Z sali sądowej PRL: zabójstwo na wiejskiej zabawie
Tak jest zawsze. Na jesieni niezmiennie wzrasta w sądach wojewódzkich liczba spraw o zabójstwo. Artykuł 225. Najcięższe przestępstwo: „Kto zabija człowieka…”.
Jesienny skok tych spraw łatwo da się wytłumaczyć: to pokłosie wiosennych i letnich wiejskich zabaw i odpustów. Nim zamknięte zostanie śledztwo, sporządzony akt oskarżenia i nim sprawa trafi na wokandę, mija zawsze kilka miesięcy. I na jesieni sypią się kary po kilkanaście lat więzienia, czasem i wyższe.
Przeważnie zaczyna się to jednakowo: odpust albo zabawa w remizie, czasem wesele, rzadziej – stypa. Koniecznie dużo wódki. A potem nóż, kłonica, sztacheta wyrwana z płotu, klucz od motocykla. Narzędzia zabijania – różne. Od tradycyjnych zaczynając, na ostatnich zdobyczach techniki kończąc. A wszystko przy dźwiękach harmonii i perkusji. „A muzyczka tirli, tirli…” Teraz modne są inne melodie. Więc grają przeważnie Walentyna twist. Piją spirytus albo czystą, albo zakrapianą – jak kto woli.
W dniach odpustów piją od rana. Zaczynają już przy śniadaniu spożywanym uroczyście z rodziną bliższą i dalszą, która z miast na takie uroczystości zjeżdża. Ci zupełnie młodzi, kilkunastoletni, piją wino najtańsze, zwykły sikacz, zwane na wsi drwiąco „czar PGR-u”. Piją w krzakach nad rzeką, na polanie pod laskiem, za zakrętem drogi. Wszystko to później spisane jest dokumentnie w protokołach śledczych, wszystko nabiera znaczenia, gdy już siedzą na ławie oskarżonych pod zarzutem najcięższym, sformułowanym w artykule 225 Kodeksu karnego.
Oto doniesienia z ostatniego miesiąca, pierwsze z brzegu, wybrane na chybił trafił: „Prokuratura wojewódzka dla woj. Warszawskiego wnosi o rozpoznanie w trybie doraźnym sprawy przeciwko Ryszardowi Szymańskiemu i Wacławowi Kowalskiemu”. Szymański oskarżony jest o dokonanie dwóch zabójstw, Kowalski – o podżeganie do zbrodni. Akt oskarżenia relacjonuje przebieg zajścia. 17 maja 1964 roku w remizie strażackiej w Proszkowie powiatu mławskiego odbywała się zabawa taneczna. Na tę właśnie zabawę przyjechał z grupą kolegów Szymański zamieszkały na stałe we wsi Niegocin. Przed remizą, gdy orkiestra rżnęła od ucha do ucha, kawalerowie przytupywali, a panny popiskiwały z uciechy – ktoś wszczął awanturę. Komu i o co chodziło – nikt już nie pamięta. Ale wiadomo, że Szymańskiemu i Kowalskiemu nie podobali się dwaj bracia, którzy zabawę na ten dzień uważali za skończoną i chcieli wycofać się do domu. Odwrót był jednak zamknięty. Szymański miał nóż. Walił na ślepo. Jeden z braci zmarł natychmiast, drugi po trzech dniach w szpitalu.
Następna teczka akt sądowych:
W nocy z 31 maja na 1 czerwca 1964 roku w remizie strażackiej w Wysoczynie odbywała się zabawa taneczna. Tuż po północy przed remizą stały dwie grupy mieszkańców Wysoczyna. W jednej grupie stał Józef Bąder, lat czterdzieści siedem, rolnik, w drugiej grupie – czterech braci Rozumów. Trzeba wyjaśnić, że obie rodziny były skłócone.
