Wyzwoleńcza Armia Podziemna (cz. I)
Po uwolnieniu ciągnęła się za nimi opinia „bandytów i wrogów ustroju”, co utrudniało powrót do normalnego życia. Zanim odnalazłem żyjących uczestników tych wydarzeń, przekonałem się, że sprawa WAP jest bardzo słabo znana nawet starszym mieszkańcom miasta. Ktoś słyszał o jakimś pokazowym procesie. Ktoś inny mówił o wciągnięciu młodych chłopców w jakąś niebezpieczną zabawę, która zakończyła się dla nich długoletnim więzieniem. W tych fragmentarycznych opowieściach padały jednak nazwiska członków WAP, co pozwoliło mi zebrać ich relacje i dotrzeć do dokumentów przechowywanych w domowych archiwach.
W latach czterdziestych XX w. do Złocieńca przybywały osoby, które zaangażowane były w walkę zbrojną z komunistyczną władzą w innych rejonach kraju. Po rozbiciu ich oddziałów przez wojsko lub siły bezpieczeństwa ludzie ci szukali schronienia na terenie Ziem Odzyskanych, wśród tysięcy repatriantów i przesiedleńców wywodzących się z różnych stron Rzeczypospolitej. Po dramatycznych przeżyciach wielu spośród nich nie podejmowało już działalności niepodległościowej, rozpłynęli się w masie mieszkańców ziem północno-zachodnich, założyli rodziny i skoncentrowali się na codziennych troskach i pracy zawodowej. Taka postawa wynikała również z racjonalnej oceny szans w konfrontacji z nową władzą. Byli jednak i tacy, którzy postanowili kontynuować walkę na nowym terenie. To oni w 1947 r. zainicjowali utworzenie w Złocieńcu konspiracyjnej komórki pod nazwą Wyzwoleńcza Armia Podziemna (WAP), w szeregi której wstąpiło około dwudziestu młodych chłopców. Próba utworzenia oddziału trafiła na podatny grunt. Widać złocieniecka młodzież nie miała już złudzeń, co do prawdziwych intencji nowej władzy. Rzeczywistość stalinowskiej Polski, pomimo wysiłków nachalnej propagandy, nie wzbudzała entuzjazmu. Perspektywa walki o wolną ojczyznę oraz nie do końca racjonalna chęć dorównania swoim ojcom, którzy czynnie walczyli o niepodległość z hitlerowskim najeźdźcą, prowadziła młodych ludzi w szeregi WAP i innych tego typu organizacji na terenie całego kraju. Te dość niewinne i naiwne próby konspiracyjnej działalności spotkały się z gwałtowną reakcją Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego (UPB). Za swoją próbę przeciwstawienia się nowym porządkom młodzi ludzie z WAP zostali poddani brutalnym represjom.
Organizacja
Tworzenie komórki WAP zainicjowali Stanisław Umecki, który według prokuratury miał zbiec z szeregów Ludowego Wojska Polskiego i był „zdeklarowanym wrogiem obecnego ustroju”, Stanisław Czermanowicz oraz Jan Lisiecki. Ten ostatni miał już za sobą służbę w oddziale AK „Szarego” i „Burego”, operującym w rejonie Konina. Do pierwszych organizatorów złocienieckiej komórki konspiracyjnej należy zaliczyć Jana Macioszczyka, Zygmunta Banaszka i Henryka Buczka. Nieco później w szeregi WAP wstąpili: Ludwik Rytter, Teodor Drozd, Mieczysław Lisowski, Apolinary Klimaszewski, Mieczysław Mazur, Henryk Mazur, Jan Gorbacz, Sylwester Werner, Zbigniew Giluk, Tadeusz Gryglewicz, Stanisław Szyszczakiewicz, Bolesław Gontarz, Mieczysław Lisowski, Julian Ferenc, Prokopowicz i Adolf Białostocki.
Rozwój organizacji i jej działalność można prześledzić, czytając akt oskarżenia sporządzony w Drawsku Pomorskim 19 grudnia 1949 r. oraz wyroki sądu wojskowego z 24 lutego 1950 r. Te dokumenty nie dają pełnego obrazu działalności WAP, gdyż oskarżeni starali się z pewnością ukryć wiele informacji przed prowadzącymi śledztwo ubowcami. Jednakże po wysłuchaniu relacji żyjących członków WAP mogę zaryzykować stwierdzenie, że po odcedzeniu stalinowskiego bełkotu dokumenty te opisują dość wiarygodnie przebieg wydarzeń, chociaż w opisie pewnych szczegółów możemy doszukać się sprzeczności.
Jesienią 1947 r. w mieszkaniu Mieczysława Lisowskiego, którego do wstąpienia w szeregi WAP namówił Stanisław Umecki, odbyło się pierwsze spotkanie spiskowców. Stanisław Umecki wykorzystując sporządzony przez siebie rysunek szkoleniowy omówił z zebranymi zasady obchodzenia się z bronią. Następnie Mieczysław Lisowski zaprezentował uczestnikom spotkania przechowywany przez siebie pistolet, a Apolinary Klimaszewski rakietnicę. Na zakończenie Stanisław Umecki miał wręczyć dwóm kolegom: Klimaszewskiemu i Lisowskiemu, legitymacje członkowskie WAP. Na temat celów przyszłej tajnej organizacji jeszcze nie rozmawiano. Nie podjęto też żadnych działań ze względu na brak instrukcji. Aby je pozyskać konspiratorzy postanowili podjąć starania w celu skomunikowania się z organizacją Wolność i Niezawisłość (WiN). W zebraniu tym uczestniczyli też Stanisław Czermanowicz i Prokopowicz (imię nieznane).
