Zdrowie i higiena w oddziałach polskiego podziemia niepodległościowego
Wielodniowe marsze, stałe przenoszenie się z miejsca na miejsce, częste akcje, potrzeba ucieczki przed kolejną obławą, wszystko to nie wpływało dobrze ani na stan zdrowia, ani na higienę żołnierzy. Wszyscy zgodnie przyznają, że o higienę w oddziale było niezwykle trudno. Każda okazja do umycia się musiała być przez partyzantów wykorzystywana, jeśli chcieli chociaż przez chwilę być czyści. Kiedy okoliczności temu sprzyjały, korzystali z gościnności ludzi. Nie było kąpielisk, wanien czy pryszniców, partyzantom wówczas służyły koryta do pojenia bydła, miski, balie czy studnie. Preferowano te kwatery, w których mieszkali zaprzyjaźnieni mieszkańcy, znajomi lub członkowie konspiracji. Niwelowało to zagrożenie zasadzki podczas kąpieli. Oprócz tego wykorzystywano też jeziora, strumienie bądź rzeki, jeśli temperatura na to pozwalała. Partyzanci zdaniem Olgierda Zawadzkiego ps. „Longin” nie lubili myć się w lesie, ponieważ trudno było znaleźć miejsce, w którym można było to zrobić w całkowitym ukryciu. Dlatego też najchętniej korzystano ze znanych już miejsc, niektórych poznanych jeszcze w czasie II wojny światowej. Żołnierze „Uskoka” mieli w kozłowieckich lasach stałe miejsce do mycia, mianowicie stawy obok starego tartaku. Tam często udawało im się kąpać, gdy przebywali w okolicy. Mycie się na ogół było szybkie. W części oddziałów była praktyka, że jedynie kilka osób może się umyć w danym miejscu, a reszta oddziału w tym czasie pilnowała okolicy. Nawet podczas mycia się nie byli bezpieczni i musieli być gotowi do odparcia ataku. U innych z kolei nie było zbiorowego mycia i każdy we własnym zakresie dbał o higienę.
Jeśli na jednej kwaterze znajdowało się jedynie kilka osób, udawało się nawet umyć w ciepłej wodzie, zależało to jednak od gospodarza, który musiał ją w tym celu podgrzać. Często partyzanci musieli być na tyle ostrożni, że nawet podczas postoju mycie się nie było możliwe. Dlatego normą były dni, kiedy nie mieli kontaktu z wodą. Zdarzało się, że partyzanci nawet przez tydzień nie mieli okazji zdjąć ubrań. Mycie się raz lub dwa razy tygodniowo było traktowane jak coś zupełnie normalnego. Nie zapominajmy, że wielokrotnie był problem ze zdobyciem wody do picia, tym bardziej więc musiało jej brakować w przypadku higieny. Jednak niektórzy, np. Lidia Lwow-Eberle, przekonują, że mimo ciągłego przemieszczania się i pośpiechu prawie codziennie udawało się znaleźć chwilę na szybkie przemycie się. Warto nadmienić, że jako jedyna z moich rozmówców wspomniała o tak częstym myciu, można więc założyć, że przykładała znacznie większą wagę do higieny niż jej towarzysze. Nie wspomina przy tym o żadnych problemach dotyczących higieny, które towarzyszyły kobietom podczas życia partyzanckiego ze względu na płeć.
Z relacji innych sanitariuszek dowiadujemy się jednak o takich komplikacjach. Jak wspomina Barbara Nagnajewicz-Woś ps. „Krysia” z oddziału „Zapory”: „Jesienią 1946 roku, jak szliśmy w Góry Świętokrzyskie, dostałam zapalenia płuc. Nie doszłam. Po dwóch dniach gnania doszliśmy do jakiejś górskiej rzeki. Ja byłam jedyną dziewczyną, ciągle wstydziłam się… Byłam spocona, zmęczona, brudna… Dostałam od komendanta paczkę z czystą bielizną. (…) Zwinęłam swoje ciuszki i chciałam się umyć. Poprosiłam o koc, bo zawsze dla mnie na wozie był koc. Oni odeszli, a ja zostałam przy zakręcie nad rzeczką, żeby się wreszcie umyć. Wlazłam do rzeki, umyłam się, przebrałam. Przybiegł w końcu do mnie goniec »Kapliczka«, który w swoim plecaku nosił moje leki. – Siostro, komendant siostrę wzywa – powiedział. Szczęśliwa, że już jestem wymyta, idę do komendanta. Komendant wymyty, wyświeżony prosił o zrobienie opatrunku na nodze. Zrobiłam komendantowi opatrunek i po tej kąpieli zaczęło mnie brać”. Skończyło się to chwilowym opuszczeniem oddziału celem wyleczenia się.