W pewnym momencie Henryk Rozum opuścił swoje towarzystwo i poszedł w kierunku drugiej grupy. Bąder krzyknął: „Nie podchodź!”, a gdy to nie poskutkowało, wyjął z kieszeni pistolet i strzelił do Rozuma, trafiając go śmiertelnie. Ludzie zaczęli uciekać. Było już po wszystkim.
2 sierpnia 1964 roku we wsi Morze powiatu hajnowskiego odbywał się odpust prawosławny pod wezwaniem Świętego Ilii. Doprawdy trudno już dziś ustalić, od czego się zaczęło i jak do tego doszło, że Jan Jakoniuk został najpierw pobity, a potem siedemnaście razy pchnięty nożem. Wszystko to działo się przed klubokawiarnią. Miała z niej promieniować na wieś oświata, miejscowi ludzie mieli tam pić kawę i przeglądać tygodniki ilustrowane. Ale stało się inaczej, bo właśnie był odpust doroczny pod wezwaniem Świętego Ilii i kto żyw pił tego dnia spirytus, o kawie oczywiście nie było mowy, a zamiast oglądać kolorowe pisma, kawalerka miejscowa, która miała już dobrze w czubie, tańczyła z dziewczynami cudzoziemskie szlagiery. A potem zwyczajnie, po miejscowemu, rozprawili się z jednym, trup jego leżał sto metrów od klubokawiarni, gdzie w najlepsze toczyła się nadal zabawa.
W „Życiu Warszawy” ukazał się reportaż Hanny Krall ze wsi Biała Stara pod Płockiem. W Białej i Białej Nowej stoi już kombinat petrochemiczny. A w Białej Starej? Cytuję:
„Ksiądz nie miałby Petrochemii nic do zarzucenia, gdyby nie soboty. W soboty są w remizie strażackiej zabawy i przyjeżdżają kawalerowie z hoteli robotniczych Petrobudowy. I jak ci kawalerowie zbyt długo tańczą z pannami z Białej Starej, to kawalerowie z Białej Starej tłuką kawalerów z hoteli czym popadnie. I panny z Białej Starej przylatują do księdza – nie, nie po to, by z krzyżem i słowem Bożym wkroczył do remizy. Przylatują do telefonu. Ale telefon często nie działa. Więc ksiądz musi wziąć do swojego samochodu zakrwawionego kawalera z hotelu albo z Białej i wieźć do Płocka. Tak jest prawie każdej soboty. Więc jak sobota przychodzi, to ksiądz w ogóle nie kładzie się spać, tylko od razu wyprowadza samochód z garażu i czeka”.
Tekst jest fragmentem książki Barbary Seidler „Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe”:
O miedzę wielki przemysł. O miedzę urbanizacja. Technika XX wieku, cywilizacja przemysłowa. Inne życie. Awans, zarobki, zawód. To wszystko w dzień powszedni. Od poniedziałku – do sobotniego wieczora. Świętem i odpoczynkiem po dawnemu rządzi stary obyczaj.
Byłam ostatnio na kilku wiejskich weselach. Na takich weselach, co to zastaw się, a postaw się. Orkiestra sprowadzona z pobliskiego miasteczka. Kawalkada samochodów (koniecznie czarne wołgi) pod kościołem, tańce w świetlicy, a w domu biesiadne stoły: nóżki w galarecie, kiełbasy i schaby, bigos, ciasto i ta z niebieską kartką. A w kościele – prezentacja zamożności. Kobiety w futrach (bez względu na porę roku), szpilki na grubych dziewczęcych nogach, moherowe swetry i wąskie czarne spódniczki. Kawalerka w koszulach non-iron i w muchach na gumce, ozdobionych szpilkami imitującymi perły. Tak ubierają się miejscowi, tak przyodziani przyjeżdżają ci, co ze wsi do miasta się wyrwali, a w ojcowskich progach zjawiają się z okazji wesel i odpustów, aby zamożność swoją i awans ziomkom zaprezentować.
