Włodzimierz Lubański – wielkość i pech

opublikowano: 2018-05-14, 08:00
wszelkie prawa zastrzeżone
Włodzimierz Lubański mógł zrobić błyskotliwą karierę, jednak na jego transfer do Realu Madryt za astronomiczną sumę miliona dolarów nie zgodził się Komitet Centralny PZPR. Kto wie, jak potoczyłyby się losy polskiej reprezentacji na Mundialu w 1974 roku, gdyby rok wcześniej Lubański nie doznał poważnej kontuzji?
reklama

Włodzimierz Lubański u szczytu kariery

6 czerwca 1973 roku, w trakcie słynnego meczu Polska – Anglia w Chorzowie, fantastycznie rozwijająca się kariera Włodzimierza Lubańskiego stanęła pod znakiem zapytania. Repetycja jeszcze starszej historii, także odnoszącej się do Włodka (niech wybaczy to przepełnione sympatią przejście na „ty”), wydaje się niezbędne. Bo brak zdrowia już osiem lat wcześniej postawił Lubańskiemu weto, choć w zupełnie innych okolicznościach i na nieporównywalnie mniejszą skalę.

Wiosna 1965 roku. W Zabrzu już zdążono zapomnieć, że Górnik to gra w lidze pięknie, ale tylko w latach nieparzystych: 1957, 1959, 1961 – mistrzowskie tytuły.

W roku 1958, 1960, 1962 – laury zdobywali inni. W 1963 roku sprawy znów wróciły do normalnego trybu, w sezonie następnym nastąpił przełom, bo korona została w klubie z ul. Roosevelta. Włodek odczuwał tę satysfakcję, że już osobiście współuczestniczył w przełamaniu klątwy lat parzystych. Rok wcześniej wszedł szturmem do podstawowego składu Górnika, zdążył jako 16-latek (!) zadebiutować w drużynie narodowej i złożyć autograf na liście strzelców. Jesienią sezonu 1964/1965 regularnie przebywał na murawie. Później nastała cisza. Była na tyle dojmująca, że słychać było zakłócony rytm serca. 21 marca 1965 roku Górnik na inaugurację rundy wiosennej podejmował stołeczną Gwardię. Pal licho wynik (obligatoryjnie korzystny dla gospodarzy, dokładnie 4:2), pal licho bagatelną z punktu medycznego absencję Jerzego Musiałka.

Z Lubańskim sprawa była bardzo poważna. „Zanosi się na to, że nie zobaczymy go szybko na boisku. Grypa, jaką ostatnio przeszedł, spowodowała u niego uszkodzenie zastawek sercowych i lekarze zabronili mu w tej sytuacji gry w piłkę – poinformowali nas przed meczem działacze Zabrza. Bardzo to smutna wiadomość. Na szczęście diagnoza nie jest jeszcze ostateczna i być może w toku przeprowadzanych obecnie badań okaże się, że jest to tylko przejściowe osłabienie, po którym odzyska on normalną wydolność serca. Życzymy mu w każdym razie jak najszybszego powrotu do zdrowia” – podtrzymywały Lubańskiego na duchu łamy katowickiego „Sportu”.

Kopia medalu i autograf Włodzimierza Lubańskiego w Alei Gwiazd Sportu w Dziwnowie (fot. Kontrola, opublikowano na licencji Creative Commons CC0 1.0 Universal Przekazanie do Domeny Publicznej)

W czym tkwiło źródło nieszczęścia? Pierwotna diagnoza lokalizowała pasożyta w przewodzie trawiennym. Przedawkowanie tabletek, branie ich bez koniecznej kontroli mogło stanowić praprzyczynę. Ale najbardziej prawdopodobna wydaje się wersja z niezaleczeniem przebytej grypy. Każdy wie, że skutki tego mogą być fatalne. Nawet najgorsze z możliwych. Podjęto decyzję, że niezbędny będzie wyjazd do Krakowa. Tam wschodząca, bo dopiero 18-letnia gwiazda polskiego futbolu trafiła do kliniki cieszącego się ogromnym autorytetem prof. Leona Tochowicza. W czasie okupacji był jednym z naukowców brutalnie potraktowanych przez hitlerowców w ramach tak zwanej „Sonderaktion Krakau”, był trzykrotnym rektorem Akademii Medycznej, autorem prawie stu publikacji naukowych. Uważany jest za pioniera kardiologii prewencyjnej w naszym kraju.

