Zbyszko Siemaszko. Fotograf Warszawy
Ten tekst jest fragmentem książki „Sen o mieście. Warszawa lat 50. i 60. na zdjęciach Zbyszka Siemaszki ze zbiorów Agencji FORUM”.
Zbyszka Siemaszkę poznałem w grudniu 1982 roku. Zostałem przyjęty na staż do redakcji „Perspektyw”. W dziale foto było pustawo, miałem pecha, moment był nieciekawy. Na szczęście był Zbyszko. Uśmiechnięty, trochę wycofany, życzliwy.
Na środku działu foto stał długi stół, pamiętający czasy tygodnika „Świat”, na którym rozkładało się zdjęcia. Jego częścią był szklany blat do oglądania diapozytywów. Była też szafa pancerna, z której Zbyszko wyjmował od czasu do czasu sporą walizę i szykował się do zdjęć. W kufrze był aparat 6x9 Linhof Technika 70 z kompletem obiektywów i ciężkim statywem, oczy wiście tej samej firmy. Zbyszko posługiwał się tym zestawem od wielu lat. Nie ma wątpliwości, że Linhof przyczynił się do wielu jego sukcesów. Był przedłużeniem tradycji wielkoformatowych aparatów, których używał w swoim wileńskim zakładzie ojciec Zbyszka, Leonard Siemaszko. W zestawie Linhofa był m.in. szerokokątny, niezwykle ostry Super-Angulon Schneidera o ogniskowej 65 mm, którym Zbyszko zrobił wiele zdjęć prezentowanych w tym albumie. Aparat miał różne pochyły, którymi można było korygować perspektywę, i kasetę, która pozwalała na robienie zdjęć w pionie i poziomie. Tylko Zbyszko wiedział jak się tym należy posługiwać. Reszta działu fotografowała małym obrazkiem.
Zbyszko i Danuta Rago, szefowa działu foto,Perspektyw”, stale wspólnie pracowali nad czymś, co dziś nazwalibyśmy „projektami” – zdjęcia fabryki Fiata w Tychach, album o ołtarzu Wita Stwosza i wiele innych, nierzadko współfinansowanych przez Ministerstwo Kultury. Zbyszko miał renomę rzemieślnika-artysty, który podoła każdemu zleceniu. Ale zanim zdobył tę pozycję, musiał przez lata wykonać tysiące zdjęć.
Karierę fotografa prasowego rozpoczął w „Stolicy”, gdzie pracował od 1953 do 1969 roku. Jacek Sielski, jeden z niewielu fotografów tygodnika pamiętających te lata, wspomina: „Atmosfera była przepiękna, ponieważ ton nadawali przedwojenni dziennikarze: Teofil Syga, rocznik 1903, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej, Marek Sadzewicz, rocznik 1907, Janusz Smogorzewski, szef działu, przedwojenny fotoreporter i oficer AK, wreszcie Edmund Kupiecki, który wprowadzał Siemaszkę w 1951 roku do Związku. To byli cudowni ludzie".
Siemaszko był w tym towarzystwie jednym z najmłodszych. Miał się od kogo uczyć fachu. Ale miał także własny wkład w życie redakcji – jak wspomina Sielski: „Często jeździł na polowania, to mu zostało jeszcze z okresu partyzantki. Łaził po lasach, strzelał dziki i łanie... a potem przynosił nam cudowne kiełbasy, pasztety z dzika i różne mięsiwa”.
Zbyszko Siemaszko opublikował w,,Stolicy" dziesiątki fotoreportaży i setki zdjęć. Był to najlepszy okres w jego fotograficznej karierze. Pracował dużo i z pasją. Jego syn Maciej, także fotograf, opowiada: „Zdjęcia ojca nigdy nie były przypadkowe. Jak ustawiał aparat, to ja się zastanawiałem, dlaczego on się tak długo z tym bawi. A dla niego wszystko było ważne. Potrafił wyczekać na te pięć minut. Siedział czasem sześć godzin na dachu, żeby zrobić jedno dobre zdjęcie, żeby słońce wyszło, albo żeby gołąb akurat przefruwał. Potem ze stu wybierał jedno, ale to było ujęcie idealne” („Stolica” 2015, nr 1).
W latach 70. Siemaszko przeniósł się do tygodnika „Perspektywy”, wokół którego zgromadziło się grono młodych fotografów. Jednym z nich był Tomasz Sikora, który tak wspomina swoje początki w redakcji: „Miałem 24 lata, byłem niedoświadczony, niepewny siebie. Pierwszego dnia trafiłem na uroczego, starszego ode mnie człowieka, z nieustającym uśmiechem na twarzy lekko naznaczonej śladami wojny. Przywitał mnie jak swoje dziecko, po czym zaprosił do »Kuchcika« na Nowym świecie, gdzie zamówił dwie wódeczki, po czym, zgodnie z obwiązującym wtedy zwyczajem, skrzyżowaliśmy ręce z kieliszkami, wlewając ich zawartość do ust, a po pocałunku usłyszałem: »Mów mi Zbyszko«. Wróciliśmy do redakcji jak starzy przyjaciele, a ja poczułem się, jakbym tam pracował od wieków. Wpadanie do redakcji kojarzyło mi się od tego momentu nie tylko z pracą, ale przede wszystkim z sympatyczną atmosferą w dziale fotoreporterów, głównie za sprawą Zbyszka. Każde napięcie potrafił rozładować, poklepując zwaśnionych po ramieniu, jakby dając nam do zrozumienia, że nasze problemy są niczym wobec jego doświadczeń wojennych”.
Inny fotograf, Krzysztof Pawela, opowiada: „Na co dzień Siemaszko był bardzo serdeczny, przyjacielski, pomagał ludziom, pożyczał forsę, no po prostu fajny facet. Naturalnie był dla nas wzorem. Nie potrafiliśmy obsługiwać kamer wielkoformatowych, statywów, używać optyki, wyrównywać perspektywy, obrabiać tego materiału. To były rzeczy dla nas nieznane, które on miał w jednym palcu. Wiele się od niego nauczyłem. Siemaszko, z tego co pamiętam, fotografował Warszawę od zawsze, nawet bez zleceń, fotografował to, co ją istotnie zmieniało. Jeśli pojawiał się jakiś ważny budynek, albo na elewacji przybył jakiś zegar, to on to robił. Nawet go zaczepiałem, czy to chałturka, ale odpowiadał: »Nie, broń Boże, dla siebie to robię«”.
Wielu oglądających dziś stare zdjęcia Siemaszki podkreśla niezwykłe światło, jakie z nich bije, specjalną aurę, w jakiej przedstawiał on miasto. Ktoś inny dopytuje o chwyty, jakich używał do osiągnięcia tych efektów w czasach, które nie znały Photoshopa. Nie ma tu jednak żadnej tajemnicy, może poza użyciem żółtego filtra, który w czarno-białej fotografii przyciemniał niebo i rozjaśniał niektóre partie zdjęcia.
Miał Zbyszko oczywiście talent od Pana Boga, ale był przede wszystkim wybitnym profesjonalistą, który kontynuował najlepsze tradycje przedwojennego rzemiosła. Dzięki statywowi, bez którego dawniej nie sposób było zrobić zdjęcia, precyzyjnie komponował kadr. Wiedział, o jakiej porze dnia i gdzie się rozstawić. Starannie dobierał optykę. Miał cierpliwość. Czekał na światło. Tylko tyle i aż tyle.