Latem 1948 roku Stanisław Umecki i Stanisław Czermanowicz spotkali się w restauracji „Polonia” (później „Kosmos”, ulica Piątego Marca) z Kazimierzem Jankowskim, który był przedstawicielem WiN z okręgu białostockiego. Jankowski wyjaśnił, że celem jego przyjazdu do Złocieńca jest nawiązanie kontaktu z organizacjami niepodległościowymi. W przypadku braku takowych Kazimierz Jankowski miał podjąć próbę ich utworzenia. Zapytani o istnienie organizacji w Złocieńcu Umecki i Czermanowicz zaproponowali kolejne spotkanie, na którym chcieli omówić sprawę w sposób bardziej szczegółowy. Po miesiącu doszło do następnego spotkania w „Polonii”, podczas którego Stanisław Umecki i Stanisław Czermanowicz wyrazili chęć zorganizowania w Złocieńcu komórki konspiracyjnej. Werbowanie miało się odbywać w systemie trójkowym, to znaczy każdy członek zachęcał do wstąpienia do organizacji dwóch zaufanych ludzi, których personalia były znane tylko jemu. Kazimierz Jankowski stwierdził, iż po uformowaniu się oddziału zostanie on włączony do WiN i przerzucony na teren województwa białostockiego, gdzie miał wzmocnić siły podziemia niepodległościowego, uwikłane w ciężkie walki z siłami bezpieczeństwa. Jankowski poinstruował też złocienian, że fundusze potrzebne na działalność organizacji powinni zdobywać przez dokonywanie napadów na instytucje państwowe, przy czym kategorycznie zabronił grabieży osób cywilnych. Następnie odebrał od Umeckiego i Czermanowicza przyrzeczenie dochowania tajemnicy. Wkrótce po tym spotkaniu Stanisław Czermanowicz zwerbował do WAP Jana Macioszczyka.
Niezależnie od opisanych powyżej działań grupy związanej ze Stanisławem Umeckim, w lipcu 1948 r. doszło do spotkania byłego akowca Jana Lisieckiego z Henrykiem Buczkiem i Zygmuntem Banaszkiem. Dwaj ostatni wiedzieli, że Lisiecki ujawnił się jako były członek oddziału „Szarego” i „Burego”, dlatego zwierzyli mu się z chęci stworzenia organizacji niepodległościowej. Jan Lisiecki służył w szeregach AK w okresie 1945-1946 w oddziale „Szarego” i „Burego”, uczestnicząc w około 60 akcjach bojowych z bronią w ręku na terenie powiatów Nieszawa, Konin, Koło i Włocławek. Jego oddział atakował posterunki MO i zarządy gmin. Ten doświadczony konspirator zgodził się na zorganizowanie WAP w Złocieńcu i przystąpił do energicznej akcji werbunkowej. Do organizacji wstąpili jego koledzy: Adolf Białostockiego i Bolesław Gontarz. Ten ostatni jest dla mnie postacią dość tajemniczą, gdyż nie pamiętają go żyjący członkowie organizacji. Bolesław Gontarz miał już doświadczenie w pracy konspiracyjnej, ale nic bliższego na ten temat nie da się powiedzieć. To on skontaktował grupę Lisieckiego z komórką utworzoną wcześniej przez Stanisława Umeckiego. W akcie oskarżenia z 1949 r. widnieje zapis, że Bolesław Gontarz już nie żyje. Okoliczności jego śmierci nie udało mi się niestety wyjaśnić.
Latem 1948 r. doszło do spotkania grupy Lisieckiego z Umeckim, na którym zdecydowano o kontynuacji werbunku. Ponadto stwierdzono, że należy przeprowadzić zebranie, celem sformułowania wytycznych na przyszłość. Po tygodniu dochodzi do kolejnego spotkania w mieszkaniu Henryka Buczka, którego tematem jest kwestia zdobywania broni.
Zebranie większej liczby członków WAP zorganizowano w lesie w pobliżu szosy prowadzącej do Stawna. Wśród zebranych byli: Stanisław Umecki, Jan Lisiecki, Henryk Buczek, Mieczysław Lisowski, Apolinary Klimaszewski i Sylwester Werner. Ten pierwszy poinformował konspiratorów, że organizacja nosi nazwę WAP (Wyzwoleńcza Armia Podziemna). Henryk Buczek wygłosił następnie referat, który według komunistycznej prokuratury był skierowany przeciwko ustrojowi państwa. Przemowę wygłosił również Jan Lisiecki, który wezwał do gromadzenia broni i zorganizowania ataków na posterunki MO i UB.
W sierpniu 1948 r. nad jeziorem Kańsko zorganizowano następne zebranie, w którym uczestniczyli: Jan Lisiecki, Sylwester Werner, Ludwik Rytter, Tadeusz Gryglewicz, Zbigniew Giluk i Stanisław Szyszczakiewicz. Omawiano sprawy organizacyjne, gromadzenie broni i postępy w werbowaniu nowych członków. W tym czasie Jan Lisiecki zwerbował Teodora Drozda, który wyraził zgodę na uczestnictwo, ale żadnych działań nie zdążył podjąć.