Ale w miarę upływu godzin zabawy zacierają się różnice między tymi, co zjechali na gościnne występy, a tymi, co z opłotków się nie ruszyli. Bawią się tak samo jak przed laty. Jak wtedy, gdy nie wąchali jeszcze cywilizacji przemysłowej. A gdy samogon dostatecznie już krew rozgrzeje, stają się zaczepni i do samosądów skorzy.
Czy chcę przez to powiedzieć, że nic się na polskiej wsi w tym względzie od lat nie zmieniło? Skądże znowu! Ale niepokoić stale nas jeszcze powinna przede wszystkim atmosfera tolerancji, w jakiej bójki, samosądy i wiejskie awantury się odbywają.
Niepokoi bowiem i wstrząsa, czasem nawet bardziej od zabójstwa, to wszystko, co przez wiejską społeczność uznawane jest za normalne, ba – co zwyczajem najgorszym i tradycją usankcjonowane.
Byłam w listopadzie na rozprawie, na której sądzony był Tadeusz Górecki za to, iż 10 maja 1964 roku na zabawie we wsi Pustelnik pozbawił życia Feliksa Mielcarza, zadając mu cios nożem w klatkę piersiową.
W ciągu dwóch dni przez salę przedefilowali w charakterze świadków niemal wszyscy mieszkańcy wsi. Rodzina zamordowanego, koledzy zabójcy, muzykanci, strażacy ze straży ochotniczej, co w ów dzień wiosenny porządku koło remizy mieli pilnować.
Są w aktach tej sprawy zdjęcia z miejsca zabójstwa. A na zdjęciach rozwidlenie wiejskich dróg, jakiś mostek nad rzeczką. Krzaki i olchy, które wówczas jeszcze nie zdążyły się dobrze zazielenić. W głębi podwórka zaryglowana stodoła, jakieś drzewo rozłożyste. Na zdjęciach pusto i trochę jakby smutno. Krajobraz dobrze znajomy, mazowiecki.
Ale wtedy, na wiosnę, inaczej było w Pustelniku. Wtedy od rana już zjeżdżali różni z okolic na odpust, który się dnia tego – zaznaczonego czerwoną kartką w kalendarzu i uświęconego imieniem Izydora – na placu przed kościołem odbywał. Do Mielcarzów, co mieli obejście pośrodku wsi, przyjechał syn ze stolicy. Żona wprawdzie błagała go w Warszawie: „Felek, daj spokój, co cię tak ciągnie na te zagony?”. Ale ten słuchać nie chciał, tylko ciągle o tym odpuście gadał. Jeszcze w kwietniu zaczął się na niego wybierać.
Wdowa po Mielcarzu ma żal do męża, że go tak ciągnęło do tej wioski na zabawę. Mówi do mnie na korytarzu sądowym:
– Przeczucie jakieś miałam czy co? Bo to nam źle było w mieście? „Feluś, mówię, chcesz się zabawić, to do kina pójdziemy albo i do jakiej restauracji”. Ale on nie słuchał, tylko na odpust i na odpust. Tak po prawdzie to i ja myślałam, że jest okazja różne rodzinne sprawy pozałatwiać. Wie pani, chodziło o ziemię, co się Felkowi z ojcowizny należała. Więc ja swoich rodziców też do Pustelnika ściągnęłam na ten dzień z innej wsi, żeby się z teściami poznali. A rozmawiać o rozpisaniu ziemi to dobrze przy wódce, no i odpust to niezła okazja, bo humory lepsze…
Więc przyjechali. On w tenisie i białej koszuli, ona wystrojona. Żeby sąsiedzi wiedzieli, jak im się tam w mieście żyje. Felek miał przecież szkołę mechaniczną skończoną. Hartownikiem był w fabryce urządzeń dźwigowych. Co roku awansował. Mówiło się o tym przy śniadaniu – tym dużym, „co to się teście poznawali”. Na stole stały butelki, był spirytus i była czysta. Potem biesiadnicy nie mogą sobie przypomnieć, ile właściwie wypili, ujmują tych półlitrówek na sali sądowej, zaklinają się, że nikt pijany nie był, skądże znowu. Tylko mecenas przypomina, iż Mielcarz nieboszczyk – o którym mówią, że może kieliszek jeden wychylił, no, może dwa – jeszcze na czwarty dzień po śmiertelnym zranieniu, gdy robili sekcję zwłok, miał we krwi 1,76 promille alkoholu. A przy 0,8 promille występują już zaburzenia czuciowe, mowy, chwiejny chód. Obrońca zabójcy przypomina to dla porządku, dla właściwej oceny prawdy materialnej, tak ważnej przy ustaleniu winy tego, który siedzi pod ścianą między dwoma milicjantami.
