Z miłości do jazzu – Klasycy jazzu

opublikowano: 2006-06-23, 21:00
wszelkie prawa zastrzeżone
Muzyka łagodzi obyczaje. O tak. Muzyka jest balsamem dla duszy. Jak najbardziej. Krótko mówiąc: wielu z nas bez muzyki nie mogłoby żyć. Nasze gusta muzyczne są w dość znacznym stopniu zróżnicowane. Dla mnie jednak na pierwszym miejscu jest jazz. W tej kwestii nie prorokuję już znacznych zmian.
reklama

Podziwiam muzyków jazzowych grających nu jazz, acid, classic, jednak najbardziej dociera do mnie big-band swing – muzyka wielkich prekursorów, którzy położyli nie tylko solidne fundamenty pod rozwój jazzu, ale również przyczynili się do likwidacji segregacji rasowej w USA. Na owe czasy był to nie lada wyczyn, wymagający dużej odwagi i determinacji.

Lata 20. XX wieku to okres rozkwitu big-bandów i globalnego rozwoju jazzu. Jego początki są głównie kojarzone z postacią, która zrewolucjonizowała nie tylko przemysł fonograficzny, ale i przekonała białolicą publiczność do niezwykłego talentu muzycznego Afroamerykanów. Louis Armstrong, wielki Satchmo, zasłynął głównie dzięki wirtuozerskim występom na trąbce, ale znakomicie sprawdzał się także w roli wokalisty i kompozytora. Odniósł spektakularny sukces, występował z najlepszymi. Przez wiele lat grał i śpiewał ze znakomitą Ellą Fitzgerald (m.in. „Summertime”, „It Had To Be You”, „Dream A Little Dream Of Me”, „Dancing Cheek To Cheek”), która również wybiła się z nizin dzięki talentowi i determinacji. Armstrong zaczynał w rodzinnym Nowym Orleanie (pokuszę się o stwierdzenie: ojczyźnie jazzu).

Wielka kariera Armstronga rozkwitła wraz z wyjazdem do Chicago na zaproszenie jednego z jego muzycznych mentorów - Joe „Kinga” Olivera, by grać w prowadzonym przez niego Creole Jazz Band. Niemal wszyscy muzycy grający w tym zespole zrobili wielkie kariery. To Oliver napisał jeden z wczesnych przebojów Armstronga: „Dippermouth Blues”. Dziś najsłynniejszym utworem Satchmo jest kojący „What A Wonderful World”. Samego zaś Kinga – pomimo iż był znakomitym trębaczem innowatorem – zgubił brak talentu do prowadzenia interesów oraz choroba. Do końca swych dni pozostał – w pamięci wielu – liderem wspaniałego big-bandu, jednak nie uzyskał dla niego kontraktu w nowojorskim Cotton Clubie. Zabrał mu go sprzed nosa – żądając mniejszego wynagrodzenia – Duke Ellington, który, dzięki znakomitym występom w prestiżowym lokalu, szybko wzbił się na wyżyny show-biznesu.

Edward Kennedy Ellington pochodził z czarnoskórej klasy średniej. Z domu wyniósł dobre wychowanie i maniery, więc już w szkole otrzymał pseudonim Duke (Książę). Rodzicom Ellingtona nie podobało się jego zainteresowanie jazzem. Chcieli, by zdobył dobre wykształcenie i zawód zapewniający stabilność finansową. Miłość Duke’a do jazzu wygrała z przywiązaniem do rodziny – chłopak uciekł z domu i wraz z zespołem wyjechał do Nowego Jorku. Długo trwało, nim osiągnęli pierwszy sukces. Lider zespołu oszukiwał muzyków, więc wkrótce kierownictwo w big-bandzie objął pianista Duke. Zdobył dla zespołu kontrakt w klubie w Harlemie, a w 1928 roku - w już wspomnianym Cotton Clubie. Muzycy z Ellingtonem na czele, grając takie przeboje jak: „Take Me Home” czy „St. Louis Blues”, osiągnęli wielki sukces nie tylko w USA, ale także w Europie, gdzie koncertowali w latach 30.

