interesuje ta, przebudowana z czasem, ocalała z pożóg, wojen i zaborczych okupacji Ostrą zwana. Poświęcimy jej i obrazowi przede wszystkim w odpowiednim miejscu więcej słów. Wiemy za to na pewno, że oba zamki znajdowały się na wyspie okolonej wodą Wilii lub Wilenki. Tu nad wyborem historycy wciąż się spierają. Rzeka płynęła ulicą Arsenalską (dzisiejszą T. Vriublievsko) i Królewską (odpowiednio Barboros Radvilaitės) i opływała wzgórza – Zamkowe i Trzykrzyskie. Przepływała też gdzieś w okolicy późniejszej katedry. Kolejny spór historyków dotyczy umiejscowienia centrum podgrodzia – osady. Większość, chcąc ją powiększyć, lokuje je na placu Ratuszowym. Całkowicie nie do przyjęcia dla nas jest ta wersja, co potwierdza nie tylko, naszym zdaniem, usytuowanie katedry – najważniejszej świątyni miejscowej, a więc logicznie pierwotnie farnej – miejskiej. Również wspomniane wcześniej kościoły franciszkanów i dominikanów zaprzeczają owym sugestiom. Nie sposób za to nie zastanawiać się nad koncepcją pierwotnego przeznaczenia góry Giedymina. Wielu sądzi, że jest ona gigantycznym kurhanem nadrzecznym kryjącym prochy pochowanego tu księcia. Równie wielu uważa, że pochowano go we wspomnianej wcześniej Wielonie, bo górę tamtejszą – sztuczną niewątpliwie – nazywano przed wiekami kurhanem Giedymina. Tajemnic, jak widać, sporo, a to przecie dopiero początek.
Po krótkim antrakcie pod wodzą Jawnuty nastał na stolcu wileńskim Olgierd (Algirdas). On to z żelazną konsekwencją realizował, a właściwie kontynuował politykę Giedymina, choć niezupełnie, prowadząc wojny na dwa, a nawet trzy fronty. Wyprawiał się prawie jednocześnie na Nowogród, Tatarów, co chwilowo zajęli Kijów, i Polaków. Namiestnikiem swym na czas licznych nieobecności ustanowił tu Piotra Gasztołda. By nie otrzymać ciosu w plecy, braciszkowi Kiejstutowi podarował Żmudź. Wyprawy na wschód zastopowała wreszcie klęska w bitwie z Moskwiczanami w 1371 roku. U schyłku życia. Gasztołda zresztą zamordowali Krzyżacy pod znaną nam Wieloną w 1364 roku.
Nie wiemy do końca, czy nie wskutek krzyżackich poduszczeń wybuchło w osadzie i w innych grodach, gdzie misjonarze franciszkańscy docierali, coś, co nazwano po wiekach powstaniem antychrześcijańskim. Motłoch litewski wpadł do klasztoru, podpalając zabudowania oraz samą świątynię – według tradycji pod wezwaniem św. Mikołaja. Okrutnie zamordowali zakonników. Siedmiu uciekło i schroniło się w tzw. Łysych Górach. Ale wkrótce ich wytropiono. Przyprowadzono przed ołtarz Perkunasa, przypalano, wyłupiono oczy, a później ukrzyżowano. Na sam koniec zrzucono z góry do rzeki. Rozgrywały się wydarzenia bliźniacze dla scen znanych nam z filmu Misja Rolanda Joffego. Potem, gdy po unii krewskiej weszło na Litwę chrześcijaństwo w formule religii państwowej, ustawiono tu trzy krzyże wotywne na wieczną pamiątkę tragicznych wydarzeń. Oddano to miejsce w arendę franciszkanom. Zasugerowaliśmy (wersja autorska), że całe „powstanie” mogło być skutkiem prowokacji wiadomych braciszków. Tezę swą opieramy na fakcie, że dominikanie – jednocześnie gospodarujący w Wilnie – nie doznali wówczas żadnego uszczerbku, a było to przecież zgromadzenie niemieckie i niemieckojęzyczne. Zresztą spaloną świątynię franciszkańską również odnawiała diaspora niemiecka.
Śmierć Olgierda w 1377 roku pogrążyła Litwinów w żałobie. Wielbiony był przez poddanych dla swych triumfów wojennych, głównie zaś dla łupów zdobycznych, które za sobą niosły. Choć nie tylko przecież. Rusini pod wodzą wielkiego księcia ruskiego Dymitra w 1362 roku spadli jak grom z jasnego nieba na Wilno. Wspomogło ich kilka tysięcy Krzyżaków pod dowództwem Gotfryda von Lindena. Zgodnie z regułą nie tylko tych czasów, gród i podgrodzie unicestwili, zrabowali, co można, jeńców na sznurach powiedli. Straszliwy głód zapanował wówczas w okolicach, bo najeźdźcy (jesień to była) zapasy wszelkie spalili. Gotfryda – komtura Balgi – poznaliśmy bliżej dzięki Henrykowi Sienkiewiczowi. To jego właśnie nasz narodowy krzewiciel ducha uśmiercił z ręki Zbyszka z Bogdańca. Na zakończenie czasu przedjagiełłowego powiemy, że po śmierci Olgierda nastał czas kilka lat trwających walk o sukcesję i obsiadanie tutejszego stolca. Sędziwy Kiejstut wygrał te „zawody”, nie bezkrwawe bynajmniej. Nie na długo jednak. Zwabił bowiem swego stryja do Krewy w 1382 roku bratanek, przyszły król Polski, Jagiełło. I nie wiemy, jak dokładnie, ale go zamordował. „Być może” w tym temacie, pojawiające się w pracach wielu historyków, jest, naszym zdaniem, jedną z prób idealizacji naszego władcy. Od tego faktu zresztą datuje się nieprzeparta nienawiść między Witoldem (synem Kiejstuta i Biruty) a Władysławem Jagiełłą, jego bratem stryjecznym, synem Olgierda.
Jagiełło urządził w Wilnie pokazowy (okrutny rzecz jasna) pogrzeb swemu stryjowi, próbując wmówić wszystkim, że jego śmierć była naturalna. Przewieziono ciało Kiejstuta wielkim orszakiem z Krewy do Wilna pod ołtarz Swintoroga. Tu ułożono na wielkim stosie obleczone w zbroję i płaszcz książęcy zwłoki. Ostatni wielki poganin odchodził w wieczność. Obok stał ulubiony koń i psy myśliwskie księcia. Wszystkie zwierzęta powiązane.
Według Martinusa, miały też być pojmane. Ofiarnicy rzucili na stos szpony niedźwiedzie i rysie, rogi turze. Podłożono ogień. Wszystko przy wyciu płaczek i dęciu w trąby żałobne spłonęło wielkim ogniem, podlane „olejem skalnym” i gorzałką. Zdarzyć się miał podobno, jeśli wierzyć legendzie, porażający fakt. Pod dopalającym się stosem otworzyła się w ziemi jama, co całość pochłonęła.
Przed Wilnem już za kilka lat otworzyć się miał kilkusetletni rozdział zupełnie inaczej umocowanych dziejów.