Ostatnie spotkanie miało miejsce we wrześniu 1948 r. w lesie przy drodze do Stawna. Przewodniczył Stanisław Umecki, który wskazał na konieczność zaprzysiężenia członków organizacji, jednak z powodu niewielkiej frekwencji (Lisowski, Giluk i Szyszczakiewicz) żadnych decyzji nie podjęto.
W kopii aktu oskarżenia z grudnia 1949 r., który otrzymałem od Mieczysława Mazura, brakuje dwóch stron. Niestety, na tych stronach opisane były działania grupy Stanisława Umeckiego, która przeprowadziła akcje bojowe na terenie Złocieńca celem zdobycia broni. Z relacji Mieczysława Mazura i Tadeusza Gryglewicza wiadomo, że 18 października 1948 r. Umecki, Czermanowicz i Macioszczyk przeprowadzili akcję na magazyny wojskowe znajdujące się u zbiegu ulic Piaskowej i Mirosławickiej, gdzie dziś znajduje się skład opałowy. Magazyny chronione były przez żołnierzy Samodzielnego Batalionu Ochrony Mienia Wojskowego. Oprócz produktów rolniczych znajdował się tam skład dużej ilości broni, przeważnie poniemieckiej. Przebieg akcji nie jest dokładnie znany. Nie żyją już, niestety, jej uczestnicy. Grupa posiadała dwa pistolety maszynowe: tzw. pepeszę i niemiecki MP oraz „obrzyn”, czyli karabin z obciętymi lufą i kolbą. Według Tadeusza Gryglewicza akcja na magazyn wojskowy nie powiodła się. Rozbrojono wprawdzie wartownika, któremu odebrano karabin, ale składu broni nie udało się przejąć.
Odebrany wartownikowi karabin został przekazany Janowi Lisieckiemu, który w tym samym dniu po otrzymaniu karabinu będąc w stanie trzeźwym udał się z tym karabinem do swojego znajomego oskarżonego Jana Gorbacza. Gorbacz Jan obawiając się, by Lisiecki nie zrobił jakiegoś głupstwa w jego mieszkaniu, odebrał mu karabin i wyrzucił przez okno na podwórze, po czym po kilku minutach utopił go w pobliskiej rzeczułce. Dodać należy, że Jan Gorbacz miał wtedy 38 lat i pewnie zdarzało mu się przywoływać do rozsądku nieco zapalczywych młodzieńców z WAP.
W zachowanym fragmencie aktu oskarżenia wspomniano, że przeprowadzono „napady”, co oznacza, że miała miejsce co najmniej jeszcze jedna akcja. Z relacji Tadeusza Gryglewicza wynika, że grupa planowała atak na szpital Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w Kańsku, gdzie znajdowało się wielu funkcjonariuszy UB posiadających broń krótką. Celem ataku było zdobycie tych pistoletów. Do akcji tej jednak nie doszło, gdyż Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w październiku 1948 r. aresztował Stanisława Umeckiego i Jana Macioszczyka. Inny uczestnik akcji na magazyny wojskowe, Stanisław Czermanowicz ukrył się w mieszkaniu swojej siostry przy ulicy Mickiewicza. Został ujęty dopiero 6 listopada 1949 r., prawdopodobnie w wyniku donosu znajomej osoby, która zobaczyła go w mieszkaniu siostry.
Pierwszy pokazowy proces członków WAP odbył się w złocienieckim kinie Mewa 31 maja 1949 r. Sprawę rozpatrywał Wojskowy Sąd Rejonowy w Szczecinie na sesji wyjazdowej. Do kina spędzono młodzież szkolną ze starszych klas ze Złocieńca i pobliskich miasteczek. Wśród widzów byli również członkowie WAP, których UB jeszcze nie aresztował. W roli oskarżonych występowali uczestnicy akcji na magazyny wojskowe: Stanisław Umecki i Jan Macioszczyk. Wyroki były bardzo wysokie, gdyż Stanisław Umecki został skazany na dożywocie, a Jan Macioszczyk na 12 lat więzienia. W 1955 r. Naczelny Prokurator Wojskowy wniósł wniosek rewizyjny na korzyść oskarżonych w wyniku którego Najwyższy Sąd wojskowy złagodził kary odpowiednio do 10 i 5 lat.
Wpadka Umeckiego i Macioszczyka, ich pokazowy proces i bardzo wysokie wyroki zrobiły duże wrażenie na członkach WAP, bo działalność organizacji wygasła niemal zupełnie. Pod wrażeniem tych wydarzeń Mieczysław Lisowski wrzucił przechowywany pistolet do jeziora. Według Mieczysława Mazura WAP nigdy nie prowadziła zbyt intensywnej działalności. On sam uczestniczył w zebraniu organizacyjnym. Poza tym obowiązywały wytyczne, że należy gromadzić broń i czekać. Planowany był też wyjazd do Białegostoku, dla zrealizowania którego Jan Lisiecki polecił zebrać pieniądze. Ostatecznie jednak wyjazd odwołano.
