Wrzesień 1939: Jarosław Iwaszkiewicz ucieka z Warszawy
Jarosław Iwaszkiewicz był jednym z twórców środowiska Skamandrytów. Jaką rolę w nim odegrał?
Pierwszy dzień września nie zwiastował na Stawisku niczego niezwykłego. Pisarz wstał o siódmej rano, zirytowany może tylko bardziej hałaśliwymi niż zazwyczaj „wojskowymi ćwiczeniami” i po śniadaniu wyszedł na kolejkę do Warszawy. Dziewczynki – Maria miała piętnaście lat, Teresa jedenaście – wybrały się tego ranka na grzyby. Brak inauguracyjnych zajęć w szkole uczczono wycieczką przy pięknej pogodzie, łączącą przyjemne z pożytecznym.
Na stacji w Podkowie Leśnej Zachodniej nic szczególnego się nie działo i dopiero w wagonie kolejki Iwaszkiewicz usłyszał słowo „wojna”. Wspominał: „Przez ten czas dojechaliśmy do stacji Malichy. Zaraz za Tworkami. «A w domu nic nie wiedzą – pomyślałem. – wracam!». I wysiadłem w Malichach. Za mną wysiadła baba z gęsią w koszu. Baba płakała. «Gąskę wiozę dla córki! Ona ma Stefania. To jutro imieniny». Na stacji – zresztą było to szczere pole – głośniki nadawały manifest Prezydenta”.
W domu już o wszystkim wiedziano, zresztą trudno było brać za ćwiczenia coraz bardziej natarczywe odgłosy pocisków. Wyprawę do lasu Marii i Teresy przerwało bombardowanie Podkowy, które było dziełem przypadku i wynikiem walk polskich myśliwców z hitlerowskimi bombowcami. Ścigane niemieckie samoloty – nie zdarzy się to już niestety po raz drugi – zrzucały balast bomb na ulice miejscowości i pola między Brwinowem i Grudowem. Iwaszkiewiczowie przeżyli chwile panicznego strachu o dzieci, które – gdy się uspokoiło – wróciły bezpiecznie, pełne wojennych wrażeń.
Nowym doświadczeniem była cisza zapadająca po bombardowaniu, w której słychać było śpiew ptaków, pianie koguta, muzykę nadawaną przez radio. Odbiornik radiowy, gdy się go już włączyło, stał się jednym z najważniejszych domowych sprzętów, a nawet czymś więcej, bo na swój sposób „objął komendę”, pomiędzy muzyczne intermezza wplatając komunikaty, informacje, rozkazy. Myśli o sztuce w wojennej atmosferze przypominały ową wyprawę na grzyby córek pisarza – ich istotą była próba zachowania godności i wiary w istnienie rzeczy ważniejszych niż własny strach i tragedie rozgrywające się za oknem. „I jeszcze raz, nawet teraz, kiedy wszystko się wali: zbawienie tylko w sztuce!” – zapisał Iwaszkiewicz 3 września 1939 roku, w związku z wysłuchaną w radio Iberią Debussy’ego. „Cieszę się, że freski w Orvieto, w San Gimignano roztapiają się teraz w złotej pogodzie i że jest cicho i spokojnie… tam!” – notował następnego dnia. Istnienie owego „tam” stawało się jedynym gwarantem harmonii i nadziei, wbrew uczuciom „potwornej ohydy, rozpaczy i rozczarowania”.
Również w dosłownym sensie Polacy spoglądali „tam”. W południe 3 września radio zakomunikowało fakt wypowiedzenia agresorowi wojny przez Wielką Brytanię i Francję. W Warszawie kilkunastotysięczny tłum, w spontanicznej manifestacji pod ambasadami tych krajów, wznosił nawet hasła o marszu na Berlin, a jego uczestnicy ryzykowali życiem w przypadku nalotu, który faktycznie nastąpił. Po kilku dniach jednak swą aktualność ukazała fraza z mickiewiczowskich Konfederatów barskich, pisanych notabene w języku francuskim: „W tych krajach od słowa do czynu jest dalej niż stąd do Krakowa”.
Po bombardowaniu Podkowy wielu jej mieszkańców zaczęło spoglądać w stronę stolicy jako miejsca bezpieczniejszego niż jej peryferia oraz przenosić się do miasta. Czwartego dnia wojny, w poniedziałek, Iwaszkiewicz wybrał się ponownie do Warszawy. Wbrew optymistycznemu hasłu reklamy prasowej sprzed kilku miesięcy, gdzie czarne sylwetki samolotów opatrzono zdaniem: „W czasie nalotów najprzyjemniej w Ziemiańskiej”, w mieście trudno było o towarzyskie przyjemności. W restauracji Simona i Steckiego, gdzie poszukiwał najnowszych informacji z miasta i frontu, i jeszcze kilka dni wcześniej mógł zastać tłum znajomych, nie było nikogo. Wojenny numer „Wiadomości Literackich”, osiemset trzydziesty w historii pisma, już złamany, nie ukazał się. Tego dnia z powodu braku frekwencji zawieszono przedstawienia w Teatrze Polskim.
W sobotę 2 września odbyła się w nim jeszcze premiera sztuki Baba-Dziwo Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, z kreacją Stanisławy Wysockiej, a na widowni siedziało czternaście osób.
Miasto opuszczano z zapobiegliwą przemyślnością (lepiej kwadrans za wcześnie niż o minutę za późno) lub patetycznie (jedna z aktorek Szyfmana oświadczyła dyrektorowi, że wyjeżdża jako sanitariuszka na front). Bywalcy Ziemiańskiej również rozpoczęli już swoją wrześniową odyseję. Antoni Słonimski opisał ją, maskując prawdziwy dramat pierwszorzędnym, jak zwykle, humorem.
Piątego września 1939 roku wyjechaliśmy z Tuwimem z Warszawy do Kazimierza nad Wisłą, aby tam, po drugiej stronie Wisły, przeczekać pierwszy okres wojny. Rozumowanie nasze było bardzo proste. Ponieważ czołgi niemieckie, jak wiadomo, zrobione były z tektury, nie będą one mogły przejść Wisły, a jakby próbowały, to się rozkleją. W Kazimierzu moja żona wynajęła pokój i dała sto złotych zadatku. Ponieważ nasze informacje o czołgach niemieckich nie były całkowicie ścisłe i Niemcy tego samego dnia byli pod Puławami, wyjechaliśmy natychmiast. W Krzemieńcu żona moja wynajęła pokój i dała już tylko pięćdziesiąt złotych zadatku, po czym wyjechaliśmy z Krzemieńca w pół godziny po tej transakcji. A w Zaleszczykach nie zdążyliśmy nawet wynająć pokoju. […] Na parę godzin przed wkroczeniem wojsk rosyjskich przeszliśmy słynny most zaleszczycki.
Tekst jest fragmentem książki Radosława Romaniuka pt. „Inne życie. Biografia Jarosława Iwaszkiewicza (tom 2)”:
Antoni Słonimski, Julian Tuwim, Mieczysław Grydzewski, Stanisław Baliński przez Rumunię, Jugosławię i Włochy przedostali się do Francji. Kazimierz Wierzyński wraz z zespołem „Gazety Polskiej” wyjechał w stronę Lwowa.