Inaczej sytuacja wyglądała na Podhalu, gdzie zdaniem Kazimierza Paula z myciem nie było żadnego problemu. Na ogół myli się w strumieniach, gdyż „w górach strumień na strumieniu. Aż za dużo było tych strumieni, zwłaszcza jak deszcz padał. Jeżeli nie było wody, był śnieg. I tak trochę śniegiem się wycierało wtedy”. Najłatwiej o higienę było zadbać latem. Wówczas partyzanci mieli do dyspozycji wspomniane wcześniej naturalne miejsca do kąpieli. Problem natomiast pojawiał się, kiedy temperatura robiła się coraz niższa. Górska woda, która nawet latem jest zimniejsza niż normalna, zimą była zbyt lodowata, żeby żołnierze byli w stanie z niej skorzystać. Zdaniem Wacława Szaconia: „Najgorsza to była jesień, bo człowiek grubo ubrany i przemoknięty do nitki, a wszystko trzeba było na sobie wysuszyć. (…) Ja należałem do tych ludzi, co są okazami zdrowia, to jeszcze jakoś to przeżyłem, ale byli tacy, że dostawali zapalenia płuc i nie tylko, no i kończyli”.
Opieka zdrowotna stanowiła problem, gdyż chory partyzant tracił mobilność i zdolność bojową, a zapewnienie odpowiednich warunków do leczenia było niezwykle trudne. Władysław Łukasiuk ps. „Młot” przekonywał Józefa Babicza ps. „Żwirko” w liście z 12 stycznia 1947 roku, że „dziś każdego rannego należy uważać za 80% straconego”.
Ten tekst jest fragmentem książki Stanisława Płużańskiego „Mróz, głód i wszy. Życie codzienne Wyklętych”:
Słabe zdrowie i niewystarczające siły były zresztą powodem zwalniania żołnierzy z oddziału. Uczynił tak choćby „Łupaszka”, który w maju 1945 roku podczas przegrupowywania 5 Brygady Wileńskiej odesłał do domów kilku swoich partyzantów. W sierpniu natomiast z powodu odniesionych ran zwolnił z oddziału Lecha Beynara (Pawła Jasienicę). W październiku 1945 roku ze względu na stan zdrowia opuścił 6 Wileńską Brygadę Lucjan Minkiewicz ps. „Wiktor”. Z powodu urazu nogi natomiast z 5 kompanii zgrupowania „Ognia” w listopadzie 1946 roku odszedł Kazimierz Paulo. W ostateczności, jeśli była taka możliwość, wysyłano ciężko rannych do pobliskich zaufanych szpitali. Każdy taki ruch był jednak ryzykowny i naturalnie groził aresztowaniem.
Na Podhalu u „Ognia” miały funkcjonować szpitale w ukrytej izbie pod zabudowaniami, gdzie mogło się zmieścić nawet kilkanaście osób. Na miejscu miały być zioła, trawy, siano. Kolejna historia pokazuje, jak skomplikowane nieraz potrafiło być ratowanie rannego żołnierza. Transportu do szpitala potrzebował ranny w bitwie Andrzej Szczypta ps. „Zenit”, jednak ze względu na obławę nie mógł być od razu zabrany z pola bitwy, co wspomina Józef Oleksiewicz ps. „Groźny”: „»Zenit« dostał w nogę. Włożyli go wtedy do takiej rury kanalizacyjnej. Do wieczora leżał tam, w wieczór go zabrali, do Gorlic do szpitala go zawieźli, bo w Gorlicach mieliśmy lekarza”. Na miejscu trzymano rannego pod pretekstem skomplikowanego złamania nogi. Jego ówczesny dowódca Jan Dubaniowski ps. „Salwa” miał nawet zapłacić za jego pobyt. Jeśli w oddziale znajdowały się sanitariuszki, to one w pierwszej kolejności zajmowały się opatrywaniem rannych. Prawdopodobnie także zdobywały i gromadziły leki dla oddziału. Najczęstszą praktyką było oddawanie chorego lub poważniej rannego pod opiekę zaufanych ludzi. Często łącznicy lub osoby niebędące na co dzień w oddziale dostawały rozkaz ochrony poszkodowanego.
Kazimierz Paulo mówi jedynie o „najrozmaitszych chorobach”, z którymi musieli się zmierzyć partyzanci. Z kolei Sztubak wspomina sytuację zdrowotną swojego oddziału przy okazji opisu zakwaterowania na górze Prusów w Beskidzie Żywieckim: „Oddział rozłożył się w szopach, takich co górale zajmują w lecie, gdy wypasają owce. To nie były bacówki, tylko takie szałasy na siano, ziemniaki i do odpoczynku. Niżej od szałasów stała szopa. Nazywała się »Maślanka« i w niej leżało 6 chorych: Józef Motyka ps. »Pień« z Kamesznicy, chory na świnkę, Romek Kowalczyk cierpiący na czyraki, inny ze Skoczowa po operacji ślepej kiszki i trzech rannych z lekkimi ranami postrzałowymi. Codziennie rano chodziłem do nich zmieniać im opatrunki i dawać leki (świetnie się na tym znałem) oraz sprawdzać posterunki, które stały w lesie poniżej domu”. W wyniku marszów u partyzantów często pojawiały się odciski, ludzie od „Łupaszki” mówili również o wrzodach jako największym utrapieniu.
Problemem były wszelkiego rodzaju insekty. Prawie wszyscy jako istną plagę wymieniają wszy. Miały one być nieodłącznym towarzyszem partyzantów, zwłaszcza że wystarczyła jedna osoba, która zaraziła się insektami, żeby cały oddział musiał wymieniać odzież, dokładnie się umyć i ogolić. Jako że na taki zabieg rzadko kiedy były warunki, był to problem, który potrafił doskwierać partyzantom przez długi czas. Jeden żołnierz był w stanie doliczyć się w pewnym momencie nawet 80 wszy na swojej kurtce.
W opinii Stefana Sieklińskiego ps. „Stefek” kluczowe dla rozprzestrzeniania się wszy było przejście frontu wschodniego przez Polskę: „W 1945 roku jak Rosjanie przyszli, to po miesiącu, może dwóch, jak Rosjanie tak chodzili po tych domach i plądrowali, to była taka nieprzeciętna ilość wszy. Było tam wszy w każdym budynku, każdy miał tyle, że nie do powiedzenia. Pod kołnierzem koszuli np. rzędami siedziały, pod pachami, gdzie się pociło”. Miejsca, w których partyzanci odpoczywali, często też nie pomagały utrzymać higieny osobistej. Sanitariuszka „Zapory” Anna Koryzna ps. „Dunin” tak wspomina jedną z kwater: „Brud w izbie był nie do opisania. Karaluchy stadami chodziły po rozgrzanej ścianie komina. Na środku izby leżał barłóg ze starej słomy, ale nie ryzykowałam się na nim położyć”.
Zdaniem Mariana Pawełczaka w takiej sytuacji nawet mycie się jedynie przez poszczególne jednostki mogło nie być opłacalne: „Zauważyliśmy, że jak człowiek tam się gdzieś wykąpał, wymył właściwie i założył nową bieliznę, to do niego wszystkie wszy się schodziły. One lubiły czystość widocznie”. Jednym ze sposobów walki z wszami było namaczanie ubrań w zagotowanej wodzie. Jeszcze inni traktowali je żelazkiem lub wypalali nad ogniskiem. Najlepszym ratunkiem dla wielu oddziałów był specjalny proszek do prania PZT, który pomagał pozbyć się wszystkich insektów. Zdobycie takie go specyfiku było dla oddziału prawdziwym świętem. „Rajd taki odbyliśmy w 1946 roku na Rzeszowszczyźnie, że trafiliśmy dwa samochody z UNRY. Nie interesowały nas tam jakieś żywnościowe historie, tylko to, że zdobyliśmy proszek PZT, przeciwko wszom. Tak to najwyżej mundur, bieliznę wrzucało się do mrowiska, jak to było w lecie albo żelazkiem się prasowało, to tak strzelały jak karabin maszynowy, jak się jechało po szwach koszuli. Ale to na krótko pomagało. A później DDT nam radykalnie już pomogło w walce z wszami”.