Po pokazowym procesie Umeckiego i Macioszczyka członkowie WAP unikali nawet spotkań, obawiając się większej „wsypy”. Grupy jednak nie rozwiązano, trwał nawet werbunek. W akcie oskarżenia czytamy:
W listopadzie 1948 roku oskarżony Czermanowicz Stanisław, podczas ukrywania się przed wymiarem sprawiedliwości u oskarżonego Lisieckiego Jana, doręczył temuż na przechowanie granat obronny, który skompletował w lecie 1948 roku otrzymując do tego celu granat zaczepny, od członka nielegalnej organizacji Ferenca Juliana. Z granatu zaczepnego przełożył zapalnik do znalezionego przez siebie granatu obronnego i tak zmontowany przechowywał do chwili oddania Lisieckiemu. Wspomniany granat oskarżony Lisiecki przechowywał do marca 1949 roku, po czym dał go Mazurowi Mieczysławowi, którego w międzyczasie zwerbował do organizacji. Ten z kolei granat przechowywał do chwili aresztowania 4 września 1949 roku. Po przystąpieniu oskarżonego Mazura Mieczysława na członka organizacji w myśl wytycznych danych mu przez Lisieckiego werbuje kilka dni później swojego kolegę Drozda Teodora.
Jak widać do grupy WAP dołączali nowi członkowie. W marcu 1949 r. Jan Lisiecki zaproponował przynależność do organizacji trzydziestoośmioletniemu Janowi Gorbaczowi. Ten dojrzały mężczyzna nie wyraził jednak zgody na uczestnictwo. Później prokurator wojskowy zarzuci mu, że nie zawiadomił władz o istnieniu nielegalnej organizacji.
W posiadaniu członków WAP było wiele egzemplarzy broni, co zresztą w latach czterdziestych nie było niczym szczególnym. Po wojnie wiele broni walało się po lasach i strychach. Posiadanie broni było dość powszechne, chociaż właściciel musiał ten fakt utrzymywać w tajemnicy. Jednakże broń, nawet niesprawna i zardzewiała, będąca w posiadaniu członków tajnej organizacji, stawała się automatycznie narzędziem służącym obalaniu ustroju. Stanisław Czermanowicz ukrywał nawet dwa pistolety maszynowe. Niemiecki MP znalazł w starych rupieciach, szukając części do roweru, Pomimo oczyszczenia i naoliwienia MP był uszkodzony i nie nadawał się do użytku. Czermanowicz przekazał tę broń Lisieckiemu, który przechowywał ją w sprężynach leżanki, a w styczniu 1949 r., przekazał ją wraz z rewolwerem bębenkowym Henrykowi Buczkowi. Przeczuwając zagrożenie ze strony UB, Henryk Buczek utopił MP, a rewolwer owinął w szmaty i zakopał w ziemi. Drugi pistolet automatyczny typu pepesza Stanisław Czermanowicz znalazł w ogrodzie w czerwcu 1948 r. Pepesza została użyta do ataku na magazyn wojskowy 18 października 1948 r. Zwykły pistolet posiadał Mieczysław Mazur, który ukrył go tak dobrze, że później podczas rewizji nie został odnaleziony przez funkcjonariuszy UB. Tadeusz Gryglewicz miał z kolei stary karabin wyborowy z lunetą. Zdobyty podczas akcji na magazyny wojskowe karabin z bagnetem typu Mosin wzór 91/30 przechowywał Jan Lisiecki wraz ze swoim rewolwerem typu „Laforka”.
Aresztowania i śledztwo
4 września 1949 r. prawdopodobnie w wyniku donosu jednego z członków WAP powiatowe UB dokonało wielu aresztowań. Do listopada w drawskim więzieniu UB znalazło się większość członków WAP. Jako ostatniego w schwytano Stanisława Czermanowicza. Ten jednak nie stracił wigoru i podczas śledztwa podjął próbę ucieczki. W jakiś sposób pozyskał piłkę do metalu, którą przechowywał w bucie. Jednak prawdopodobnie w wyniku donosu współwięźnia Stanisław Czermanowicz został przyłapany podczas przepiłowywania kraty w okienku.
Mieczysław Mazur tak wspomina dzień aresztowania:
Byłem wraz z kolegą na boisku, potem razem poszliśmy do mojego domu, gdzie moja mama dała nam obiad. Po obiedzie udaliśmy się w kierunku miasta ulicą Drawską. Podeszło do nas wtedy dwóch facetów po cywilnemu. Jeden z nich zapytał: „Który z was jest Mazur”’. „To ja” – odpowiedziałem. Okazało się, że byli to funkcjonariusze drawskiego UB, którzy aresztowali mnie i nakazali pójść ze sobą do mojego mieszkania. Rozpoczęli szczegółową rewizję, ale znaleźli jedynie podanie do prezydenta o ułaskawienie pisane przez akowca. Było to moje szkolne zadanie z języka polskiego. W pracy użyłem fikcyjnego stopnia wojskowego żołnierza AK. Ubowcy nie chcieli słyszeć, że jest to tylko szkolne wypracowanie. Zabrali je jako dowód, a jeden zażartował sobie: - „Przyda ci się!”
Zaprowadzili mnie na posterunek milicji w dzisiejszym ratuszu. Musiałem stać twarzą do ściany. Zobaczyłem, że obok stoją moi koledzy z organizacji, między innymi Teodor Drozd. Po chwili podjechali ubowcy amerykańskim willysem z przyczepą i zawieźli nas do Drawska do budynku Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Wrzucili nas do piwnicy, gdzie byli już Gorbacz i Buczek.
Rewizje prowadzone przez UB w domu Mieczysława Mazura nie były jednak zbyt skuteczne. Znaleziono granat i amunicję, ale pistoletu i bagnetu nie odkryto.
Znacznie dłuższą drogę do drawskiej katowni UB przebył Tadeusz Gryglewicz, który we wrześniu 1949 roku uczył się w Szczecinie w szkole zawodowej dla włókniarzy. Kiedy wyjeżdżał do tego miasta widział na złocienieckim dworcu ubowców, których łatwo było rozpoznać po wyglądzie, ale nie został wtedy zatrzymany. Aresztowano go w szkole w Szczecinie:
_Kiedy w Złocieńcu w 1949 roku zaczęły się aresztowania byłem w szkole zawodowej w Szczecinie. Trochę się zdziwiłem, gdy sekretarka poprosiła mnie, żebym udał się do dyrektora szkoły. Co się dzieje? – myślałem. Gdy jednak wszedłem do jego gabinetu nie było go w środku. Zamiast tego dwóch facetów skierowało w moim kierunku lufy pistoletów. – „Ręce do góry!”. Byłem zupełnie zaskoczony i nie wiedziałem o co chodzi. Założyli mi kajdanki. Nie chcieli jednak robić sensacji w szkole, dlatego wkrótce do gabinetu weszło dwóch żołnierzy z noszami. Kazali mi się położyć na noszach i przykryli mnie kocem. W taki sposób znieśli mnie na dół do samochodu, udając, że transportują chorego do karetki pogotowia.
Tadeusz Gryglewicz został wywieziony do Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego (WUBP) przy ulicy Małopolskiej w Szczecinie. Od razu wezwano go na przesłuchanie, podczas którego zorientował się, że w Złocieńcu miała miejsce wpadka. Zrozumiał też, że ktoś poinformował UB o jego przynależności do organizacji:
Przesłuchiwali mnie kilka razy nocą, była to taka często stosowana metoda wyrywania ze snu. Muszę jednak przyznać, że w Szczecinie mnie nie bito. Wypytywali mnie dość grzecznie, kogo znam i czy uczestniczyłem w podpaleniu fabryki. Pożar ZPW w Złocieńcu stał się pretekstem do aresztowań chłopców ze złocienieckiej organizacji.
W 1949 r. faktycznie wybuchł pożar w złocienieckiej fabryce włókienniczej. Jak widać UB chciał pierwotnie przypisać WAP rzekome podpalenie. Ten wątek został jednak szybko porzucony przez śledczych, gdyż była to zbyt oczywista nieprawda. W akcie oskarżenia z 19 grudnia 1949 r. nie pojawiła się sprawa podpalenia fabryki.
Po pobycie w szczecińskim więzieniu dwóch konwojentów odprowadziło Tadeusza Gryglewicza na dworzec kolejowy, skąd pociągiem pojechał pod eskortą do Drawska. On także wylądował w piwnicy siedziby powiatowego UB przy ulicy Obrońców Stalingradu 9 (dziś Obrońców Westerplatte).
Dla młodych członków WAP rozpoczął się szczególnie trudny okres brutalnych śledztw prowadzonych przez powiatowych funkcjonariuszy UBP w Drawsku. Śledczym był niejaki SA, do niego jeszcze powrócimy. Szczególną brutalnością i wyjątkowym chamstwem odznaczało się dwóch ubowców. Jeden z nich był przedstawicielem UB w Złocieńcu. Jego nazwisko jest mi wprawdzie znane, ale w dalszej części tekstu będę go nazywał Wackiem N. Nazwiska drugiego sadystycznego ubowca nie utkwiło w pamięci świadków. Tadeusz Gryglewicz pamięta tylko, że miał rude włosy i koledzy mówili do niego Mieciu. Będziemy więc nazywać go Rudym Mieciem.
Mieczysław Mazur wspomina, że kilka minut po przywiezieniu do budynku drawskiego UB wezwano go na przesłuchanie, które trwało około godziny, po czym odprowadzono go do celi. Po piętnastu minutach znowu wezwano go na przesłuchanie. I tak w kółko przez wiele dni i nocy:
Ubowcy traktowali nas bardzo brutalnie. Musiałem siadać na jednej nodze odwróconego krzesła. Bito mnie w kark, co było bardzo bolesne. Stosowali też ściskanie palców drzwiami. 5 września przywieźli mojego brata. Nie wiedziałem nawet, że brat też był w organizacji. Zygmunt Banaszek, który zwerbował brata, nie wydał go jednak. To uratowało brata i UB musiało go po kilku dniach wypuścić. Mnie wywieźli do więzienia, które było kiedyś w Drawsku w pobliżu rynku. Tam w pojedynce siedziałem pięć miesięcy.
Okres śledztwa był szczególnie trudny dla Tadeusza Gryglewicza, który przyjął taktykę zaprzeczania wszystkiemu, co wywoływało furię oprawców z powiatowego UB. Tadeusz Gryglewicz barwnie opowiada swoje przeżycia dotyczące tego okresu:
Zawieźli mnie do siedziby UB w Drawsku i wrzucili do celi. Nie minęły dwie godziny, gdy wezwano mnie na przesłuchanie. „Broń masz!?”, „Jaką broń? O co wam chodzi? Po co mi broń?”. Posypał się na mnie grad uderzeń. Oberwałem w twarz jeden raz i drugi. Poczułem ból od silnego kopniaka. Z nosa popłynął mi obfity strumień krwi. Kiedy próbowałem chusteczką zatamować tę krew, chlusnęli na mnie wiadrem zimnej wody. I od nowa: „Gadaj! Gadaj!”. „Nic nie powiem” – odburknąłem”.
W budynku UB znajdowała się stara poniemiecka szafa grająca, dla której ubowcy znaleźli „praktyczne” przeznaczenie. Wieczorami puszczali głośno muzykę i brutalnie tłukli przesłuchiwanych. Kiedy Tadeusz Gryglewicz po pobiciu na przesłuchaniu stracił przytomność, oprawcy wrzucili go jak kłodę do celi, w której znajdowało się już dwóch kolegów z WAP. Był tam też starszy mężczyzna o nazwisku Kamiński z Mielenka Drawskiego, który podpadł władzom niewywiązywaniem się z przymusowych dostaw i wykrzykiwaniem na ubowców „Pachołki ruskie!”. Piwnica willi przy Obrońców Stalingradu 9 służyła jako więzienie śledcze. Tadeusz Gryglewicz wspomina:
Poldek Klimaszewski, który siedział ze mną w celi był szczerze zmartwiony sposobem w jaki byłem traktowany: „Słuchaj Tadek, oni cię zakatrupią, jak będziesz wszystkiemu zaprzeczał”. Ten chłopak zmówił mnóstwo pacierzy na moją intencję, za co jestem mu bardzo wdzięczny. Śledczym w PUBP w Drawsku był niejaki SA, który był bardzo grzeczny w stosunku do mnie. Wezwał mnie kiedyś w nocy i pokazał mi zeznania osób, które mnie sypnęły. Byli to XR i TB. „Widzisz, ty kolegów chronisz, a oni sypią, że masz karabin z lornetką, że masz taśmowaną amunicję” – powiedział spokojnie. Faktycznie miałem i amunicję i ten karabin. W 1947 r. byłem na grzybach i znalazłem mundur, który był zbutwiały, ponieważ wisiał dwa lata na drzewie. Był tam też karabin z uszkodzonym celownikiem optycznym. Broń była mocno zardzewiała. Karabin miał magazynek na dziesięć nabojów. Znalazłem też naboje karabinowe i jeden granat nasadkowy, bardzo zardzewiały, którego jednak nie ruszałem, bo się trochę obawiałem eksplozji. Ten śledczy SA został później podobno aresztowany, gdyż wstąpił do UBP, żeby ukryć swoją akowską przeszłość. Doszły do mnie takie pogłoski. SA powiedział: „No to teraz wiesz, kto cię sypie”.
Tadeusz Gryglewicz twierdzi, że akowską przeszłość SA potwierdził plutonowy W, który w powiatowym UB pełnił funkcję profosa. Postawa śledczego SA, moim zdaniem, budzi jednak poważne zastrzeżenia. Tadeusz Gryglewicz zachował o nim dobre wspomnienia, ale gdy wysłuchuję jego opowiadania, trudno mi się oprzeć wrażeniu, że śledczy SA odgrywał klasyczną rolę „dobrego gliniarza”. Kiedy wzywał młodego chłopca, który przeszedł kilkakrotnie przesłuchania prowadzone przez sadystycznych ubeków: Wacka N i Rudego Miecia, chciał pewnie wyciągać informacje przez łagodną perswazję. Skoro bicie nie przynosiło rezultatów, warto było spróbować innej drogi. Pobity i zszokowany chłopak odbierał takie zachowanie jako mu przyjazne, a tymczasem SA w cyniczny sposób pokazywał mu zeznania mniej odpornych na bicie kolegów XR i TB. Śledczy pewnie liczył na to, że Tadeusz Gryglewicz w złości powie też coś o zeznających na jego niekorzyść. Wszystko to tylko przypuszczenia, ale ja nie dostrzegam w osobie SA niepodległościowego Konrada Wallenroda, a raczej przebiegłego śledczego, stosującego sprytne zabiegi dla wyciągania informacji. Może i był akowcem, ale wygląda na to, że w 1949 r. wiernie służył nowym władzom. Tadeusz Gryglewicz powiedział mi, że po rozwikłaniu sprawy złocienieckiej organizacji WAP śledczy SA został awansowany do stopnia porucznika. Widać przełożeni bardzo wysoko ocenili jego pracę nad rozpracowaniem młodych chłopców ze Złocieńca. Ten fakt dobrze pasuje do moich przypuszczeń dotyczących rzeczywistego oblicza śledczego SA. Nie jest jednak wykluczone, że mogło być zupełnie inaczej. Ten wysoki stopień niepewności i brak wystarczającej liczby świadków wydarzeń skłonił mnie do zastosowania inicjałów (niekiedy zmienionych) ilekroć piszę o osobach, których zachowania były złe, podłe lub przestępcze. Moim celem jest pokazywanie zjawisk, a nie rozliczanie poszczególnych ludzi. Do realizacji tego drugiego celu materiał zawarty w dokumentach i relacjach, do których dotarłem, jest zbyt ubogi.
Tadeusz Gryglewicz jeszcze dziś zastanawia się jaką rolę w rozpracowaniu WAP odegrał jeden z jej członków, TB. Kiedy sierżant SA pokazał mu zeznania TB, Tadeusz Gryglewicz przypomniał sobie, że zanim aresztowano członków WAP, widział dwukrotnie przechadzającego się TB w towarzystwie złocienieckiego ubowca Wacka N. Ten ostatni, jak się później okazało, w czasie okupacji służył w niemieckiej policji i brał udział w prześladowaniach polskiej ludności na Nowogródczyźnie. Wacek N i Rudy Mieciu byli najbardziej brutalnymi i prymitywnymi funkcjonariuszami w drawskim PUBP. To oni dwaj zajmowali się biciem więźniów.
Tadeusz Gryglewicz wspomina pewną konfrontację, którą zorganizowali drawscy ubowcy:
Pewnego dnia zabrano mnie na przesłuchanie przed oblicze szefa drawskiej bezpieki. Okazało się, że za szafą ukryty był XR, który poinformował wcześniej ubowców, że ukryłem karabin wyborowy i amunicję do erkaemu (ręczny karabin maszynowy – J.L.) w taśmie. Zaczęło się przesłuchanie, podczas którego wszystkiemu zaprzeczałem. Ubowcy mnie tłukli i polewali wodą. Kazali mi usiąść na odwróconym stołku z jedną nogą, więc po każdy uderzeniu traciłem równowagę i upadałem na podłogę. W pewnym momencie Rudy Miecio postanowił dokonać konfrontacji i wywołał zza szafy mojego kolegę XR. Wrzasnąłem wtedy na niego: „Ty chamie jeden! To dlatego, że ci dziewczynę odbiłem, to teraz opowiadasz, że widziałeś u mnie karabin i amunicję. Kiedy to widziałeś?”. XR zrobił niepewną minę. Doskoczył do niego ubek Wacek N i z rozmachem dwukrotnie uderzył go w twarz. XR był kompletnie załamany i zaczął płakać. Roztrzęsionym głosem powiedział: „Ja myślałem…”. „Co myślałeś? Widziałeś, czy nie?” – ryczeli ubowcy. „Nie widziałem” – krzyknął XR. Krew mu płynęła obficie z nosa i mówił, że tylko mu ktoś opowiadał o tej broni. Od tej pory zmienił zeznania i więcej mnie nie obciążał.
Dodać należy, że XR rzeczywiście widział broń u Tadeusza Gryglewicza, ale w dalszym toku śledztwa uparcie twierdził, że tylko słyszał o tym, czym niewątpliwie przyczynił się do złagodzenia wyroku swojego kolegi. Zarzut posiadania broni nie został więc potwierdzony. Karabin z lunetą nie został nigdy odnaleziony przez UB, a po wyjściu z więzienia Tadeusz Gryglewicz utopił tę broń w jeziorze. Chciałbym przestrzec czytelników przed pochopnymi ocenami zachowania XR. Pamiętajmy, że był to dziewiętnastoletni chłopiec. Uwięziony i całkowicie zdany na łaskę oprawców z UB. Pomimo początkowego załamania XR znalazł w sobie siłę, żeby odwołać niekorzystne dla Tadeusza Gryglewicza zeznania. Nad strachem i bólem zwyciężyła lojalność wobec kolegi, bo przecież XR widział i karabin, i amunicję.
Po konfrontacji ubowcy zaprzestali intensywnego bicia Tadeusza Gryglewicza. Wezwał go śledczy SA i poradził mu: Pamiętaj, jak teraz coś powiesz, nie zmieniaj już ani jednego zdania do końca śledztwa. Tadeusz Gryglewicz był znowu zaskoczony takim zachowaniem SA i dobrymi radami, których mu udzielał. To zachowanie SA niezupełnie pasuje do moich przypuszczeń, że odgrywał on jedynie rolę „dobrego gliniarza”, ale tylko pozornie nie pasuje. Rada udzielona Tadeuszowi Gryglewiczowi nie była niczym szczególnym i w żaden sposób nie narażała SA na gniew jego ubeckich przełożonych. Poza tym ludzie bardzo często zachowują się w sposób niekonsekwentny. Nasze postępowanie nie zawsze wynika z logicznych i racjonalnych decyzji, które stanowiłyby konsekwentny ciąg. Bardzo często kierują nami impulsy i chwilowe nastroje. Taka jest ludzka natura. SA mógł okazać przez chwilę współczucie, albo chciał poprawić swój wizerunek w oczach samego siebie. Musiał przecież jakoś wytłumaczyć sobie swoją ubecką działalność. Taka drobna pomoc dla chłopca chyba nieco uspokoiła niezbyt wymagające sumienie tego ubeka-akowca.
