Wypędzona mniejszość. Łemkowie w PRL
Łemkowie – zobacz też: Karaimi - najmniejsza mniejszość w Polsce
W grudniu roku siedemdziesiątego ubiegłego wieku, w tragicznych okolicznościach, władzę w Polsce przejęła ekipa Edwarda Gierka. Nowy pierwszy sekretarz zadeklarował:
Żelazną regułą naszej polityki gospodarczej i naszej polityki w ogóle musi być zawsze liczenie się z rzeczywistością, szeroka konsultacja z klasą robotniczą i inteligencją, respektowanie zasad kolegialności i demokracji w życiu partii i w działaniu władz naczelnych. Ostatnie wydarzenia przypomniały nam w sposób bolesny tę podstawową prawdę, że partia musi zawsze utrzymywać ścisłą więź z klasą robotniczą i całym narodem, że nie wolno jej utracić wspólnego języka z ludźmi pracy.
Parę dni później w Instytucie kolega rozbawił nas przeróbką piosenki Wojciecha Młynarskiego:
„Dla sympatycznej klasy robotniczej i całego narodu polskiego od niewątpliwie sympatycznego pana Edwarda: picu, picu”.
Gdyśmy się wyśmieli, poprosił, żeby nie puszczać tego w obieg, trzeba nowej ekipie dać kredyt zaufania, może się w kraju coś zmieni na lepsze, przynajmniej odrobinę.
– Ha, nie puszczać w obieg, jak ty to sobie wyobrażasz?
– Wcale sobie nie wyobrażam, ale powinno się myśleć racjonalnie, a zarazem mieć nadzieję. Trudno, jestem inteligentem i nie ma na to rady. W narodzie zakiełkował ostrożny optymizm, nie należy go płoszyć.
Znowu się roześmieliśmy, choć nieco powściągliwiej. Ktoś zauważył, że zaledwie kilka lat temu, przed V Zjazdem, Gomułka obiecywał mniej więcej to samo, co teraz Gierek. A potem na ulicach lała się krew.
Jesienią siedemdziesiątego pierwszego roku ogłoszono zwołanie VI Zjazdu PZPR na początek grudnia. Następne miesiące upłynęły pod znakiem(tak się mówiło) wniosków przedzjazdowych. Było to – chyba nieświadome – nawiązanie do tradycji chłopskich suplik, częstych w dawnej Rzeczypospolitej. Na ogół bezskutecznych, lecz niezwykle istotnych dla ich autorów, a dzisiaj stanowiących cenne źródło historyczne, choć zachowało się ich niewiele. Wielokrotnie apelowano do obywateli, by w tych przedzjazdowych wnioskach pisali szczerze, co ich boli, co im leży na sercu, jakie widzą drogi poprawy w wielkich i małych sprawach. Trzeba uszczerzyć (tak też się mówiło) atmosferę. Zaś nowe kierownictwo dołoży starań, by wszelkie słuszne pretensje jak najszybciej rozpatrzyć, a niedobrą atmosferę rozładować.
Załatwiono wiele spraw drobnych, lokalnych, a zarazem nośnych propagandowo. Wniosek: było co było, ale teraz naprawiliśmy błędy i możemy podążać naszą słuszną drogą.
Suplika łemkowska miała bez porównania większy kaliber i była dla władzy wielce niepożądana.
W listopadzie Zarządy Powiatowe Ukraińskiego Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego w Gorlicach i Sanoku oraz koła w Bielance, Bartnem, Gorlicach, Hańczowej i Zdyni (Gorlickie), Grabiu (Jasielskie), Polanach, Zyndranowej (Krośnieńskie), Komańczy, Mokrem (Sanockie), w sumie około dwudziestu podpisów, w tym kombatantów i wieloletnich członków partii, wystosowały pismo do komisji wnioskowej VI Zjazdu. Domagano się w nim prawa do powrotów wysiedlonym, zwrotu własności, zwłaszcza lasów, zadośćuczynienia krzywd.
Jednym z sygnatariuszy był Teodor Gocz, który wspominał po latach:
W 1971 roku, po wysłaniu do I Sekretarza Partii Edwarda Gierka pisma w sprawie wysiedlenia Łemków z ojczystej ziemi, naprawienia krzywd i umożliwienia powrotów, autorów listu zaczęto prześladować. Ten list ja także podpisałem. Wezwano mnie do Wojewódzkiego Wydziału Spraw Wewnętrznych w Rzeszowie. Kierownik Wydziału Henryk Ż. zarzucił mi, że w liście obraziliśmy Wojsko Polskie, ponieważ napisaliśmy, że wojsko w czasie Akcji ≪Wisła≫ dopuszczało się kradzieży. Groził mi sądem. Powiedziałem mu, że byłem żołnierzem, nosiłem polski mundur i składałem przysięgę narodowi i państwu polskiemu. Nie obraziliśmy Wojska Polskiego, tylko napisaliśmy prawdę o tych żołnierzach, którzy naruszali dyscyplinę wojskową i łamali prawa człowieka. Żyją jeszcze ludzie, którzy mogą to potwierdzić. Mnie również bito, aresztowano i sądzono, dlatego podpisałem ten list z czystym sumieniem. Kierownik udawał, że nic nie rozumie, i nie chciał mnie słuchać. Powiedział, że mogą mnie jeszcze raz sądzić i wysiedlić (...).Wtedy zdjąłem buty, wyciągnąłem pasek ze spodni i powiedziałem, że prokurator może mnie brać do aresztu. Moj rozmówca-oskarżyciel złagodniał, kazał mi iść do domu.
Tekst jest fragmentem książki Antoniego Kroha „Za tamtą górą. Wspomnienia łemkowskie”:
Jarosław Trochanowski, skrzypek i dyrygent, twórca zespołu Łemkowyna, także podpisał, więc zerwano z nim umowę o pracę i usunięto z Towarzystwa, które go zatrudniało. Za nim po kwarantannie mógł wrócić do Bielanki i odtworzyć zespół, przez jakiś czas pracował w hucie w Głogowie. Rozwiązano Zarząd Powiatowy UTSK w Gorlicach, a podległemu koła podporządkowano bezpośrednio Zarządowi Wojewódzkiemu w Rzeszowie. Partyjnych wyrzucono z partii. Były też inne szykany.
Wiosną siedemdziesiątego drugiego sprowadziłem się do Nowego Sącza. Tadeusz Szczepanek, ówczesny kierownik muzeum, który mnie ściągnął, lubił dużo mówić, a ja słuchałem.
Chciałem wiedzieć jak najwięcej o regionie. Zapytałem go, co powinienem najpilniej przeczytać. Doradził na początek tom reportaży Jak na Zawiszy Janusza Roszki oraz Pieniny i ziemia sądecka Jana Wiktora.
Przez Wiktora trzeba było się przedzierać, lekturę mocno uprzykrzał chorobliwy przerost ambicji artystycznych autora, zdania w rodzaju: „Tak, tak, Dunajec, ten uroczy, wciąż nieokiełznany młodzieniec, kiedy oszaleje, karty serc ludzkich, karty kronik i grudy ziemi górskiej zapisuje straszliwą opowieścią”. No, niech mu tam, „talent gomęcy i nimo uproś”, jak mawiał pewien ludowy znawca sztuki. Ale co gorsze, w opisie wsi rusińskich koło Szczawnicy nawsadzał wykrętnych frazesów. „Po wojnie ludność częściowo przeniosła się na wschód, a częściowo na Ziemie Zachodnie”. Ot tak, przeniosła się, jak ja z Warszawy? „Dawni mieszkańcy opuścili te ziemie, zabrali z sobą wszystkie obrzędy, zwyczaje, pieśni i przenieśli w inne, urodzajniejsze strony”. Znaczy – podjęli decyzję o gromadnych przenosinach, bo gleba im nie odpowiadała, chcieli podnieść wydajność z hektara? Czy tak, Mistrzu?
Opis czterech wsi rusińskich w Małych Pieninach przed Akcją „Wisła” sugeruje oczywistą nieprawdę, że wśród Łemków zacofanie, pijaństwo i pieniactwo występowało nagminnie, silniej niż w sąsiednich wsiach polskich. „Chata tutejsza patrzyła na świat małymi, nigdy nieotwieranymi okienkami. Jakże rzadko można było spotkać łóżko zaścielone pierzyną i spiętrzone poduszkami. O wiele częściej barłóg zarzucony brudnym kożuchem, legowisko dla całej rodziny na piecu, gdzie w zimie cały dzień dzieciska przebywały. (...) Jeszcze można było spotkać kurne chaty, ≪bo to zdrowe, choroby się nie lęgną, robactwo się boi dymu i dlatego dawniej ludzie dłużej żyli≫”. Nie wiadomo, czy autor chodził przed wojną po Gorcach albo Beskidzie Wyspowym i oglądał wnętrza chałup, ale wydaje się pewne, że czytał głośną książkę Jalu Kurka Grypa szaleje w Naprawie, opisującą ówczesne wiejskie realia okolic Jordanowa i Rabki. Zaś co do kurnych chat, w latach siedemdziesiątych widziałem ich jeszcze kilka we wsiach tradycyjnie polskich – pod Myślenicami, Nowym Sączem. Nie sądzę, by miało sens przypisywanie ich do tej czy innej narodowości. Raczej do ogólnej bidy galicyjskiej.
Nie przemówiła do mnie proza Wiktora, ale przecież zirytowałem się, że w Pieninach i ziemi sądeckiej, jak obiecuje tytuł, autor całkowicie pominął Łemkowszczyznę nadpopradzką. Ani słowa o Leluchowie, Miliku, Żegiestowie, Wierchomli. Może to zresztą i lepiej.
Janusz Roszko, dziennikarz i publicysta związany z Sądecczyzną, objawia ten sam moralny daltonizm.
A koło drewnianej cerkiewki pochylone i popróchniałe krzyże są śladem po tych ludziach, co Łemkami nazywani żyli tutaj na wierchach wierchomlańskich i przeszumieli [?! – A.K.] z wojennym wiatrem. Granice na wysokich polanach, które niegdyś były polami uprawnymi, układane w pryzmy z łamanego kamienia, dają świadectwo ich pracowitości. Opuszczone siedziby na kamienistych zboczach, którym wydzierali owies i jęczmień, mówią o ludzkiej nędzy, o pracowitym biedowaniu. W opowieści o garnku pełnym złotych austriackich pieniędzy, tkwiącym w murach domu, rozkurzonym przez powojennych osadników– tkwi echo prawdy o zbójnickich wyprawach wierchomlańskich ku słowackim miastom. W starych pismach prawda zawarta, że z królami polskimi chodzili wierchomlańscy na dalekie wojny i nadania otrzymywali, dzięki czemu za Łemków się już nie uważali”.
Tekst jest fragmentem książki Antoniego Kroha „Za tamtą górą. Wspomnienia łemkowskie”:
W których „starych pismach” konkretnie i kiedy przestali uważać się za Łemków? Skąd autor zaczerpnął powyższą informację? A jeśli tak było, to dlaczego nie pozostawiono ich na ojcowiźnie, lecz wygnano razem z innymi?
W opowieści Janusza Roszki ksiądz obrządku wschodniego wygląda, jakby wyszedł z sowieckiego pisma satyrycznego „Krokodyl”:
Niegoleni od tygodni bandyci wyciągali szyje z zabrudzonych kołnierzyków koszul i słuchali. Łabowski pop wodził łagodnym spojrzeniem po jaskrawo malowanym stropie cerkwi i mówił: ≪Bóg wam, dziatki, pomoże≫. (...) Pop z Łabowej to swój człowiek, współpracował z Niemcami. W ogóle potrafił do sumienia przemówić. Ale gdy tylko bandy UPA wycofują się w góry, sypia w cerkwi za ołtarzem. Boi się nowej władzy. Gdy bandy UPA wycofują się, nie dają mu zmrużyć oka grzechy z okupacji i obecne. Wali się kudłatą pięścią w pierś i powtarza cichutko, aby nikt nie usłyszał: ≪Hospody, pomyłuj, Hospody, pomyłuj≫. Gdy bandy przychodzą w dolinę, szybko otrząsa się z melancholii i na policzki występują mu czerwone placki rumieńców.
A więc Roszko „pragnął podkreślić”, że upowcy tygodniami się nie golili i mieli brudne kołnierzyki. Temu akurat nie byłbym się dziwił, skoro od miesięcy żyli w leśnych ziemiankach i przemierzali dziesiątki kilometrów dziennie.
Widać tu wpływ stylistyki Łun w Bieszczadach Jana Gerharda – książki, która od lat sześćdziesiątych aż do końca PRL miała wiele wydań, ogółem poł miliona egzemplarzy, była lekturą szkolną. Tam również upowcy się nie golą i jeden w drugiego mają czarne zęby.
Po kilku latach wpadła mi w ręce książka Marii Ostromiry Łemkowszczyzna w ogniu, napisana w odpowiedzi Gerhardowi. I rzeczywiście: kto u Gerharda ma odrażający, zarośnięty pysk bandyty, wilcze ślepia, braki w uzębieniu i duszę zwyrodnialca, ten u Ostromiry jest herosem o szlachetnym obliczu, alabastrowym uśmiechu, włosach blond oraz czystych chłopięcych oczach niczym Lemoniadowy Joe. U Gerharda bandycki napad – u Ostromiry sprawiedliwy gniew. A jeśli Polak, to ostatni plugawiec. Przez wiele lat wydawało mi się oczywiste, że Łemkowszczyzna leży w Beskidzie Niskimi Sądeckim, na zachód od rzeki Osławy; lecz Łemkiwszczyna z powieści Marii Ostromiry to Bieszczady i Pogórze Przemyskie, tereny na prawym brzegu Sanu od Sanoka po Przemyśl. Może pojednanie polsko-ukraińskie zacząć od uzgodnienia podstawowych pojęć geograficznych oraz stwierdzenia, że niechlujny wygląd i złe lub dobre cechy charakteru nie są przypisane do tej czy innej narodowości. Zgódźmy się w tych kwestiach, a potem zastanówmy się, co dalej. Może jakoś pójdzie.
W latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych obowiązkową lekturą miłośników Karpat były wiersze Jerzego Harasymowicza. Trafiały do serc, recytowano je na ogniskach turystycznych i harcerskich, także na weselach łemkowskich. Dorabiano do nich melodie.
Tekst jest fragmentem książki Antoniego Kroha „Za tamtą górą. Wspomnienia łemkowskie”:
Beskid Niski z tych utworów to kraj elegijny: rozsypujące się cerkwie, szarzejące od deszczu przydrożne figury, zarośnięte cmentarze, butwiejące ikony. I przyroda – witalna, kolorowa, bujna. Tym bardziej kolorowa i bujna, im posępniejsze ślady po dawnych mieszkańcach. Dokąd i dlaczego odeszli, czemu nie wracają, co się z nimi teraz dzieje – nie wiadomo. Łemkowszczyzna Harasymowicza jest nostalgiczna jak przemijanie, pustka, starość, śmierć, samotność. Szkoda, że się starzejemy i umieramy, miłość nie zawsze jest wzajemna, ale cóż… Pozostaje zaduma. W bezpiecznie zakreślonych ramach. Byli więc Łemkowie, ale odeszli do historii niczym antyk, gotyk, renesans, szkolne miłości. Można przystanąć, pomedytować. Przesłonić estetyzującą mgiełką rzeczywiste ludzkie losy.
Cenzura była czujna, więc samo użycie słowa „Łemkowie” i opisy zdewastowanych cerkwi były w tamtych czasach niewątpliwą zasługą Harasymowicza. Głownie za to kochano jego utwory. Ale dobry poeta mógł znacznie więcej – dysponował przecież bogatymi środkami wyrazu i miał wiernych czytelników wprawnie czytających między wierszami, jak to było wówczas na porządku dziennym.
Programowa malowniczość. Cmentarz jest malowniczy, gdy zarasta, cerkiew malownicza,
kiedy przez dziury w dachu widać obłoki. Święci na ikonach bezrobotni, zmarznięci i głodni, bo Łemkowie przeminęli – jak przeminęli starożytni Grecy, pozostawiwszy zimne posągi i kolumny sterczące w niebo.
Ówczesne przewodniki turystyczne (moje elementarze, uczyłem się z nich podstaw wiedzy o regionie) nie mówiły o wsiach łemkowskich, lecz połemkowskich. Kiedy i dlaczego łemkowskie stało się połemkowskim? Informacje były półgębkowate albo w ogóle żadne. Dziwnie było czytać o rzekach, lasach bukowo-jodłowych, niedźwiedziach, salamandrach plamistych, źródłach mineralnych, buntach chłopskich przeciw powinnościom pańszczyźnianym, pierwszej wojnie światowej, drugiej wojnie światowej, zaś ani słowem o „dobrowolno-przymusowym” wysiedleniu na Ukrainę w 1945 roku i Akcji „Wisła” w 1947, wydarzeniach znacznie okrutniejszych i donioślejszych w skutkach dla Łemków niż obie wojny razem wzięte. Z omówień kultury ludowej można było dowiedzieć się tego lub owego o białych zapaskach, zielonych lajbikach, koralikowych krywulkach, chałupach wąsko frontowych i obyczajach weselnych, mniej zaś o tym, dlaczego całe wsie poznikały, a zostały jedynie podmurówki, pokrzywy, zdziczałe sady, cmentarze, zarastające miedzę, drogi donikąd i kamienne figury.
Prace naukowe były sumienne na swój sposób. Tytuł jednej z nich: Łemkowie, zagadnienia migracji i asymilacji (1974). Czy wypędzenie to migracja? W pewnym sensie. Czy asymilacja znaczy w tym wypadku wynarodowienie? Z publikacji wynika, że jest ono nieuchronne. Czyżby?
Etnografowie, pisząc o sprawach dawno minionych, posługiwali się czasem teraźniejszym, co im zresztą do dzisiaj pozostało. Nazywają to pompatycznie praesens ethnographicum. Układają swoje rekonstrukcje z okruchów, które udało im się zdobyć w terenie, mniej lub bardziej przypadkowo. Na ogół przyjmują wszystko z radością i zrozumiałą satysfakcją, bez zastrzeżeń, a przecie chłopi też potrafią łgać, choćby bezwiednie, żeby nie wyjść przed miastowymi na prostaków. Etnograf, również ten sumienny, niewiele pozbiera, zwłaszcza na spustoszonej Łemkowszczyźnie; musi więc obficie uzupełniać (aktorzy mówią „haftować”) z lektur i głowy własnej. Rzecz ludzka. Trafnie odgaduje, nietrafnie, któż to dzisiaj sprawdzi? „Mieszkańcy noszą stroje… zagrody są rozplanowane… Łemkowszczyznę dzielimy na zachodnią, środkową i wschodnią”. Jacy my? Wedle jakich kryteriów? A przede wszystkim – po co?
Goście zwiedzający skansen mają odnieść wrażenie, jakby przyszli w odwiedziny do gospodarzy z przełomu XIX/XX wieku, a ci „właśnie na chwilę wyszli, niebawem wrócą”. Taka jest idea przewodnia, wielokrotnie deklarowana. Otóż z góry wiadomo, że jest to cel nieosiągalny; przy niewielkiej wprawie można rozpoznać na pierwszy rzut oka, czy oglądamy zdjęcie zrobione w parku etnograficznym, czy w zamieszkałej izbie. Tutaj natychmiast rzuca się w oczy inteligenckie a la rustique, pieczołowicie zaaranżowany autentyzm. Wchodzimy skupieni, przejęci. Ale niestety – głos wewnętrzny, nazwany przez Sokratesa daimonionem, szepce, że przecież to nie chłopska chyża, tylko opracowanie naukowe, poparte żmudnymi badaniami terenowymi, a zarazem dzieło plastyczne, scenografia. Wszystko przemyślane w najdrobniejszych szczegółach, poukładane z przedmiotów codziennego użytku, cudem uratowanych przed zagładą i przemianowanych na skarby kultury. Zestawione ze smakiem, z pietyzmem. (Po śmierci cioci Jadzi jej rzeczy osobiste wydatnie zasiliły sektor cygański skansenu). Nie zagroda do zamieszkania, lecz wystawa, która musi jednocześnie spełniać podstawowe wymogi stawiane ekspozycji muzealnej. Łemkini sprzed stulecia by tak nie potrafiła – nie studiowała etnografii, nie zwiedzała innych skansenów, podpatrując rożne grepsy i myki, nie pisała „założeń merytorycznych” ani szczegółowego scenariusza wnętrza, które „reprezentuje typ...”.
A komentarze ludzi zwiedzających skansen to ich nieświadome autoportrety, składające się na obraz stosunku społeczeństwa do tradycji chłopskiej, jednej z najważniejszych w naszej kulturze. Młodzież wiejska urąga, czasem się dziwi, bo to dla niej odkrywcze. Starsi chłopi albo są poruszeni, albo uśmiechają się z niesmakiem – jakże pokazywać takie dziady, po co? Za to miastowi już od progu wpadają w zachwyt. Czas się cofnął dla ich przyjemności, mogą wrócić do raju dzieciństwa. No, komu raj, temu raj. Zresztą reakcje są o wiele bardziej zróżnicowane.