Z miłości do jazzu – Klasycy jazzu
Podziwiam muzyków jazzowych grających nu jazz, acid, classic, jednak najbardziej dociera do mnie big-band swing – muzyka wielkich prekursorów, którzy położyli nie tylko solidne fundamenty pod rozwój jazzu, ale również przyczynili się do likwidacji segregacji rasowej w USA. Na owe czasy był to nie lada wyczyn, wymagający dużej odwagi i determinacji.
Lata 20. XX wieku to okres rozkwitu big-bandów i globalnego rozwoju jazzu. Jego początki są głównie kojarzone z postacią, która zrewolucjonizowała nie tylko przemysł fonograficzny, ale i przekonała białolicą publiczność do niezwykłego talentu muzycznego Afroamerykanów. Louis Armstrong, wielki Satchmo, zasłynął głównie dzięki wirtuozerskim występom na trąbce, ale znakomicie sprawdzał się także w roli wokalisty i kompozytora. Odniósł spektakularny sukces, występował z najlepszymi. Przez wiele lat grał i śpiewał ze znakomitą Ellą Fitzgerald (m.in. „Summertime”, „It Had To Be You”, „Dream A Little Dream Of Me”, „Dancing Cheek To Cheek”), która również wybiła się z nizin dzięki talentowi i determinacji. Armstrong zaczynał w rodzinnym Nowym Orleanie (pokuszę się o stwierdzenie: ojczyźnie jazzu).
Wielka kariera Armstronga rozkwitła wraz z wyjazdem do Chicago na zaproszenie jednego z jego muzycznych mentorów - Joe „Kinga” Olivera, by grać w prowadzonym przez niego Creole Jazz Band. Niemal wszyscy muzycy grający w tym zespole zrobili wielkie kariery. To Oliver napisał jeden z wczesnych przebojów Armstronga: „Dippermouth Blues”. Dziś najsłynniejszym utworem Satchmo jest kojący „What A Wonderful World”. Samego zaś Kinga – pomimo iż był znakomitym trębaczem innowatorem – zgubił brak talentu do prowadzenia interesów oraz choroba. Do końca swych dni pozostał – w pamięci wielu – liderem wspaniałego big-bandu, jednak nie uzyskał dla niego kontraktu w nowojorskim Cotton Clubie. Zabrał mu go sprzed nosa – żądając mniejszego wynagrodzenia – Duke Ellington, który, dzięki znakomitym występom w prestiżowym lokalu, szybko wzbił się na wyżyny show-biznesu.
Edward Kennedy Ellington pochodził z czarnoskórej klasy średniej. Z domu wyniósł dobre wychowanie i maniery, więc już w szkole otrzymał pseudonim Duke (Książę). Rodzicom Ellingtona nie podobało się jego zainteresowanie jazzem. Chcieli, by zdobył dobre wykształcenie i zawód zapewniający stabilność finansową. Miłość Duke’a do jazzu wygrała z przywiązaniem do rodziny – chłopak uciekł z domu i wraz z zespołem wyjechał do Nowego Jorku. Długo trwało, nim osiągnęli pierwszy sukces. Lider zespołu oszukiwał muzyków, więc wkrótce kierownictwo w big-bandzie objął pianista Duke. Zdobył dla zespołu kontrakt w klubie w Harlemie, a w 1928 roku - w już wspomnianym Cotton Clubie. Muzycy z Ellingtonem na czele, grając takie przeboje jak: „Take Me Home” czy „St. Louis Blues”, osiągnęli wielki sukces nie tylko w USA, ale także w Europie, gdzie koncertowali w latach 30.
Często losy wielkich jazzmanów się krzyżowały. Duke lubił koncertować m.in. z Louisem Armstrongiem oraz z klarnecistą Bennym Goodmanem. Benjamin David Goodman, nazywany zupełnie słusznie królem swingu, urodził się w Chicago w ubogiej rodzinie żydowskich emigrantów. Na klarnecie nauczył się grać w dobroczynnym klubie dla chłopców. Nikt wtedy nie przypuszczał, że stanie się jednym z najbardziej wpływowych muzyków jazzowych XX wieku. Już jako szesnastolatek koncertował z chicagowskimi big-bandami, potem wyjechał do Nowego Jorku. Jako dwudziestolatek miał już sporą renomę. W latach 30. założył własny zespół, z którym koncertował, m.in. w programie radiowym „Let’s dance”.