Często losy wielkich jazzmanów się krzyżowały. Duke lubił koncertować m.in. z Louisem Armstrongiem oraz z klarnecistą Bennym Goodmanem. Benjamin David Goodman, nazywany zupełnie słusznie królem swingu, urodził się w Chicago w ubogiej rodzinie żydowskich emigrantów. Na klarnecie nauczył się grać w dobroczynnym klubie dla chłopców. Nikt wtedy nie przypuszczał, że stanie się jednym z najbardziej wpływowych muzyków jazzowych XX wieku. Już jako szesnastolatek koncertował z chicagowskimi big-bandami, potem wyjechał do Nowego Jorku. Jako dwudziestolatek miał już sporą renomę. W latach 30. założył własny zespół, z którym koncertował, m.in. w programie radiowym „Let’s dance”.

reklama

Jednak prawdziwą sławę zyskał po występie w sali balowej Palomar w Los Angeles. Było to dokładnie 21 sierpnia 1935 r. – data ta jest szczególnie ważna, ponieważ uznano ją za początek ery swingu. Wirtuozeria i znakomity warsztat Goodmana oraz jego muzyków widoczne są zwłaszcza w utworach „Sing, Swing, Sing” i „Puttin’ On The Ritz”. Goodman był bardzo wymagający wobec członków swego big-bandu, przyjmował tylko najlepszych. A co najważniejsze: przełamał barierę segregacji rasowej. Wówczas w USA kluby, a także i same big-bandy, były tylko dla białych lub tylko dla czarnych, ze szczególnymi przywilejami dla tych pierwszych. Benny Goodman w muzycznym świecie zaczął kłaść temu kres. Gdy ugruntował pozycję swoją i zespołu, przyjął do bandu czarnoskórych muzyków: Teddy’ego Wilsona i Gene’a Krupa, a to jeszcze nie był koniec.

Zarówno Duke Ellington, jak i Benny Goodman koncertowali z orkiestrą Glenna Millera. Efektem ich wspólnych występów są takie utwory, jak choćby: „Charlestons” czy słynny „String of Pearls”. To klasyka jazzu w najlepszym wydaniu – wielbicielom tej muzyki zawsze będzie bliska.

W czasie gdy kwitła kariera Goodmana i Ellingtona, na świat przyszedł Miles Davis. W wieku trzynastu lat nauczył się od ojca gry na trąbce. Wyjechał nawet na studia muzyczne do Nowego Jorku, lecz po roku zrezygnował z nich, skuszony propozycją koncertowania ze swym idolem Charliem Parkerem. Ich współpraca trwała niemalże do końca lat 40. i zaowocowała takimi przebojami, jak: „A Night in Tunisia” i „Groovin’ High”. Niestety obaj muzycy uzależnili się od heroiny. Parker z nałogiem sobie nie poradził, zmarł z powodu przedawkowania w 1955 r. w wieku zaledwie trzydziestu pięciu lat. Dla Davisa był to ogromny wstrząs, który pomógł mu jednak rzucić narkotyki i spektakularnie powrócić na scenę jeszcze tego samego roku.

Odtąd występował solowo, potem także z pianistą Theloniusem Monkiem (był to inicjator stylu bebop, charakteryzującego się dużą swobodą interpretacyjną, improwizacją i bogatą rytmiką; dał początek nowoczesnemu jazzowi), czego efekty możemy usłyszeć w duecie „Blue Monk”. Jednak najsłynniejsze duety Davis zagrał w latach 50. z Johnem Coltranem, jednym z najwybitniejszych saksofonistów XX wieku. Ich utwory: „On Green Dolphin Street”, dynamiczny „I Could Write A Book” czy refleksyjny „All Blues” zdobyły wielką popularność i cieszą się nią po dziś dzień. Coltrane potem również występował z Monkiem. Okresem jego świetności były lata 60. John Coltrane uważany jest za prekursora free jazzu – stylu, który możemy podziwiać m.in. w utworze „A Love Supreme”. Temat w nim to zaledwie kilka nut. Niestety ucieczka w narkotyki i alkohol przyczyniła się do przedwczesnej śmierci kolejnego wielkiego talentu jazzowego.

To sylwetki zaledwie kilku klasyków jazzu, jednakże w moim mniemaniu tych największych, najbardziej nowatorskich i wpływowych. Zainicjowali oni postęp nie tylko w świecie muzyki, ale także w sferze obyczajowej. Wielkim należy się Wielki Hołd. Chylę czoła.

reklama
Komentarze
o autorze
Joanna Giezek
Studentka politologii na Uniwersytecie Śląskim.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone