Zanim Maria Kazimiera d’Arquien stała się „Marysieńką” Sobieską

opublikowano: 2021-03-29, 16:01
wszelkie prawa zastrzeżone
Maria Kazimiera d’Arquien – to w niej zakochał się bez pamięci Jan Sobieski. Przyszły król Polski i zwycięzca spod Wiednia musiał jednak o swoją miłość zawalczyć...
reklama

Chrzęst oręża, pola bitew, obozowe biwaki towarzyszyły staroście jaworowskiemu niemal nieprzerwanie od końca 1648 roku, trudno jednak przyjąć, aby w tym czasie wzdychał on jedynie do Marsa. Okazana podczas podróży na Zachód męska jurność zapewne i później nieraz musiała znajdować upust w przelotnych romansach. Ile ich było, nie wiadomo. Żaden z historyków i biografów Sobieskiego nie posiada na ten temat wystarczającej wiedzy. Wszyscy natomiast doskonale się orientują, kiedy poznał kobietę swojego życia, wówczas jeszcze panienkę na wydaniu. Marię Kazimierę d’Arquien Sobieski ujrzał po raz pierwszy wiosną 1655 roku podczas jednej z dworskich zabaw, które stanowiły miły dodatek do odbywającego się w Warszawie sejmu. Być może w dniu, w którym się to stało, strzała Amora nie zadała staroście jeszcze poważnej rany, ale na tyle głęboko wraziła się w jego serce, by zapoczątkować historię miłosną dorównującą innym słynnym związkom w polskich dziejach: Zygmunta Augusta i Barbary Radziwiłłówny czy wielkiego księcia Konstantego i jego morganatycznej żony, księżnej łowickiej Joanny Grudzińskiej.

Maria Kazimiera d’Arquien czyli Marysieńka Sobieska

Otto Forst de Battaglia nazwał spotkanie z młodziutką Francuzką przeznaczeniem i w brawurowy sposób je zaprezentował, pisząc: „Przeznaczenie liczyło sobie lat czternaście, rozkosznie paplało po francusku i po polsku, było rozwinięte ponad swój wiek, miało cudownie piękną twarzyczkę, żywy, wcześnie dojrzały umysł, najambitniejsze plany, żelazną wolę i protekcję królowej Ludwiki Marii”. To wszystko musiało tworzyć aż nadto wybuchową mieszankę, skoro człowiek, o którego miłosnych podbojach i upodobaniu do przelotnych związków krążyły przeróżne opowieści, zakochał się niemal od pierwszego wejrzenia i swojemu uczuciu do pięknej Francuzki miał pozostać wierny do śmierci. Nazwał je zresztą „niepokonaną pasją” i przyjąć należy — zważywszy na jego późniejsze zachowanie — że właśnie takie było.

Maria Kazimiera, późniejsza Marysieńka, była młodsza od starosty o dwanaście lat. Do Polski przybyła jako zaledwie czteroletnia dziewczynka wraz z grupą dwórek królowej Ludwiki Marii, żony dwóch kolejnych królów: Władysława IV i Jana Kazimierza. Niemal wszystkie z nich — „ładne pyszczki i żadnej obawy o posag”, jak napisał francuski dyplomata — miały w przyszłości poślubić przedstawicieli polskich rodów magnackich, tworząc swoistą piątą kolumnę dla ochrony francuskich interesów nad Wisłą. Fakt, że Marysieńka, w chwili wyjazdu do Polski ledwie odrośnięty od ziemi brzdąc, wyraźnie ustępowała wiekiem wszystkim pozostałym dziewczętom towarzyszącym poślubionej per procura przez Władysława IV w 1645 roku księżniczce niwerneńskiej, spowodował liczne domysły i niewybredne plotki. Władysławowi IV doniesiono, że dziewczynka może być owocem jednego z romansów jego żony, o których było dość głośno. W grę mógł wchodzić słynny markiz de Cinq- -Mars lub Kondeusz. Gdyby to była prawda, pochodzenie Marysieńki, chociaż z nieprawego łoża, byłoby nieporównanie lepsze niż oficjalnie przypisywane jej pokrewieństwo ze zubożałym Henrykiem de La Grange, markizem d’Arquien, i jego żoną, Franciszką de La Châtre de Brillebant. Wydaje się jednak, że przyczyna zabrania przez Ludwikę Marię maleńkiej dziewczynki w daleką podróż do Polski była najzupełniej prozaiczna: chodziło prawdopodobnie o ulżenie jej matce, ochmistrzyni dworu Ludwiki Marii, która obok obowiązków zawodowych miała na głowie wychowanie aż siedmiorga dzieci.