Jednak prawdziwą sławę zyskał po występie w sali balowej Palomar w Los Angeles. Było to dokładnie 21 sierpnia 1935 r. – data ta jest szczególnie ważna, ponieważ uznano ją za początek ery swingu. Wirtuozeria i znakomity warsztat Goodmana oraz jego muzyków widoczne są zwłaszcza w utworach „Sing, Swing, Sing” i „Puttin’ On The Ritz”. Goodman był bardzo wymagający wobec członków swego big-bandu, przyjmował tylko najlepszych. A co najważniejsze: przełamał barierę segregacji rasowej. Wówczas w USA kluby, a także i same big-bandy, były tylko dla białych lub tylko dla czarnych, ze szczególnymi przywilejami dla tych pierwszych. Benny Goodman w muzycznym świecie zaczął kłaść temu kres. Gdy ugruntował pozycję swoją i zespołu, przyjął do bandu czarnoskórych muzyków: Teddy’ego Wilsona i Gene’a Krupa, a to jeszcze nie był koniec.
Zarówno Duke Ellington, jak i Benny Goodman koncertowali z orkiestrą Glenna Millera. Efektem ich wspólnych występów są takie utwory, jak choćby: „Charlestons” czy słynny „String of Pearls”. To klasyka jazzu w najlepszym wydaniu – wielbicielom tej muzyki zawsze będzie bliska.
W czasie gdy kwitła kariera Goodmana i Ellingtona, na świat przyszedł Miles Davis. W wieku trzynastu lat nauczył się od ojca gry na trąbce. Wyjechał nawet na studia muzyczne do Nowego Jorku, lecz po roku zrezygnował z nich, skuszony propozycją koncertowania ze swym idolem Charliem Parkerem. Ich współpraca trwała niemalże do końca lat 40. i zaowocowała takimi przebojami, jak: „A Night in Tunisia” i „Groovin’ High”. Niestety obaj muzycy uzależnili się od heroiny. Parker z nałogiem sobie nie poradził, zmarł z powodu przedawkowania w 1955 r. w wieku zaledwie trzydziestu pięciu lat. Dla Davisa był to ogromny wstrząs, który pomógł mu jednak rzucić narkotyki i spektakularnie powrócić na scenę jeszcze tego samego roku.
Odtąd występował solowo, potem także z pianistą Theloniusem Monkiem (był to inicjator stylu bebop, charakteryzującego się dużą swobodą interpretacyjną, improwizacją i bogatą rytmiką; dał początek nowoczesnemu jazzowi), czego efekty możemy usłyszeć w duecie „Blue Monk”. Jednak najsłynniejsze duety Davis zagrał w latach 50. z Johnem Coltranem, jednym z najwybitniejszych saksofonistów XX wieku. Ich utwory: „On Green Dolphin Street”, dynamiczny „I Could Write A Book” czy refleksyjny „All Blues” zdobyły wielką popularność i cieszą się nią po dziś dzień. Coltrane potem również występował z Monkiem. Okresem jego świetności były lata 60. John Coltrane uważany jest za prekursora free jazzu – stylu, który możemy podziwiać m.in. w utworze „A Love Supreme”. Temat w nim to zaledwie kilka nut. Niestety ucieczka w narkotyki i alkohol przyczyniła się do przedwczesnej śmierci kolejnego wielkiego talentu jazzowego.
To sylwetki zaledwie kilku klasyków jazzu, jednakże w moim mniemaniu tych największych, najbardziej nowatorskich i wpływowych. Zainicjowali oni postęp nie tylko w świecie muzyki, ale także w sferze obyczajowej. Wielkim należy się Wielki Hołd. Chylę czoła.