Teraz Tadeusza Gryglewicza obciążały jedynie zeznania innego kolegi – TB:
W lutym 1950 roku nadal siedziałem w celi z Poldkiem Klimaszewskim, który był palaczem. Wziąłem od niego pudełko po papierosach i sadzą spalonej zapałki napisałem wiadomość do TB, który był drugą osobą, która przekazała UB informacje na mój temat. Treść informacji była mniej więcej taka: „Jak nie wycofasz zeznań, to choćbym dostał 20 lat, to jeszcze spotkam cię w życiu. Popamiętasz mnie wtedy do końca życia.” Tak spreparowaną kartkę nosiłem prawie miesiąc, czekając na okazję wręczenia jej TB. Wreszcie nadeszła sposobność. Plutonowy W wyprowadzał mnie do umywalni, a TB był prowadzony z powrotem do celi. Kiedy mijaliśmy się wcisnąłem mu tę karteczkę. TB opowiadał mi potem, że tę karteczkę zauważył i odebrał mu plutonowy W, ale ja w to nie wierzę, gdyż po latach rozmawiałem również z W (którego później wyrzucono z pracy w UB). Plutonowy W twierdził, że TB sam oddał mu tę kartkę i zażądał oddania jej Rudemu Mieciowi lub Wackowi N, co też się stało. Oberwałem za to solidnie i zostałem w samej koszuli i kalesonach wrzucony do karceru pod schodami do piwnicy. Był mroźny luty, około 20 stopni poniżej zera. Byłem w bieliźnie, a w ciasnym pomieszczeniu nie mogłem wykonać żadnego ruchu. Na szczęście późnym wieczorem zlitował się nade mną plutonowy W i dał mi swój płaszcz i walonki. W ten sposób udało mi się wytrwać do rana. O szóstej rano, zanim przyszli do pracy pozostali ubecy, plutonowy odebrał płaszcz i walonki. Musiałem jeszcze wytrzymać godzinę, strasznie się trząsłem z zimna, więc nie poznali, że ktoś udzielił mi pomocy. Być może za tego rodzaju pomoc plutonowy W został później wydalony z UB. Generalnie W nie był skory do pomocy, ale ponieważ pochodziliśmy z tych samych stron koło Lwowa, traktował mnie lepiej.
Wacka N spotkała wkrótce kara za jego działalność w czasie okupacji, kiedy służył w niemieckiej policji. Ponieważ w Złocieńcu był jedynym przedstawicielem UBP, był dość znaną postacią. Na jego nieszczęście w mieście mieszkało wiele osób wysiedlonych z okolic Baranowicz, którzy pamiętali jego kolaborację z Niemcami. Według Tadeusza Gryglewicza Wacek N został rozpoznany m. in. przez matkę Henryka Buczka, która postanowiła nie zgłaszać tej sprawy w Drawsku Pomorskim, gdyż tutaj niewątpliwie by ją zatuszowano. Istniało też ryzyko prób zastraszania świadków przez drawskie UB. Pani Buczkowa pojechała do Szczecina i tam opowiedziała prokuratorowi o okupacyjnej działalności Wacka N. Znaleźli się też inni świadkowie z Baranowicz i Grodna. Wacek N został aresztowany i nie wrócił już do Złocieńca.
W 1997 r. Apolinary Klimaszewski zawiadomił Okręgową Komisję Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu o zdarzeniach, jakie miały miejsce w latach 1949-1950 w drawskiej siedzibie UBP. Na podstawie zeznań Apolinarego Klimaszewskiego Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu IPN w Gdańsku wszczęła śledztwo w sprawie fizycznego i psychicznego znęcania się funkcjonariuszy PUBP w Drawsku Pomorskim w latach 1948-1950 nad członkami organizacji niepodległościowej Wyzwoleńcza Armia Podziemna w celu wymuszenia na nich składania określonych wyjaśnień. 15 lutego 2002 r. wydano jednak postanowienie o umorzeniu śledztwa. Przyczyny takiego postanowienia były różnorodne. Okazało się, że po pięćdziesięciu latach nieliczni świadkowie i jednocześnie ofiary komunistycznych represji nie byli w stanie rozpoznać zdjęć niektórych funkcjonariuszy PUBP w Drawsku Pomorskim. Dlatego też jednym z ważniejszych powodów uzasadnienia umorzenia sprawy było niewykrycie sprawców. W przypadku funkcjonariuszy SA i Wacka N postanowienie o umorzeniu wydano w związku ze śmiercią sprawców. W toku postępowania nie został prawdopodobnie rozpoznany przez byłych członków WAP Rudy Wiesiu.
++Zobacz drugą część artykułu >>++
Bibliografia
- Palacz R. P., Pamiętać o peerelowskim gułagu, Tygodnik „Niedziela” edycja świdnicka 46/2008.
- Wojskowy Sąd Garnizonowy w Szczecinie, wyrok w sprawie Sr-635/47.
- Wyrok Wojskowego Sądu Rejonowego w Szczecinie, akta 27/50. Drawsko Pomorskie, 24 luty 1950 r.
- Wyrok Wojskowego Sądu Rejonowego w Szczecinie, akta SR 28/50. Drawsko Pomorskie, 24 luty 1950 r.
- Akt oskarżenia z dnia 19 grudnia 1949 r. Drawsko Pomorskie.
- Postanowienie o umorzeniu śledztwa. IPN Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Gdańsku, sygn. akt S 118/01/Zk, 15 luty 2002 r.
- Relacje ustne nagrane przez autora: Tadeusz Bosiacki, Tadeusz Gryglewicz, Teresa Leszczełowska, Weronika i Mieczysław Mazurowie, Krystyna Werner.
Zredagował: Kamil Janicki