reklama

Dziewczynka przebywała nad Wisłą trzy lata, później powróciła do Francji, a w Polsce, już na stałe, pojawiła się powtórnie w 1653 roku. Cel tego powrotu był już konkretny: Maria Kazimiera miała nad Wisłą „złowić” dla siebie dobrą partię, przysparzając jednocześnie stronnika królowej. W epoce, w której kilkunastoletnie dziewczęta stawały na ślubnych kobiercach, podopieczna Ludwiki Marii była już w stosownym wieku, aby zacząć się rozglądać za odpowiednim kandydatem, to znaczy dysponującym majętnościami i znaczeniem. Sobieski z grubsza spełniał te warunki, ale w 1655 roku Marysieńka nie była jeszcze gotowa na poważny związek, a ponadto znaleźli się bardziej interesujący zalotnicy, którzy przebijali go majątkiem i godnościami. Zresztą zauroczony nią młodzieniec musiał podążyć na wojnę, a jak wiadomo, nieobecnym trudno zadbać o swoje sercowe interesy. Same tylko gorące spojrzenia i czułe słówka mogły nieco zamieszać w ślicznej dziewczęcej główce, ale niewiele więcej. I kiedy on walczył, najpierw niezbyt chlubnie u boku Szweda, a potem przeciwko niemu, Maria Kazimiera stała się obiektem zainteresowania ze strony jednego z najbogatszych magnatów Rzeczypospolitej. Był nim wnuk i imiennik słynnego hetmana i kanclerza wielkiego koronnego Jana Zamoyskiego, wojewoda sandomierski, nazywający siebie Sobiepanem i czerpiący z życia pełnymi garściami, bez oglądania się na opinię otoczenia. Rzeczywiście, niewielu w Koronie i na Litwie mogło się z nim równać.

Jan Sobiepan Zamoyski, pierwszy mąż Marii Kazimiery d’Arquien (mal. Józef Buchbinder)

Ale to nie była jedyna przewaga, jaką miał nad Sobieskim. W przeciwieństwie do niego nie przeszedł na stronę Karola Gustawa i znalazł się u boku Jana Kazimierza podczas jego pobytu na Śląsku. Nie trzeba dodawać, że w ramach mocno okrojonego liczebnie dworu znalazła się tam również Maria Kazimiera. Niespełna trzydziestoletni właściciel Zamościa i tysięcy dusz chłopskich, podówczas już senator, słynął z lubieżności, słabości do trunków i biesiad. Choć w rzeczywistości płytki umysłowo i podszyty nieokrzesanym prostactwem, na pokaz był szarmancki, czynił wrażenie światowca i doskonale znał sposoby prowadzące do niedoświadczonego dziewczęcego serca, nieodpornego na roztaczany splendor i iście królewskie podarki. Jednym z nich, sprezentowanym z okazji urodzin, był wysadzany diamentami krzyż wielkiej wartości. Prawdopodobnie żadna nastolatka, niezależnie od epoki, nie pozostałaby nieczuła na tak konkretne wyrazy zainteresowania, szczególnie ze strony człowieka, którego na początku 1656 roku, kiedy Jan Kazimierz rozpaczliwie rozglądał się za sojusznikami, a jego małżonka układała plany polityczne związane z pozyskaniem Wielkiego Elektora, wymieniano jako możliwego przyszłego władcę Rzeczypospolitej.

reklama

Rozmowy dyplomatyczne były ściśle poufne i odbywały się w wąskim gronie, ale do dziewcząt z fraucymeru Ludwiki Marii to i owo zwykle docierało. Błysk diamentów w połączeniu z błyskiem w oku magnata z widokami na koronę — nieważne, jak realnymi, bo któż by o to dbał, a tym bardziej podekscytowana sytuacją piętnastolatka — musiały zrobić na niej wrażenie. I skutecznie przesłaniały wady kandydata na męża, zarówno te zauważalne na pierwszy rzut oka, jak i te, o których jedynie szeptano tu i ówdzie. Poza tym, jak celnie rzecz ujął Battaglia, „Sobieski zniknął z oczu, więc i z serca, a nie zdążył jeszcze wypełnić jej myśli”. Przede wszystkim jednak Marysieńka, zawsze oddana i lojalna wobec królowej, musiała się liczyć z jej zdaniem i oczekiwaniami. A Ludwika Maria wybrała dla niej właśnie Zamoyskiego i gdyby nawet dziewczyna była na zabój zakochana w przystojnym staroście, który tymczasem powrócił pod opiekuńcze skrzydła prawowitego władcy i mężnie dokazywał w polu, to i tak ten związek nie mieścił się w jej planach.

Wydaje się, że sprawa miała drugie dno, na tyle istotne, że ewentualne zamiary matrymonialne starosty nie miały, przynajmniej na razie, szans powodzenia. Marysieńka musiała zostać wydana za Zamoyskiego, aby jego żoną nie została inna dwórka z fraucymeru królowej, którą Ludwika Maria przyłapała w niedwuznacznej sytuacji z Janem Kazimierzem, wyjątkowo wrażliwym na kobiece wdzięki i chętnie z nich korzystającym. Królowa zażądała natychmiastowego wydalenia z granic Rzeczypospolitej owej dziarskiej i przedsiębiorczej panny, która zamarzyła sobie zająć jej miejsce w ramionach monarchy, ale on sam wpadł na pomysł wyswatania dzierlatki z ordynatem zamojskim, oczywiście w nadziei, że od czasu do czasu będzie mógł nadal zażywać jej wdzięków, dbając jednocześnie o stan poroża potomka wielkiego kanclerza. Szybka w działaniu Ludwika Maria przekreśliła te sprytne rachuby ku rozpaczy Sobieskiego. Trudno stwierdzić, co robi większe wrażenie: nielojalność króla wobec kobiety, której w znacznej mierze zawdzięczał uratowanie tronu podczas potopu, czy jej sprawność w uknuciu matrymonialnej intrygi. Ale przecież Ludwika Maria z talentów do intryg słynęła od dawna i w przyszłości jeszcze wiele razy miała je potwierdzić na różnych polach.

reklama

Ten tekst jest fragmentem książki Sławomira Leśniewskiego „Sobieski. Lew, który zapłakał”:

Leśniewski Sławomir
„Sobieski. Lew, który zapłakał”
cena:
48,00 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Wydawnictwo Literackie
Okładka:
zintegrowana
Liczba stron:
440
Format:
143x205 mm
ISBN:
978-83-08-07334-6

Pod pełną kontrolą królowej uszyty został zgrabny kontrakt małżeński, w którym na pierwszy plan wysuwały się finansowe dary, a mówiąc wprost — pieniądze, za które Zamoyski w praktyce nabywał piękną Francuzkę. Żadnych wątpliwości w tym względzie nie pozostawia sekretarz Ludwiki Marii, Pierre des Noyers, który w jednym z listów napisał: „Książę Zamoyski, którego królowa żeni z panną d’Arquien…”. Ale też Zamoyski, zmieniając stan cywilny, zmuszony został do pewnej bolesnej ofiary. Musiał z dnia na dzień pozbyć się swoistego haremu pań lekkiej konduity, które dotychczas umilały mu życie — to chyba najdelikatniej ujęta w słowa prawda o jego erotycznych praktykach. Jan Andrzej Morsztyn był o wiele bardziej dosadny i przedstawił ją w mało znanym wierszyku, którego tytuł, Paszport kur**m z Zamościa, najdosłowniej koresponduje z treścią. Oto ordynat zamojski krótko przed wstąpieniem na ślubny kobierzec musiał, jak mówi poeta, „wyżenąć” służące wiernie i na każde pańskie zawołanie ladacznice. To jednak rozwiązało problem jedynie połowicznie. „Zośka z Zamościa, Baśka z Turobina, Jewka ze Zwierzyńca, z Krzeszowa Maryna” pozostawiły bowiem po sobie niemiłe pamiątki rozwiązłych orgii, których konsekwencje miały się ujawnić szybko i w sposób dla Zamoyskiego oraz jego młodziutkiej żony fatalny.

Portret konny Marysieńki Sobieskiej (mal. Józef Buchbinder)

Sobiepan nie należał do wyjątków; wielu innych magnatów również utrzymywało „podręczne” haremy. Także Sobieski w tym względzie niewiele im ustępował, notując epizod z grupą ponętnych Wołoszek, które jako uciekinierki z ogarniętych wojną terenów znalazły schronienie w Jaworowie. Sam zresztą nie omieszkał napisać o swoim erotycznym temperamencie: „Ja z natury mojej byłem tak łacnym do ożenienia, jako łacno złączyć wodę z ogniem. Jedną się kontentować miłością nie tydzień, ale dzień jeden było niepodobna”. Miało to jednak ulec radykalnej zmianie za sprawą nadobnej Francuzki.