Tadeusz Górecki, urodzony w roku 1946 we wsi Budziska powiatu wołomińskiego. Ma skończone siedem klas. Do pracy dojeżdżał do Warszawy.
– Byłem pracownikiem fizycznym w Miejskim Szpitalu Chirurgii Urazowej – mówi o sobie.
Tego dnia, na wiosnę, wybrał się z Budzisk razem z innymi: z Olszewskim, Sokołowskim, Rychliczem, Szubą – do Pustelnika. Jakżeż mógłby się odbyć bez nich odpust gdzieś w okolicy? Przyjechali na rowerach, rowery zostawili w stodole starego Mielcarza – ojca późniejszego denata. W tej samej stodole dokładnie widocznej na zdjęciach dołączonych do akt śledczych. Tylko że stodoła nie była wtedy zaryglowana, wrota były szeroko otwarte, pieńkiem podparte. Więc oni wprowadzili tam swoje rowery i poszli nad rzekę. Doszlusowali do nich inni: Król, Rek, Kulfanowski i jeszcze jacyś, ale kto, to oni nie wiedzą – gdzie tam pytać w takich okolicznościach o nazwisko. Przecież był odpust! Słońce już dawno przetoczyło się ponad chałupami, w remizie rżnęła orkiestra, przez otwarte okna wybiegała na wieś muzyka. W chałupach pito, więc i oni pili. Nie, nie wódkę. Oni młodzi – więc pili „czar PGR-u”, to taniutkie wino, ale było go niemało, po butelce na głowę, może i więcej.
I tam, nad rzeką właśnie, nad Czarną, Górecki pokazał kumplom nóż z białą rękojeścią i powiedział, że „jakby ktoś coś tam tego – to on kichy tym nożem wypuści”. To pamiętał wyraźnie jeden ze świadków, tak zeznał w śledztwie, tak powtórzył na rozprawie. To miało swoje znaczenie. To podchwycił prokurator, o zdanie to indagował po kolei wszystkich znad rzeki, czy ich to nie zdziwiło, że na zabawę z nożem przyszedł.
Po kolei wzruszają ramionami:
– Każdy na zabawę bierze coś ze sobą.
– Co to znaczy „coś”?
– No, coś do bicia.
A bo to co dziwnego?
Wysoki sąd się nie dziwi. Bo wysoki sąd nie pierwszą taką sprawę sądzi. I pani sędzia wie, że na odpustach używa się i noża, i wypchanej kamieniami rowerowej dętki, i klucza francuskiego od traktora.
Więc zabawa trwała już dobre kilka godzin. Ludzie z Pustelnika coraz to wyskakiwali do domów, żeby się czymś mocniejszym zaprawić. Wyszedł też z tańców Mielcarz. Z ojcem i kuzynami wstąpili na piwo, w chałupie stały jeszcze nieodkorkowane butelki. Żona (na rozprawie już wdowa) prosiła:
– Feluś, dajże już spokój, nie wracaj tam, zwady nie szukaj.
Tekst jest fragmentem książki Barbary Seidler „Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe”:
Ale dobrze już podpity małżonek nie zwracał uwagi na ślubną połowicę. On chciał się dziś bawić. Po dawnemu, po swojsku. Więc gdy zagrodziła mu drogę, gdy szarpała go za rękaw, żeby nie szedł już więcej do remizy – podskoczył do płotu i wyrwał sztachetę. Pobiegła przed siebie, chciała w ciżbie bawiących się odnaleźć brata i siostrę męża – żeby jej pomogli. A gdy po kilku minutach wróciła na zakręt drogi, Felek leżał w koleinie. W kurzu. Już nie żył.
– Chciałem jechać do domu – zeznaje oskarżony – szedłem do stodoły Mielcarzów po rower. On mnie zaczepił. Chciał mnie bić.
Więc wyciągnął ten nóż i uderzył. W klatkę piersiową, między żebra. Ostrze wbiło się w serce.
I teraz toczy się rozprawa. Jeden po drugim defilują świadkowie. Wszyscy na pytanie sądu odpowiadają:
– Nikt nie był pijany. Górecki – to tylko aby trochę wina. A po Mielcarzu to nawet nie było widać. Przecież nikt się nie przewracał!
Bo dla nich stan zamroczenia alkoholowego zaczyna się wtedy, gdy ktoś zwali się pod stół albo do rowu i nie może się ruszyć. Na próżno szukać by wśród świadków i osób przysłuchujących się rozprawie słów potępienia dla alkoholików. Nie wstrząsnął nimi fakt śmierci jednego z nich. Na pytanie: „Co świadkowi wiadomo w tej sprawie?”, odpowiadają: „Ja nic nie wiem. No, popiliśmy trochę, a co więcej, to nie wiem”.
Gdy Mielcarz leżał w kurzu wiejskiej drogi, a żona jak oszalała obijała się o sztachety pobliskiego płotu, tam w remizie rżnęła nadal orkiestra, tam trwała zabawa taka, co to tylko raz na rok przy odpuście – więc nie można jej z byle powodu przerywać.
Więc leżał Feliks Mielcarz niedaleko mostku, co przerzucony jest nad Czarną. Zbiegła się rodzina, stary ojciec wygrażał kosturem w kierunku remizy, siostry zabitego biegały tam i na powrót, w stronę Cisówki i w stronę Choin. Było już dobrze ciemno, gdy zjechał do wsi milicyjny radiowóz i starszy sierżant z Wołomina napisał pierwsze zdanie protokołu.
„Dn. 10 maja 1964 roku wieczorową porą w Pustelniku zostało dokonane zabójstwo”.
W remizie tymczasem grali, tańczyli. Świt szarzał nad lasem, gdy muzykanci zziajani, czerwoni, zlani potem od zaduchu, od przyśpiewek i od alkoholu pakowali instrumenty na opustoszałej, wysypanej trocinami sali.
W listopadzie – w pół roku po zabójstwie – świadkowie zeznali ze stoickim spokojem:
– Nic się takiego znów nie stało.
– Nikt nie był pijany.
– No, jeden tam dostał noża.
Oskarżony ma siedemnaście lat i osiem miesięcy. Został skazany na dziesięć lat więzienia, bo zabił człowieka. Ale tu nie chodzi przecież o Góreckiego ani o ten odpust, co na wiosnę odbył się w Pustelniku. Aspekty obyczajowe i społeczne tej sprawy są znacznie szersze.
Rocznik statystyczny 1965 wymienia blisko trzysta osób skazywanych niemal co roku z artykułu 225. Za ciężkie i bardzo ciężkie uszkodzenia ciała skazywanych jest blisko pięć tysięcy osób. Nie ma takich obliczeń, ale praktycy wymiaru sprawiedliwości twierdzą, że blisko 70 procent tych przestępstw dokonywanych jest na wsi, głównie w czasie zabaw, odpustów, wesel. Stąd wzmożony spływ tych spraw na wokandę sądów wojewódzkich właśnie w jesieni.
I jakże tu nie myśleć o tych wszystkich kontrastach, o epokach, które się w naszym kraju nad Wisłą tak ściśle jeszcze zazębiają?
listopad 1964