Na pisarzu decyzje te wywarły przygnębiające wrażenie, może nawet wzbudziły wrogi odruch, poczytane jako brak solidarności z walczącymi i przygotowującymi stolicę do obrony, o co apelował na falach radiowych Stefan Starzyński, nawołując wszystkich zdolnych do pracy do kopania schronów przeciwlotniczych i rowów strzeleckich. W dziennikowym zapisku Iwaszkiewicza, dokonanym w dniu apelu prezydenta, znaleźć można w tym kontekście nieoczekiwaną uwagę o charakterze antysemickim. „Tuwimowie, Słonimscy, Grydzewski wszyscy razem zwiali w niewiadomym kierunku”. Dwa lata później, gdy już wiedziano, że obawy przyjaciół o swe życie nie były bezpodstawne, a nawet rzeczywistość zdystansowała najbardziej katastroficzne wizje, pisząc o rozmowie z ukrywającym się w Gołąbkach pod warszawą Emilem Breiterem, Iwaszkiewicz z podziwem relacjonował heroiczną decyzję przyjaciela. „Wsadził Tuwima i Grydzewskiego do samochodu, gdzie było jeszcze jedno miejsce, i na usilne namowy, aby jechał razem z nimi, odpowiedział: «tu się ulęgłem i tutaj zdechnę!»”. Decyzję swą Breiter istotnie przypłacił życiem, zamordowany przez hitlerowców rok po wspomnianej rozmowie. Gdyby pisarz znał wówczas to zakończenie, zapewne inaczej traktowałby wybory września i nad heroizm wierności i ofiary przedłożył sens pragmatycznego zwycięstwa: przetrwania.
Po naradzie z Wandą Telakowską, jedyną przyjaciółką, jaka pozostała w warszawie ze składu towarzyskiego niedawnego niedzielnego posiedzenia na stawisku, Iwaszkiewicz postanowił nie uciekać, ale wysłać córki i żonę na wschód: do majątku Wandy Doria-Dernałowiczowej w Repkach niedaleko Sokołowa Podlaskiego, a stamtąd – jeśli sytuacja na froncie nie polepszy się – do Pińska. Jeszcze tej samej nocy sprzed willi na Stawisku odjechał samochód. Podróże podejmowano wówczas nocą, nad ranem zaczynało się bombardowanie głównych szlaków komunikacyjnych. Jechano więc w tłoku, panice i w ciemności lub w łunach pożarów oznaczających miejsca niemieckich ataków.
Czarny buick Iwaszkiewiczów prowadził Władysław Kuświk, obok siedziała jego żona z synkiem Janem Jarosławem, z tyłu córki pisarza z jego siostrą Heleną, bliską przyjaciółką pani Dernałowiczowej. Anna Iwaszkiewiczowa, mimo nalegań męża, odmówiła wyjazdu. Do Repek w sprzyjających okolicznościach można było dojechać w ciągu kilku godzin, więc rodzina nie wątpiła w możliwość natychmiastowego spotkania, jeśli zajdzie taka potrzeba. Wszystko to według zapisków pisarza działo się nocą z poniedziałku na wtorek, z 4 na 5 września.
Po pożegnaniu córek Iwaszkiewiczowie wyprawiają się kolejką do warszawy. Pisarzowi udaje się podjąć zdeponowane w PKO oszczędności. Po latach, przemawiając nad grobem Ksawerego Pruszyńskiego, przywoływał rozmowę z nim na tarasie jednej z kawiarń w alejach Jerozolimskich, wczesnym wieczorem dnia 6 września 1939 roku. „Wielokrotnie potem w czasie wojny, kiedy Ksawer znajdował się już daleko od Warszawy, wspominałem to wszystko, co mi wtedy powiedział, a co dla mnie było otwarciem oczu, bardzo dotychczas zaślepionych” – stwierdzał enigmatycznie. Lesław Bartelski, notując być może informację samego pisarza, dodaje, że rozmowa dotyczyła planów wspólnego wyjazdu Iwaszkiewiczów i Pruszyńskiego.
Odchodziły ostatnie pociągi ewakuacyjne. Miejsca w nich uzyskali Kazimiera Iłłakowiczówna, Tadeusz Boy-Żeleński, Pola Gojawiczyńska, Zofia Nałkowska. Obserwując falę uchodźców, która zaczęła zagarniać również mieszkańców Grodziska i Podkowy, Iwaszkiewiczowie stwierdzili, że rozłączenie z córkami było błędem i że wszyscy powinni znaleźć się w Repkach. Scena wyjazdu powtórzyła się, choć nocą z 6 na 7 września okoliczności wyglądały jeszcze dramatyczniej. Krótko przed północą oświadczenie o ewakuacji rządu odczytał Feliks Sławoj-Składkowski, kończąc je frazą „powrócimy po zwycięstwie”. Miary chaosu dopełnił osławiony apel szefa propagandy w sztabie naczelnego wodza pułkownika Romana Umiastowskiego. Zwracając się do wszystkich mężczyzn zdolnych do noszenia broni, Umiastowski nakazywał im bezzwłoczne opuszczenie stolicy i udanie się na wschód, gdzie zostaną zmobilizowani. Hasłem najbliższych dni staje się powtarzane w poetyce wojskowego rozkazu zdanie: „Za Bug!”. „Tej nocy zaczęła się Warszawa gwałtownie wyludniać” – wspominał Arnold Szyfman. Inny świadek wydarzeń pisze: „każdy kto mógł, uważał za swój obowiązek uciekać przed Hunami. Nie tyle działała tu myśl, że można się przydać ojczyźnie, ile obawa przed wkroczeniem wroga. […] kto żyw, zarzucał plecak i ruszał w nieznane. Panika. Człowiek, który ruszyłby w przeciwnym kierunku, byłby prawie na pewno posądzony o szpiegostwo lub zdradę”. „Wyglądali, jakby wybierali się na turystyczną bądź myśliwską maskaradę” – dodaje Władysław Szpilman. „W wojskowych albo narciarskich butach, narciarskich spodniach, w chustkach na głowie, obarczeni tobołkami lub plecakami, z laskami w ręce, ubrani niestarannie, w pośpiechu, nie zadali sobie najwyraźniej trudu, by wyglądać względnie cywilizowanie”.
Na szosie nadarzyńskiej i brwinowskiej, którą córki pisarza przejechały niedawno w całkowitym spokoju, panował teraz niebywały ruch. Ciągnęły kolumny cywilów i wycofujących się żołnierzy, tuż za nimi przesuwały się w kierunku warszawy niemieckie jednostki pancerne. 8 września podwarszawskie miejscowości w tym rejonie były już w rękach Niemców, którzy zajęli przyczółki na przedpolach stolicy. Nie oznacza to jednak, że nie złożono tu wrześniowej daniny krwi. Bitwa pod Brwinowem, gdzie 12 i 13 września walczyli żołnierze idącej na odsiecz Warszawie Armii „Łódź”, stała się lokalną legendą wojny obronnej.
Iwaszkiewiczowie jechali furmanką w blasku łuny znad Żyrardowa, podążając w kierunku przeciwnym niż pożary, co upewniało ich w zasadności podjętej podróży. W atmosferze paniki przejechali przez zatłoczoną uciekinierami i wojskiem stolicę, kierując się jedną z dwóch dróg ówczesnych wychodźców: szosą lubelską. W tłumie cywilów z dobytkiem zmierzało w kierunku wschodnim wielu pisarzy, w tym osoby bliskie Iwaszkiewiczowi: Jerzy Andrzejewski, Paweł Hertz, Czesław Miłosz, Bolesław Miciński z ciężarną żoną Haliną, Antoni Sobański, Stanisław Ignacy Witkiewicz oraz dalsi środowiskowi przyjaciele: Władysław Broniewski, Maria dąbrowska, Jan Parandowski, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Anatol Stern, Melchior Wańkowicz. Niektórzy prędzej lub później powrócili do Warszawy, inni nie wrócili nigdy. Zabrani po drodze policjanci nie pozwolili Iwaszkiewiczom zboczyć do mieszkania na Kredytowej, gdzie czekały spakowane walizki z cennymi rzeczami i pamiątkami, ani skręcić na Górnośląską po Ksawerego Pruszyńskiego.
Pierwsze bombardowanie przeżywają w Świdrze, wkrótce po tym, jak uniknęli nalotu, skręcając z głównej drogi prowadzącej do Siedlec. Przeczekali je, leżąc twarzami w igliwiu niewielkiego sosnowego lasku. Podróż do Repek, w normalnych warunkach kilkugodzinna, trwa cztery dni. Jej marszrutę Iwaszkiewicz utrwalił lakonicznymi notatkami w kieszonkowym kalendarzyku: „7. wyjazd nasz Otwock; 8. Nowomińsk; 9. Bagno pod siedlcami; 10. Siedlce i wieś”.
Tekst jest fragmentem książki Radosława Romaniuka pt. „Inne życie. Biografia Jarosława Iwaszkiewicza (tom 2)”:
Doświadczenie ucieczki stało się rodzajem lekcji na temat rzeczywistości – zarówno tej aktualnej, jak i minionej. Na wrześniowych drogach do Siedlec i z powrotem formował się obraz ginącej Rzeczpospolitej, rozłamującej się na dwa kawałki: Polskę patriotycznych frazesów, które okazały się kłamstwem maskującym dramatyczną nieudolność władzy, oraz Polskę zaprzepaszczonych sił i nadziei. W dzienniku, w którym Iwaszkiewicz z fotograficzną dokładnością zapisuje szczegóły swej wrześniowej odysei, jedyne ogólne uwagi dotyczą tej właśnie sprawy, powracają raz po raz i wskazują, że w świadomości pisarza następuje właśnie jakaś zasadnicza przemiana. Zdanie: „wstyd, wstyd, hańba”, zawierające ciężar egzorcyzmowania tego, co w II Rzeczpospolitej było złe, stanie się pod piórem Jarosława Iwaszkiewicza gorzkim pożegnaniem z Polską, do której przyjechał w 1918 roku i która dwadzieścia lat później ginęła pośród apokaliptycznego chaosu.
Nie myślał wtedy o Ziemiańskiej (jej bywalcy „zwiali w niewiadomym kierunku”), dwudziestu czterech wydanych w tym kraju książkach (ich autor leżał twarzą w igliwiu), sympatycznym mu ministrze Becku (pół godziny przed wyjazdem Iwaszkiewiczów ze Stawiska, tą samą drogą, wraz z rządem opuścił Warszawę i gdy jego dawny podwładny pisał te słowa, przebywał już w Łucku) ani antypatycznym Wieniawie-Długoszowskim (który zrzeknie się niedługo nominacji na prezydenta Rzeczpospolitej, sukcesji po Mościckim i którego jeszcze nie widziano w roli postaci tragicznej), ani nawet o tym, co niedawno napawało go otuchą i dumą. Myślał o sprzecznych komunikatach i apelach dotyczących obrony stolicy. Bezwładnej ucieczce władz i wojska. Żołnierzach pozostawionych bez rozkazów i wzgardzonych ochotnikach. Zmarnowanym potencjale sił, bohaterstwa, altruizmu. Po latach wspominał tę chwilę słowami:
„Wielki przełom przeżyłem w r[oku] 1939, kiedy nieprzygotowany zupełnie na to, zobaczyłem zawalenie się domku z kart. Przeżycie tragedii narodowej i rozmyślania o losie ojczyzny przeorały mnie głęboko”.
Dwór w Repkach, otoczony malowniczym parkiem, z uspokajającą aurą ziemiańskiej kultury, gdy uciekinierzy w końcu do niego dotarli, wydał im się ostoją ładu, nieledwie arkadią. Dzieci tam jednak nie było. Dzień wcześniej wyjechały za Bug, w kierunku innego zaprzyjaźnionego majątku – Rohoźnicy Flory i Oskara Meysztowiczów, położonej niedaleko Wołkowyska. Uciekinierzy przekroczyli rzekę w ostatniej chwili, kiedy było to jeszcze możliwe, więc dołączyć do nich już było nie sposób. Iwaszkiewiczowie, zawróceni znad Bugu, wrócili do Repek. Tutaj wraz z innymi przybyszami, którym Wanda Dernałowiczowa udzielała schronienia, brali udział w modlitwach w intencji ojczyzny, spędzili siedemnastą rocznicę swego ślubu. W pochodzącym z tamtejszej biblioteki egzemplarzu powieści Fetysz Zofii Żurakowskiej Iwaszkiewicz odtwarzał dzień po dniu koleje ich niezakończonej jeszcze ucieczki. Tutaj też 17 września odebrano wiadomość o ataku Związku Radzieckiego i pisarz skreślił dwa lakoniczne zdania, oddające zapewne atmosferę panującą we dworze: „Rosja przestąpiła granicę. Panie, zmiłuj się nad nami”.
Wzrósł niepokój o los zagubionych na wschodzie córek. Dochodziły kolejne informacje – o ewakuacji rządu i sztabu generalnego do Rumunii, o postępującej kampanii niemieckiej, choć Repki były jakby poza zainteresowaniem nieprzyjaciela i nadal stanowiły nieoceniony azyl od zewnętrznych wypadków. Przebywanie w tym raju stawało się również coraz bardziej dwuznaczne. 26 września Iwaszkiewiczowie wyjechali w powrotną drogę na Stawisko. Zgodnie z przewidywaniami, wojsko niemieckie zobaczyli po raz pierwszy tej wojny już w Sokołowie, choć nieoczekiwanie byli tam również żołnierze radzieccy. Obraz ten Iwaszkiewicz utrwali w trzecim tomie Sławy i chwały. „Ku swojemu zdziwieniu z daleka na ratuszu miasta ujrzeli czerwony sztandar. Skąd on się wziął teraz z tej strony Bugu, nie zdawali sobie sprawy. W miasteczku na rynku sowieckie czołgi i samochody. Nie brak także było i niemieckich. W ratuszu toczyły się jakieś pertraktacje. Nie zatrzymywali się i pojechali dalej”. Protokół przesuwający radziecką strefę okupacyjną z linii Wisły na linię Bugu i ustanawiający tzw. granicę pokoju między III Rzeszą i Związkiem Radzieckim, zostanie podpisany w Moskwie dwa dni później. W powieści nie wspomina się o radzieckiej inwazji – tym bardziej tajemniczym znakiem były te zdania, zakładające zresztą, że o ile obecność Rosjan w Sokołowie Podlaskim była zaskoczeniem, z tamtej strony Bugu radzieckich żołnierzy należało się spodziewać.
Za Węgrowem natknęli się na niemiecki oddział konwojujący grupę miejscowych Żydów. „Rozległy się salwa za salwą; myśleliśmy, że to egzekucja” – zanotował pisarz, dając świadectwo, że po okupantach już wówczas spodziewał się najgorszego. „Żydzi sprzątali amunicję porzuconą w rowie przez wojsko polskie, a żołnierze popędzali ich do tej roboty, strzelając całymi seriami ponad ich głowami”. Gdy Iwaszkiewicz opisze podobną scenę w Sławie i chwale, doda dialog z jednym z niemieckich żołnierzy, który radzi jadącym, by spieszyli się do Warszawy, gdyż „może my niedługo będziemy tu popasać”, sugerując możliwość zmiany okupacji z niemieckiej na radziecką. Omijając Warszawę (wobec braku perspektyw politycznych i wojskowych oraz katastrofalnej sytuacji mieszkańców, stolica poddała się dwa dni po opuszczeniu przez nich Repek), Iwaszkiewiczowie jechali przez kraj, na którym ostatnie tygodnie odbiły niezatarte piętno, pozostawiając pogorzeliska i ruiny, niesprzątnięte ciała ludzi i zwierząt, tragedie i ślady tragedii, a tuż obok rozrzucone gdzieniegdzie wyspy spokoju. Jedną z nich okazało się Stawisko, choć pierwsze wrażenie tego nie zapowiadało.