Wesele z ordynatem zamojskim, wyprawione w marcu 1658 roku, stało pod znakiem wielkiego pijaństwa, w którym brylował szczególnie pan młody, zahartowany od wczesnych lat w tego rodzaju rozrywce. Zawarte pod takimi auspicjami małżeństwo nie mogło być udane. Dla Marii Kazimiery okazało się koszmarem, chociaż nie od razu. W jej biografii Marek Komaszyński napisał: „Pożycie państwa Zamoyskich układało się od samego początku dziwnie”. Noc poślubną spędzili osobno. Ordynat był chory i „nie czynił tej rzeczy, aż w Warce” — dopiero miesiąc później. Wbrew powszechnemu przekonaniu i zdaniu wielu historyków na początku Maria Kazimiera darzyła Zamoyskiego uczuciem, na co wskazuje treść jej listów. Kiedy ciężko zachorował, niemal bez zmrużenia oka przez trzy tygodnie czuwała przy jego łożu. Była skłonna z pobłażliwością patrzeć na jego przy wary i na różne sposoby je usprawiedliwiać, nakłaniając jednocześnie męża do wyzbycia się złych nawyków. Ale to się okazało syzyfową pracą; ordynat był gościem w domu, a poza nim dawał upust przyjemnościom, do których przywykł od wczesnej młodości. Jej korespondencja często po zostawała bez odpowiedzi, gdyż „Zamoyski chętniej dzierżył w dłoni puchar aniżeli gęsie pióro” i w towarzystwie kompanów z kawalerskich jeszcze lat zapamiętale trwonił ogromny majątek. Sobiepan nie zaniedbywał tylko jednego: z podziwu godną regularnością fundował żonie kolejne ciąże, jakby chciał ukierunkować całą jej uwagę i aktywność na dzieci, uwalniając się od utyskiwań. Pierwsza córeczka przyszła na świat na początku 1659 roku; ochrzczona na cześć królowej jej imionami, zmarła po miesiącu. Ten sam los miał spotkać dwie następne dziewczynki — jedną z powodu wypadku podczas przejażdżki Marysieńki saniami, po którym długo dochodziła do siebie. To sprowokowało Tadeusza Boya-Żeleńskiego do skreślenia dość brutalnie brzmiącego zdania o jej dzieciach: „Wszystkie niewydarzone, mrące w niemowlęctwie”. Czwarte z nich przyszło na świat martwe.

reklama

Niewiele zabrakło, by los swoich nieszczęsnych dzieci podzieliła również matka. W trudnym okresie, kiedy umierały kolejne z nich, a Zamoyski bywał „w polu”, bardzo pomogła jej Ludwika Maria. Po pierwszym, wyjątkowo ciężko przeżytym porodzie pani Zamoyska napisała: „Gdyby wtedy nie było przy mnie Królowej JMci, lekarzy i chirurgów, na pewno byłabym umarła”. Marysieńka w tym czasie wiele pisała, prześlicznie kalecząc w swoich listach polszczyznę. Jedno ze zdań zaczęła skierowanym pod adresem męża zwrotem „Moy kochany sinku gnoiku”. Podobnie dziwacznie zwracała się w swoich listach do Sobieskiego, właściciela odległych zaledwie kilka mil od Zamościa Pielaszkowic, który na tle chłodnego uczuciowo, zwykle nieobecnego bądź pijanego męża z biegiem czasu stawał się Marii Kazimierze coraz bliższy. Znajomość rozwijała się korespondencyjnie, ale wojewodzina ciągle jeszcze nie zdradzała męża w dosłownym rozumieniu tego słowa. Wedle Żeleńskiego był to „raczej na wpół przyjacielski i wesoły flirt” niż przejaw poważniejszych uczuć z jej strony.

reklama

Trudno zgadnąć, czy pani Zamoyska przejawiała tylko młodzieńczo naiwną skłonność do nadmiernego paplania raniących serce głupstw, czy świadomie igrała z uczuciami Sobieskiego, donosząc mu, obok spraw związanych z fatałaszkami i biżuterią, także o intymnych szczegółach swojego pożycia. Być może początkowo chciała jedynie zabić nudę życia bez męża, a jego przystojny równolatek zawsze traktował jej sprawy z największym zainteresowaniem. W jednym z listów Maria Kazimiera napisała, że jeśli tylko mąż przyjedzie do niej do Zamościa, to da mu „pięknego syna, który będzie się bił równie dobrze jak jego tatuś”… Lektura tych słów zapewne nie była dla chorążego przyjemna. Nie wspomniałem o tym dotychczas, ale przy wszystkich swoich wadach ordynat był utalentowanym dowódcą, któremu dopisywało szczęście; kilkakrotnie z odwagą poprowadził podkomendnych w bój. Syna Marysieńce nie udało się jednak urodzić pierwszemu z mężów; następna w kolejności dziewczynka, od samego początku bardzo słaba i chorowita, przeżyła zaledwie dwa lata.

Jan III Sobieski z rodziną (mal. Henri Gascar)

Zauroczony panią Zamoyską starosta, wielokrotny zdobywca niewieścich serc i wdzięków, dość szybko, bo już w 1659 roku, spróbował przekroczyć granice „wesołego flirtu”. Spotkało go jednak niepowodzenie. A także zawarta w liście, niepozostawiająca wątpliwości reprymenda połączona z wezwaniem, aby w dalszym ciągu otaczał ją „czystą i niewinną przyjaźnią” i nie liczył na nic więcej, czego jako mężatka nie chce i nie może mu zaoferować. Mężczyźni nie przepadają za takimi prośbami. W pewnym momencie chorążego zaczęła niecierpliwić i męczyć sytuacja, w której Marysieńka poza rozkosznym epistolarnym szczebiotem nie była skłonna ofiarować mu nic więcej. Dla zakochanego po uszy mężczyzny z krwi i kości był to stan trudny do zniesienia. Któregoś dnia, podczas wizyty starosty jaworowskiego w Zamościu i rozmowy z wojewodziną, doszło do wybuchu. Z jego strony padły wymówki oraz „słowa zelżywe” i rozeszli się w gniewie. Niemniej scena, która zdawała się zapowiadać zerwanie dotychczasowych relacji, w rzeczywistości okazała się wstępem do czegoś o wiele bardziej poważnego. Chorążego z wojewodziną łączyła bowiem silna nić porozumienia, zwana często magią uczuć lub chemią, która mimo chwilowych nieporozumień i niesprzyjających okoliczności zbliżała ich ku sobie z coraz większą siłą. Pojednanie nadeszło szybko, a jego wyrazem była wymiana prezentów: chorąży podarował wojewodzinie swojego ulubionego karzełka, a w zamian otrzymał od niej różaniec, który miał mu towarzyszyć i chronić go przed nieszczęściem podczas wojny z Moskwą. Zbliżenie do Marii Kazimiery wykopało grób dla planów ożenienia Sobieskiego z wdową po podkanclerzu Bogusławie Leszczyńskim, Joanną Katarzyną z Radziwiłłów, bądź księżniczką francuską spowinowaconą z Kondeuszem. Snuły je królowa oraz matka starosty, która w międzyczasie powróciła z zagranicy.

Marysieńka była już na wyciągnięcie ręki, ale aby po nią sięgnąć, należało wyjść cało z kolejnej wojennej zawieruchy.

Ten tekst jest fragmentem książki Sławomira Leśniewskiego „Sobieski. Lew, który zapłakał”:

Leśniewski Sławomir
„Sobieski. Lew, który zapłakał”
cena:
48,00 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Wydawnictwo Literackie
Okładka:
zintegrowana
Liczba stron:
440
Format:
143x205 mm
ISBN:
978-83-08-07334-6
reklama
Komentarze
o autorze
Sławomir Leśniewski
Doświadczony popularyzator historii, autor kilkunastu książek, m.in.: Historia Polski (RTW, 1994; Mozaika, 2010), I i II wojna światowa (Fenix, 2011), Jan Zamoyski – hetman i polityk (Bellona, 2008), Książę Józef. Wódz i kochanek (Bellona, 2012), Mata Hari. Zdradzona przez wszystkich (Czerwone i Czarne, 2013), Historia tajemnic (RTW, 2007), Poczet polskich królów i książąt (Fenix, 2011), Poczet hetmanów polskich i litewskich (Somix, 1992), Wojsko Polskie w służbie Napoleona. Legia Nadwiślańska, lansjerzy nadwiślańscy (Karabela D. Chojnacka, 2008) oraz monografii bitew ([Jerozolima 1099], [Konstantynopol 1204], [Marengo 1800], [Wagram 1809] – wszystkie Bellona). Publikował artykuły historyczne m.in. w „Polityce”, „Rzeczpospolitej” i „Focusie”. Z zawodu jest adwokatem.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone