Wszystkie klęski George’a Pattona
Niemiecka linia frontu
16 grudnia 1944
5.29
Do wschodu słońca pozostały jeszcze dwie godziny. Poranne niebo jest całkowicie czarne, nie widać nawet księżyca ani gwiazd. Niemieccy artylerzyści stoją przy swoich haubicach, gawędząc i przytupując dla rozgrzewki. Niespotykanie ostry grudniowy mróz szczypie ich w policzki. Od wielu godzin nie śpią, czekając na ten właśnie moment. Pewnego dnia opowiedzą wnukom o doniosłej chwili, w której rozpoczęła się operacja „Straż na Renie” ([Unternehmen Wacht am Rhein]), oraz o tym, jak znaleźli się pośród szczęśliwców, którym dane było wystrzelić pierwsze salwy na amerykańskie linie, raz na zawsze zmieniając bieg wojny ku chwale swojej ojczyzny. Będą raczyć potomków opowieściami o błyskotliwej mistyfikacji, dzięki której ćwierć miliona mężczyzn, ponad siedemset czołgów i tysiące sztuk artylerii tygodniami ukrywało się niepostrzeżenie w Lesie Ardeńskim. Pewnego dnia ci młodzi żołnierze będą wspominać wspaniałość zaskakującego uderzenia, które rozdzieliło amerykańskie i brytyjskie armie, a także nieustępliwe natarcie zmierzające do przejęcia strategicznego portu w Antwerpii. A potem Adolf Hitler wystąpi do Zachodu o pokój, tym samym chroniąc III Rzeszę przed aliancką inwazją. Unieszkodliwienie Amerykanów i Brytyjczyków pozwoli mu uruchomić drugi etap operacji „Straż na Renie” i uderzeniem, które przejdzie do legendy, pokonać Stalina i komunistyczną Rosję.
Oto historia, którą mają nadzieję kiedyś opowiedzieć.
To jednak przyszłość. Na razie ci młodzi Niemcy są pełni zapału i czekają na rozkaz, by zasypać wroga pociskami.
O 5.30 rozkaz nadchodzi. Około tysiąca sześciuset haubic i moździerzy artylerii polowej rozstawionych wzdłuż stutrzydziestokilometrowej linii frontu otwiera ogień. Cichy dotąd las eksploduje, a błyski z luf rozświetlają niebo, otwierając zarazem wrota piekieł. Ciemność rozrywają wystrzeliwane z Nebelwerferów rakiety nazywane przez Amerykanów „Wrzeszczącą Mimi” z powodu przerażającego dźwięku, jaki wydają. Blisko czterdziestocentymetrowej długości pociski potężnych 88 mm armat przeciwlotniczych niespodziewanie spadają na amerykańskie pozycje oddalone o prawie szesnaście kilometrów. Niemal wszyscy niemieccy żołnierze w promieniu stu metrów od nich tracą na chwilę słuch. Gesty muszą zastąpić słowa.
SS-Obersturmbannführer Otto Skorzeny nigdy w życiu nie strzelał z armaty, ale czekał na tę chwilę równie niecierpliwie jak artylerzyści. Od spotkania z Führerem, do którego doszło przed niespełna dwoma miesiącami, nieustannie tkwił w samym centrum wiru wydarzeń. Na potrzeby swojej szczególnej misji – operacji „Greif” – przeczesywał szeregi niemieckiej armii, poszukując ludzi znających język angielski. Przebrał ich w amerykańskie mundury i wyposażył w zdobyczne amerykańskie czołgi, ciężarówki i dżipy oraz niemieckie czołgi ucharakteryzowane i pomalowane jak amerykańskie, dzięki którym mają bez trudu poruszać się za liniami wroga. Ich ostatecznym celem jest jak najszybsze przedostanie się przez nierówny, pokryty śniegiem teren i przechwycenie trzech cennych mostów na Mozie. Najpierw jednak mają wywołać zamieszanie w amerykańskich szeregach. Będą rozpowszechniać plotki i fałszywe informacje, niszczyć znaki drogowe i robić wszystko, co w ich mocy, by zwieść Amerykanów, podczas gdy niemiecka armia wleje się do Lasu Ardeńskiego.
Skorzeny ma jednak problem, ponieważ Amerykanie doskonale wiedzą o operacji „Greif”. Krótko po jego spotkaniu z Hitlerem w Wilczym Szańcu jakiś idiota z Oberkommando der Wehrmacht rozpowszechnił na froncie zachodnim komunikat. Tekst pod wytłuszczonym nagłówkiem „Tajne działania komandosów” głosił: „Führer nakazał utworzenie specjalnej jednostki w sile dwóch batalionów przeznaczonej do operacji za liniami wroga”. Dalej pojawia się odezwa do wszystkich żołnierzy, marynarzy i pilotów posługujących się językiem angielskim, którzy chcieliby się zgłosić do ośrodka szkoleniowego Skorzenego we Friedenthalu.
Wściekły Skorzeny zwrócił się wprost do Hitlera, żądając wycofania komunikatu, ale mleko już się rozlało. Zgodnie z przypuszczeniami Skorzenego tekst wpadł w ręce aliantów. Był to mistrzowski sztych wywiadu, jeden z tych, dla których żyli tacy ludzie jak Oscar Koch. Skorzeny naciskał na odwołanie operacji „Greif” z powodu wpadki, lecz Führer osobiście nakazał jej kontynuację, czemu komandos niechętnie się podporządkował. Nastały długie tygodnie treningów, w których trakcie jego ludzie przebywali w specjalnym obozie z dala od pozostałych żołnierzy niemieckich. Dla podszlifowania angielskiego rozmawiali z pojmanymi amerykańskimi żołnierzami i pilotami z obozów jenieckich. Uczyli się żuć gumę jak Amerykanie, kląć i dowcipkować w amerykańskim slangu. Niemiecki żołnierz, który popełnił błąd i opisał swoim krewnym, gdzie przebywa, został natychmiast rozstrzelany.
Huk 105 mm i 150 mm haubic niosący się wzdłuż linii frontu to znak, że nadszedł czas rozpoczęcia operacji „Greif”. Moment ten napełnia Skorzenego euforią i lękiem.
Legendarny komandos słynie z bezwzględności, z powodu której alianci określają go mianem najniebezpieczniejszego człowieka w armii niemieckiej. Jest też jednak niezwykle lojalny i opiekuńczy wobec swoich ludzi. U progu operacji „Greif” spogląda na nich z troską, obawiając się o ich przyszłość. Każda misja niesie ze sobą zagrożenie, lecz ta jest szczególnie niebezpieczna, z czego żołnierze elitarnego oddziału Skorzenego doskonale zdają sobie sprawę.
W razie pochwycenia przez Amerykanów nie mogliby liczyć na to, że będą potraktowani jako jeńcy wojenni, jak zwykli żołnierze.
Przebierając się w amerykańskie mundury, ludzie z Panzerbrigad 150 Skorzenego z rozmysłem naruszają konwencję genewską. W mundurach niemieckich prawdopodobnie spędziliby resztę wojny w niewoli, lecz ocalili życie.
Ale część żołnierzy Skorzenego będzie mieć na sobie uniformy amerykańskie, dlatego też zostaną potraktowani jak szpiedzy. Noszenie munduru przeciwnika karane jest rozstrzelaniem.
Skorzeny rozkazuje wyruszyć.
Chaos narasta. Wąskie, błotniste drogi z Niemiec w kierunku Ardenów są zatkane przez niemieckie czołgi, ciężarówki, wozy konne i transportery półgąsienicowe, gdy trzydzieści dywizji kieruje się ku liniom amerykańskim. Front ciągnie się z południa na północ przez trzy kraje, co oznacza, że siły Wehrmachtu atakują obecnie w Niemczech, Belgii i Luksemburgu. Miały się przemieszczać błyskawicznie. Drogi są jednak zbyt wąskie, by pomieścić wszystkie niemieckie pojazdy, i największa w czasie tej wojny operacja obliczona na zaskoczenie przeciwnika przeistacza się w olbrzymi korek.
Niemniej ryzykowne zagranie Hitlera odnosi częściowy sukces. Amerykańska armia jest oszołomiona. Nawet gdy niemiecka piechota skrada się przez las w zimowym umundurowaniu, najwyżsi dowódcy alianccy są nadal pewni, że Niemcy nie są w stanie przeprowadzić większej ofensywy. Niektórzy lekceważą uderzenie, uznając je za „odwrócenie uwagi” – operację mającą osłabić siły Amerykanów poprzez zmuszenie ich do przemieszczenia ludzi i sprzętu. Dwight Eisenhower, przekonany, że natarcie w tak zalesionym i górzystym terenie jest niemożliwe, uznał Ardeny za idealne miejsce wypoczynku i azyl dla wyczerpanych żołnierzy amerykańskich. „Spośród wielu dróg prowadzących do Francji najtrudniejsza do przejścia wiedzie przez Ardeny – zapisuje generał Omar Bradley, dowódca amerykańskiego frontu. – Zdecydowanie za mało tam szlaków, wzgórza są zbyt zalesione, a doliny zbyt wąskie, by manewrować”.
Tekst jest fragmentem książki Billa O'Reilly i Martina Dugarda „Zabić Pattona”:
Bradley jest bezpośrednim zwierzchnikiem George’a Pattona. Dowodzi amerykańską 12. Grupą Armii gotową do uderzenia na Niemcy. Większą władzę nad amerykańskimi oddziałami w Europie ma jedynie Dwight Eisenhower.
A przecież rok wcześniej, zanim jeszcze Patton napytał sobie biedy na Sycylii, nie mogąc powściągnąć nerwów, Bradley był jego podwładnym. Dziś sytuacja się odwróciła. Co gorsza, Eisenhower powierzył Omarowi Bradleyowi szereg ważnych zadań, które przy innym obrocie spraw przypadłyby Pattonowi. Chodzi zwłaszcza o wybór Bradleya na dowódcę lądowych sił amerykańskich podczas czerwcowego lądowania w Normandii. Tymczasem Patton wraz z 3. Armią gnił w Anglii, a do największej w historii armii desantowej przyłączył się dopiero dwa miesiące później.
Ike przekazał wszystkim wyraźny komunikat: Omar Bradley jest przewidywalny, daje się podporządkować i stroni od ryzyka. Patton, choć to zuchwały i genialny taktyk, jest zbyt nieokiełznany, by powierzyć mu dowództwo nad wszystkimi oddziałami lądowymi Stanów Zjednoczonych.
Wybór Eisenhowera szybko jednak okazał się kosztowny. Podjęta przez Bradleya decyzja o zatrzymaniu natarcia oddziałów Pattona zapobiegła okrążeniu pięćdziesięciu tysięcy żołnierzy Wehrmachtu i SS w połowie sierpnia. Niemcy ponieśli ciężkie straty, ale wielu z nich zdołało się wymknąć z tak zwanego worka pod Falaise. Gdyby Patton otrzymał zielone światło, jego czołgi zacisnęłyby pętlę wokół uwięzionych oddziałów niemieckich, biorąc do niewoli tysiące najlepszych żołnierzy i znacząco osłabiając zdolność Wehrmachtu do prowadzenia wojny. „Niebawem w całości zniszczymy armię nieprzyjaciela – opisał Bradley tę szansę. – Wyruszymy stąd wprost do niemieckiej granicy”.
Ale ostatecznie Bradley się spłoszył. Rozkazał Pattonowi zatrzymać czołgi w miasteczku Argentan, pozostawiając w okrążeniu lukę pomiędzy jednostkami amerykańskimi a kanadyjskimi – lukę, przez którą Niemcy wkrótce się wymknęli.
Patton wiedział, że Bradley popełnia błąd, ale musiał podporządkować się rozkazom. Szesnastego sierpnia zapisał w dzienniku, że omyłka Bradleya ma „historyczne znaczenie”. Oddziały niemieckie, które Patton mógłby wziąć do niewoli, przetrwały, by później z nim walczyć. Wielu spośród tych ludzi stoi obecnie naprzeciw sił alianckich na niemieckiej granicy. Właśnie teraz, gdy Bradley tłumaczy sobie, że niemieckie natarcie w Ardenach jest jedynie próbą odwrócenia uwagi, znaczna część tych samych żołnierzy Wehrmachtu i SS – a między nimi także młody dowódca SS-Obersturmbannführer Joachim „Jochen” Peiper – zbliża się do amerykańskich linii.
A jednak Bradley, który wraz z Eisenhowerem ukończył West Point w 1915 roku i który dowodzi liczącą milion żołnierzy 12. Grupą Armii, nie dostrzega niebezpieczeństwa. Zezwolił wręcz swoim oddziałom na pewne rozprężenie.
Tymczasem Patton oraz jego oficerowie wywiadu są zaniepokojeni, zdając sobie sprawę z zagrożenia w Ardenach. Ale po raz kolejny Patton jest bezsilny. I to na własne życzenie.
Poruszenie wywołane spoliczkowaniem żołnierzy na Sycylii już gasło, gdy 25 kwietnia 1944 roku George Patton popełnił drugi wielki błąd wizerunkowy. Zdarzyło się to w Knutsford w Anglii, gdy przemawiał do grupy złożonej w znacznej mierze z brytyjskich kobiet. Okazją ku temu było niewiele znaczące otwarcie „Klubu powitalnego” dla żołnierzy amerykańskich, który miał zapewnić im miejsce, gdzie mogliby się odprężyć i w komfortowych warunkach nawiązać stosunki towarzyskie z brytyjskimi gospodarzami. Początkowo Patton odmówił udziału, ale ponieważ jego sztab znajdował się w pobliżu, ostatecznie postanowił się pojawić i powiedzieć kilka słów. Niemniej jego obawy związane z tym wydarzeniem były tak silne, że kazał kierowcy spóźnić się o kwadrans, mając nadzieję, że do tego czasu konferencja już się zakończy.
Ale mieszkanki Knutsford czekały na niego.
Przemówienie Pattona miało być krótkie, najwyżej kilkuzdaniowe. Przytoczywszy słynną wypowiedź George’a Bernarda Shawa, który stwierdził, że „Brytyjczycy i Amerykanie to dwa narody, które dzieli wspólny język”, Patton zapewnił zgromadzone damy, iż przeznaczeniem Amerykanów i Brytyjczyków jest rządzić powojennym światem. Kobiety były zachwycone, ale nieświadome, że Patton właśnie obraził Rosjan.
Zakładano wówczas, że Patton nie będzie się wychylać, aby przed zbliżającą się inwazją w Normandii Niemcy nie dowiedzieli się, gdzie przebywa. Dlatego też w ten ciepły wiosenny dzień w Knutsford przebywała zaledwie garstka dziennikarzy, a nieliczni obecni fotografowie przysięgli nie publikować zdjęć generała. Niemniej jego komentarz wyciekł na zewnątrz. Wypowiedziane w dobrych intencjach słowa trafiły na nagłówki gazet na całym świecie.
Stalin był wściekły.
Tekst jest fragmentem książki Billa O'Reilly i Martina Dugarda „Zabić Pattona”:
Patton znów znalazł się w tarapatach. „Ostatni incydent był trywialny w swojej naturze – zapisał w dzienniku zrozpaczony – lecz straszliwy w skutkach”.
Podobnie jak w przypadku wcześniejszych incydentów opinia publiczna zaczęła nastawać na zwolnienie Pattona. Wydawało się, że gdziekolwiek się pojawi, wzbudza kontrowersje.
Eisenhower dolał tylko oliwy do ognia, zwlekając niemal tydzień, zanim odniósł się do sytuacji oraz przyszłości Pattona. Spotkanie odbyło się w sztabie SHAEF, siedzibie Ike’a. Jego wynik nie był dla Pattona korzystny. Prezydentowi Rooseveltowi nade wszystko zależało na utrzymaniu przyjacielskich stosunków z Sowietami. Pracował nad tym zarówno Wild Bill Donovan z OSS, jak i zwierzchnik Eisenhowera w Waszyngtonie generał George Marshall. Eisenhower, wyczerpany planowaniem lądowania w Normandii, był wściekły z powodu, jak uważał, niedojrzałości Pattona. Niewinne z pozoru uwagi rzucone w Knutsford groziły naruszeniem powojennego pokojowego porządku świata.
Patton jechał na spotkanie z Eisenhowerem pięć godzin. Wyznaczono je na 1 maja 1944 roku. Istniało spore prawdopodobieństwo, że zostanie odesłany do Ameryki, a może nawet zdegradowany do stopnia pułkownika. Moment przed wejściem do biura Eisenhowera Patton opisał jako oczekiwanie na „potencjalną egzekucję”.
„Smutkiem i przerażeniem napawa myśl, że zwycięstwo i życie tysięcy ludzi zależą od »strachu przed Nimi«, pisaniny garstki pozbawionych skrupułów reporterów oraz bojaźliwych kongresmenów – zanotował Patton w dzienniku. – Tak jednak jest”.
Generał nie miał pojęcia, że to szpiedzy Winstona Churchilla upublicznili jego uwagi, dlatego też ten zręczny polityk opowiedział się po stronie Pattona, stwierdzając, że ten „po prostu mówił prawdę”. Obdarzony politycznym zmysłem Eisenhower potrafił czytać między wierszami. Choć spotkanie z Pattonem miało niezbyt fortunny początek, Eisenhower musiał przyznać, że generał, który umiejętnie odnajduje się na polu bitwy, jest mu niezbędny. Sam Patton przewidział niegdyś trafnie tę sytuację, nawiązując do sojuszu dwóch legendarnych generałów Konfederacji w czasie wojny secesyjnej: „Ike, w następnej wojnie ty będziesz Lee, a ja będę twoim Jacksonem”.
Eisenhower zna historię wojskowości swojego kraju. Wie, że Stonewall Jackson był równie genialny, jak nieprzewidywalny. Doskonale zdaje sobie również sprawę, że przypadkowe śmiertelne zranienie generała Jacksona przez żołnierzy konfederackiej placówki pod Chancellorsville całkowicie odmieniło oblicze armii Roberta E. Lee.
George S. Patton ocalał więc… choć nie wyszedł z tego bez szwanku. Pierwszego maja 1944 roku szanse Pattona na otrzymanie dowództwa nad wszystkimi amerykańskimi siłami w Europie spadły do zera. Stanowił zbyt duże obciążenie polityczne. Rozwiały się jego marzenia o wysokim stanowisku dowódczym w świecie podzielonym między Stany Zjednoczone a Związek Radziecki. Kariera wojskowa, którą George S. Patton kochał ponad wszystko, miała trwać jedynie dopóty, dopóki świat potrzebował jego talentów wojownika.
„Gdy stamtąd wyszedłem – napisał tuż po spotkaniu – nikt by nie zgadł, że właśnie poległem. Jestem śmiertelnie wyczerpany, ale wciąż pozostaję w grze. Będę walczył, jeśli tylko mi pozwolą”.
Niemiecka ofensywa w Ardenach nabiera rozpędu. George Patton śledzi rozwój wypadków ze swojego sztabu w położonym blisko sto kilometrów na południe Nancy. Odczuwa frustrację, której przyczyną jest jego bezpośredni zwierzchnik, generał Omar Bradley. Patton uważa go za gorszego od siebie dowódcę, całkowicie pozbawionego umiejętności przewidywania i strategicznego myślenia niezbędnych do zwycięstwa.
Ardeny są tego dowodem. Bradley jest do tego stopnia nieprzygotowany, że pozwolił grupie amerykańskich baseballistów zwiedzać tereny, które Niemcy właśnie atakują. W pobliżu przebywa również urzekająca aktorka filmowa Marlena Dietrich, która dopiero co skończyła występ w walońskim miasteczku Bastogne. Wieczorem miała wystąpić dla żołnierzy 99. Dywizji we wsi Honsfeld.
Koncert został pospiesznie odwołany.
Amerykańska 99. Dywizja Piechoty podporządkowana 1. Armii okopuje się w rozpaczliwej próbie powstrzymania Kampfgruppe Joachima Peipera z elitarnej 12. Dywizji Pancernej SS Hitlerjugend. Jej zadaniem jest przechwycenie punktu na mapie znanego pod nazwą wzgórze Elsenborn (wzgórze 580 na północ od Elsenborn). Ten rozległy, nagi grzbiet największego uroku nabierał latem, gdy pokrywało go morze zielonych traw. Teraz jednak jego uroda zniknęła. Pozostały jedynie zamarznięte błocko, ciała zabitych i leje po pociskach. Z półkoliście rozmieszczonych stanowisk żołnierze plutonu rozpoznania 394. pułku piechoty 99. Dywizji mają doskonały widok na pole ostrzału – z wyjątkiem tych chwil, gdy mgła zasnuwa wierzchołek bądź gdy silny wiatr zalewa im oczy deszczem lub zasypuje śniegiem. Gdyby Niemcy zechcieli atakować, musieliby pokonać niemal kilometr otwartej przestrzeni, cały czas posuwając się pod górę.
Znajdujący się sto metrów niżej gęsty las oferuje jednak Niemcom doskonałą kryjówkę. W gęstwinie panuje posępny mrok, a mgła dodatkowo ogranicza widoczność. 99. Dywizja stanowi łatwy cel dla ukrytej w lesie niemieckiej artylerii, między innymi dla haubic 150 mm, których pociski w ciągu sekundy pokonują niemal pięćset metrów.
W składzie amerykańskiej dywizji znalazło się wielu żołnierzy, którzy dotąd nie walczyli i zostali posłani w Ardeny na przeszkolenie. Nie mają zimowych kamuflujących mundurów, amunicji ani ciepłej odzieży, lecz mimo to są gotowi za wszelką cenę utrzymać pozycje.
Jeśli bowiem tego nie zrobią, szalone zagranie Hitlera w Ardenach może się powieść.
Tekst jest fragmentem książki Billa O'Reilly i Martina Dugarda „Zabić Pattona”:
Podobnie jak położone w pobliżu i mające analogiczne znaczenie strategiczne Losheim Gap, wzgórze Elsenborn stanowi ważny korytarz, który armia niemiecka musi zająć, aby operacja „Straż na Renie” mogła zakończyć się sukcesem. Losheim Gap to wąska dolina, przez którą III Rzesza skutecznie zaatakowała Francję w 1940 roku, a zarazem doskonała trasa przerzutu czołgów przez pofałdowane Ardeny. Wzgórze Elsenborn z kolei ma kluczowe znaczenie, ponieważ broni dostępu do sieci cennych dróg znajdujących się po jego przeciwnej stronie. Przed 12. Dywizją Pancerną SS nagle otworzyła się doskonała szansa, by przedostać się aż do Antwerpii.
99. Dywizja Piechoty musi utrzymać pozycje.
Nie dalej jak wczoraj jej żołnierze rozmyślali o Melu Otcie, Marlenie Dietrich i Bożym Narodzeniu. Wielu z nich mieszkało nawet w ciepłych koszarach należących niegdyś do Niemców. Spali w łóżkach, a rano i wieczorem otrzymywali ciepły posiłek.
Ale nie dziś.
99. Dywizja składa się głównie z żółtodziobów, którzy przybyli do Europy zaledwie przed paroma tygodniami. Jednostkę sformowano w październiku 1942 roku, lecz wielu jej żołnierzy, którzy wspólnie szkolili się w Camp Van Dorn w Missisipi i Camp Maxey w Teksasie, poległo lub znajduje się w szpitalach. Niektóre oddziały mają zaledwie połowę stanów osobowych, co oznacza, że tymczasowo obowiązki strzelców przejęli kucharze i urzędnicy. Ziemia jest zmrożona, niemniej wykopanie płytkiej jamy strzeleckiej wciąż jest możliwe. Dzięki temu żołnierze są w stanie choć trochę się ukryć. Ich buty nie są jednak ocieplane ani wodoodporne, dlatego gdy ludziom wreszcie uda się odrzucić wystarczająco dużo ziemi, by schronić się przed odłamkami i strzelcami wyborowymi, ich żałosne położenie pogarszają odmrożenia i stopa okopowa.
Niemiecka artyleria i czołgi prowadzą ostrzał z bezpiecznej leśnej gęstwiny w dolinie, spuszczając lanie kulącym się w swoich dziurach Amerykanom. Wstrząsy spowodowane wybuchami powalają kilka pobliskich drzew.
Snajperzy zabijają tymczasem każdego, kto wystawi głowę nad ziemię. Nawet gdy Niemcy nie strzelają, po zboczu niosą się ich śmiechy i strzępy rozmów. Żołnierzy 99. Dywizji ogarnia przygnębienie potęgowane strachem, jaki wzbudza dobiegający z lasu klekot czołgowych gąsienic zwiastujący ogrom sił gromadzących się u stóp wzgórza.
Uderzenie 6. Armii Pancernej SS w stronę wzgórza Elsenborn, które zmiecie 99. Dywizję, jest jedynie kwestią czasu. Niemcy przewyższają liczebnie Amerykanów pięć do jednego.
Ci żołnierze 99. Dywizji Piechoty, którym udało się przeżyć i opowiedzieć swoją historię, na długo zapamiętają wycie pocisków rakietowych Nebelwerfer, wyższe i wyraźniejsze na chwilę przed uderzeniem. Nigdy nie zapomną, jak się modlili, gdy artyleria biła w ich pozycje. Będą wspominać „brud, głód, chłód i życie jak zwierzęta”.
Przywykają do nowych, niepisanych reguł gry. Nie mogą zmrużyć ani na chwilę oka, ponieważ Niemcy atakują bez żadnego schematu. Za dnia nie mogą opuszczać okopów, ponieważ niemieccy artylerzyści reagują na każdy ruch.
W ciągu kolejnych czterech dni śmierć zabierze jeszcze stu trzydziestu trzech ludzi z 99. Dywizji. Sześciuset trafi do punktów opatrunkowych batalionu z odmrożonymi stopami. Aż tysiąc ośmiuset czterdziestu czterech zostanie uznanych za „zaginionych”, co znaczy, że ich bliskim nie będzie dane zakończyć żałoby pochówkiem. „To była nasza dolina Forge” – wspomni później jeden z żołnierzy.
Wydarzenia te wystawią na ciężką próbę zdolności dowódcze oficerów dywizji. Niektórzy okażą się urodzonymi przywódcami. Inni nie. Jeden ze starszych oficerów ucieknie przerażony. Inny będzie wolał się poddać bez walki. Naprzeciw jednostki stoją przecież dywizje Waffen SS, najbardziej elitarne oddziały Hitlera. Niewątpliwie lepiej jest podnieść białą flagę i po wojnie cało wrócić do domu i rodziny, niż stanąć w obliczu niemal pewnej śmierci z rąk esesmanów bądź „zaginąć”.
Zgodnie z filozofią Heinricha Himmlera, psychopatycznego przywódcy SS, w przeciwniku należy wzbudzić tak wielki strach, by bitwa stała się niepotrzebna. Sam się wycofa.
Jednak wkrótce żołnierze 99. Dywizji nauczą się, że kapitulacja wcale nie wyklucza brutalnej śmierci.
Gdy rozpoczyna się drugi dzień operacji „Straż na Renie”, 1. Dywizja Pancerna SS Leibstandarte SS Adolf Hitler jest już w ruchu. Stanowi szpicę o wiele większej 6. Armii Pancernej, której przydzielono zadanie przebicia się i przechwycenia trzech cennych mostów na Mozie.
1. Dywizję tworzą najlepsi z najlepszych, ludzie tak wysoko cenieni przez Hitlera, że zezwolił im na noszenie na rękawach mundurów naszywek ze swoim imieniem i nazwiskiem. W trakcie przygotowań do operacji „Straż na Renie” z niedoborem siły ludzkiej uporano się, przerzucając żołnierzy Luftwaffe i Kriegsmarine do piechoty. 1. Dywizji Pancernej SS to nie dotyczy. Składają się na nią zaprawieni w bojach weterani, którzy posmakowali już więcej walk, niż można to sobie wyobrazić. Ich elitarność podkreśla uzbrojenie. 1. Dywizja Pancerna SS otrzymała wszystko, co najlepsze: sześćdziesiąt czołgów, trzy samobieżne armaty przeciwlotnicze, siedemdziesiąt pięć półgąsienicowych transporterów opancerzonych, czternaście działek przeciwlotniczych kalibru dwadzieścia milimetrów, dwadzieścia siedem armat samobieżnych oraz haubic kalibru sto pięć i sto pięćdziesiąt milimetrów.
„Przez cały czas mojego przebywania wśród nich ich morale było wysokie pomimo skrajnie wymagających warunków – napisze pewien amerykański oficer, którego 1. Dywizja Pancerna SS wzięła do niewoli. – Panowała doskonała dyscyplina. Stan fizyczny całego personelu był dobry. (…) Wyposażenie było bardzo dobre i kompletne, wyjąwszy kilka wyremontowanych półgąsienicowych transporterów opancerzonych. Wszyscy żołnierze nosili praktycznie nowe buty i odpowiednie odzienie. Niektórzy byli ubrani w elementy amerykańskich mundurów, głównie wełniane czapki, rękawice, swetry, kalosze, a jeden czy dwóch także w płaszcze. Stosunki łączące oficerów i zwykłych żołnierzy (…) były bliższe i bardziej zażyłe, niż mógłbym się spodziewać”.