reklama

Włodek jechał z duszą na ramieniu do profesora, bo krótko wcześniej stanowczo pochopnie stwierdzono, że to już koniec futbolowej przygody. Leon Tochowicz na szczęście nie potwierdził hiobowej wieści. Wprawdzie zalecił kilkumiesięczną przerwę, ale żadnego szlabanu na piłkę nie dał. Informacja o nagłej śmierci prof. Tochowicza wpędzała w nastrój przygnębienia. Polska oczywiście z zapartym tchem śledziła bój Lubańskiego o powrót do zdrowia, między innymi za sprawą redaktora naczelnego „Tempa” Jana Rottera, który akurat na całkiem innych łamach opisał dramat Włodka. Już po powrocie Lubańskiego na ligowe boiska z początkiem września 1965 roku okazało się, że musi być odporny na bezpardonowy atak ze strony, która do tej pory wydawała się być Włodkowi jak najbardziej przychylna. Górnik Zabrze toczył u siebie ligowy mecz z Legią Warszawa i dopiero na samym finiszu uratował remis.

Uczynił to zawodnik, który po wielomiesięcznej przerwie wrócił do gry. Właśnie Lubański! Choć daleki od optymalnej formy, mógł liczyć Włodek na taryfę ulgową u sprawozdawców, zwłaszcza u jednego? Oczywiście. Gdy następnego dnia zanurzył się Lubański w lekturze, nie mógł uwierzyć własnym oczom: „Do 88. minuty Legia prowadziła 1:0. W chwili jednak, kiedy nawet najwięksi fanatycy Górnika pogodzili się z jego porażką, padło wyrównanie. Uzyskał je w zamieszaniu podbramkowym najsłabszy zawodnik na boisku Lubański. Zmarnował poprzednio setki adresowanych do niego podań, nie potrafił skierować piłki do bramki nawet, gdy był sam na sam z Fołtynem, ale w tej jednej sytuacji stanął na wysokości zadania. Z odległości 6-7 metrów strzelił przytomnie w przeciwległy róg i zastępujący Fołtyna od 69. minuty Grotyński nie miał żadnej szansy obrony. (...) Dwa słowa o Lubańskim. Jest całkowicie nieprzygotowany do występów w lidze i lepiej będzie dla niego i dla Górnika, jeśli kierownictwo zabrzańskiego klubu udzieli mu urlopu przynajmniej do marca przyszłego roku. O jego występach przeciwko LASK-owi nie ma w tej chwili mowy i lepiej przygotować do tego zadania Dudysa lub Czoka, niż liczyć na «cud» z Lubańskim. W spotkaniu z Legią był on tak żenująco słaby, że praktycznie stanowił... dwunastego gracza drużyny warszawskiej. Dlaczego zamiast niego zmieniono Floreńskiego – trudno zrozumieć. Wydaje się, że przesunięcie Florka do ataku przy zmienionej roli Szołtysika dałoby większe efekty niż... wyrównanie w 88. minucie” – napisał ówczesny redaktor naczelny „Sportu” Tadeusz Bagier.

reklama
Kazimierz Górski i Jan Domarski w 1973 roku (opublikowano na licencji Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Netherlands)

Co były warte te przepowiednie? Hm, 24 października tegoż roku Polska rozgromiła Finlandię w Szczecinie 7:0, zaś tłumy euforycznie zniosły Lubańskiego na rękach do szatni. Znów był absolutnym panem sytuacji. Nad kibicami, samym sobą i autorem komentarza do meczu z Legią. Drugi akt „zemsty” na Bagierze, skądinąd wielce zasłużonym szefie „Sportu” przez niemal ćwierćwiecze, miał miejsce na łamach tego popularnego dziennika akurat wiosną 1973 roku. Teraz to z ust Lubańskiego padły w przeciwną stronę mocne słowa. Piłkarz retrospektywnie postawił wobec dziennikarza pytanie, czy przed laty aby nie zblamował się, ferując zbyt surowe wyroki... Właśnie rzeczonej wiosny Włodek jeszcze nie wiedział, że czeka go zdecydowanie większy dramat niż poprzednio. Nie było jednak żadnych podstaw, aby się martwić o własny los. Recenzje po okraszonym złotym medalem Polaków turnieju olimpijskim w Monachium były wprawdzie relatywnie umiarkowane, bo największy splendor spadł na bohatera finałowego meczu z Węgrami Kazimierza Deynę (przy zachwytach nad dubletem ustrzelonym przez „Kakę” kosztem Istvana Gecziego najwyraźniej w mym przekonaniu nie doceniono kapitalnej gry Lubańskiego, choć nieco na dalszym planie w konfrontacji z Madziarami). Ponadto zaraz po igrzyskach nie został sfinalizowany epokowy transfer Włodka do Realu Madryt, o czym Lubański marzył.

reklama

Ten tekst jest fragmentem książki „Jak to było naprawdę. Niezwykłe opowieści sportowe”:

„Jak to było naprawdę. Niezwykłe opowieści sportowe”
cena:
39,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Liczba stron:
240
Format:
A5
ISBN:
978-83-66008-00-7

Za to forma w koszulce z Białym Orłem stała na iście rewelacyjnym poziomie. Nawet po przegranym meczu eliminacyjnym w Cardiff (0:2 z Walią) właśnie Włodek znalazł się w grupce graczy, którym z pełnym przekonaniem udzielono rozgrzeszenia. Hat trick ustrzelony kosztem Amerykanów w Łodzi mógł przejść bez głośniejszego echa. Tak samo dublet we wrocławskim meczu z Irlandią. Paradoks, że najbardziej spektakularny wyczyn odnosił się do meczu akurat tylko zremisowanego z Jugosławią na Stadionie Dziesięciolecia. Gdyby wtedy funkcjonował kanał YouTube, idę o zakład, że internauci pieliby z zachwytu na całym świecie. Korner, dynamiczny wyskok w powietrze i z odległości kilkunastu metrów piorunujący strzał głową. Enver Marić, bramkarz światowego formatu, nawet nie zdążył jęknąć...

Przerwana kariera

To wszystko jednak były tylko próbne manewry przed wojną z Anglikami, choć niepowodzenie w Cardiff miało swój konkretny wymiar straty dwóch punktów. Akurat bardziej do nas niż do nich zdawały się odnosić słowa Winstona Churchilla, te o krwi, pocie i łzach. Bo kolejna porażka praktycznie eliminowała Orły Kazimierza Górskiego z mundialowej stawki. Z Lubańskim w składzie szanse na sukces ulegały wyraźnemu zwiększeniu. Wcale jednak, przynajmniej na papierze, nie były to szanse duże. To Alf Ramsey, a nie Kazimierz Górski miał w kolekcji „Złotą Nike”, inaczej Puchar Julesa Rimeta. To Anglicy, wprawdzie z przerwami, meldowali się w mundialach. Polacy uczynili to zaledwie raz, jeszcze przed wojną, w 1938 roku. Nieszczęście czasem chowa się pod litrami potu wylanego na treningach. Jeśli chodzi o Włodka, to przypadkowym winowajcą okazał się akurat kolega z drużyny, potężnie zbudowany stoper Górnika Jerzy Gorgoń. Nikt nie miał pojęcia, jakie konsekwencje wywołała ta przypadkowa interwencja tak zwanym wślizgiem. Pewne było natomiast, że rozpoczął się wyścig z czasem, którego odmierzanie zakończy się 6 czerwca równo z pierwszym gwizdkiem austriackiego arbitra Paula Schillera. Dopiero wtedy stanie się jasne, czy Włodek zdążył. Z konieczności dostał od Górskiego wolną rękę. Ćwiczył w samotności, jakby potajemnie szykował się do prywatnej wojny. Miał przynajmniej paru podmiotom coś do udowodnienia w kontekście „angielskiego futbolu”. Wyrównanie rachunków krzywd miało w tym przypadku klubowy kontekst, obejmujący zdarzenia sprzed dwóch lat. Włodek nie był w pełni zdrowia, gdy Górnik zderzał się wiosną 1971 roku w pucharowym dwumeczu z Manchesterem City. W końcu okazało się, że to akurat trójmecz, bo o awansie Anglików przesądził dodatkowy mecz w Kopenhadze.

reklama
Gwiazda w Alei Gwiazd Sportu we Władysławowie (fot. Lukasz2, opublikowano na licencji Creative Commons CC0 1.0 Universal Przekazanie do Domeny Publicznej)

Wcześniej jednak Lubański przekonał się boleśnie, jak daleko może sięgać ludzka zawiść. Oto błyskawicznie zapomniano, że to Włodek otworzył wynik na 1:0 w Chorzowie i że to z jego asysty skorzystał Erwin Wilczek przy golu na 2:0. Zamiast podziwiać herosa, który odważył się zaryzykowanie własnego zdrowia i na dodatek powtórzył to na Maine Road, Lubańskiego powitano po powrocie z Manchesteru w sposób okrutny i zarazem chamski. Włodkowi przyklejono do pleców skrajnie złośliwy, w wymowie wręcz obelżywy epitet „Biały anioł”, który miał być adekwatny do rzekomo objawionego na Maine Road tumiwisizmu. Prawda natomiast była taka, że Włodek chciał za wszelką cenę pomóc. Tylko kto chciał tej prawdy wysłuchać? Atmosfera przed meczem z Anglią stawała się coraz gorętsza. Przyjeżdżali coraz to nowi goście, niekiedy sławni z wielkich aren futbolowych. Na przykład już w nowej roli, dziennikarza, zjawił się znakomity napastnik „Sbornej” Wiktor Poniedielnik. I jemu przyszło zaraz po przerwie paść na kolana przed niesamowitym wyczynem Lubańskiego, który w wielkim stylu skorzystał z chwili nieuwagi Roberta Moore’a. Zarówno sama ucieczka, jak i następujący po niej kapitalny strzał w pełnym biegu były światowego formatu. Nadeszła 54. minuta, jakże kłamliwie opisywana przez niektórych „kronikarzy”. Ledwie przed rokiem wyczytałem gdzieś, że Lubański wychodził na pozycję „sam na sam” z bramkarzem Peterem Shiltonem i brutalnie kopnięty przez Roya McFarlanda doznał złamania nogi. Zaiste, słynnego powiedzenia ks. Józefa Tischnera o prawdzie absolutnie nie da się zastosować do przytoczonej wersji wydarzeń.

reklama

Było całkiem inaczej. Włodek wystartował do piłki w bocznym sektorze boiska i blisko linii autowej. Gdzie tam do znalezienia się oko w oko z Shiltonem. Zahaczony przez McFarlanda, jednak bez żadnej brutalności, padł na murawę i już z niej nie wstał. Nosze, karetka, wylane morze łez, co mistrzowskim fleszem uwiecznił „papież” polskich fotoreporterów sportowych, niedawno zmarły Eugeniusz Warmiński... Rozpoczęła się gehenna.

Pierwszą diagnozę postawił klubowy lekarz Górnika, Herbert Głuch. Stwierdził on zerwanie zewnętrznego więzadła prawego kolana i uszkodzenie obu łąkotek. Gips, nadzieja, walka z czasem. Teraz wierzyć się nie chce, ale wtedy nikomu nie mieściło się w głowie, że Lubańskiego może zabraknąć w rewanżu na Wembley. Ba, występ przeciwko Walii w Chorzowie, zaplanowany kilka tygodni wcześniej, też wydawał się realny. Lecz pod warunkiem właściwego przeprowadzenia operacji w Piekarach Śląskich. Przegrały obie strony. Lekarze, którzy ewidentnie popełnili błąd w sztuce, a przede wszystkim pacjent, który po nieuchronnym skreśleniu w kalendarzu hasła „Wembley” mimo wszystko nie uczynił tego w odniesieniu do przyszłorocznego terminu mundialu. Z tym, że awans musieli wywalczyć koledzy, za których ściskał kciuki. Także w centrum Londynu, gdzie 17 października 1973 roku dokonał się historyczny akt. Lubański musiał być tego naocznym świadkiem. Ale nade wszystko musiał się przyzwyczaić do końskiej dawki ćwiczeń, dźwigania ciężarów, przezwyciężania bólu, przełamywania bariery strachu. Musiał zagrać va banque, jak w meczu o najwyższą stawkę. Z tą różnicą, że piłka czasowo znalazła się na aucie. Lecz jeszcze mogła sprawdzić stan niemieckich trawników.

Ten tekst jest fragmentem książki „Jak to było naprawdę. Niezwykłe opowieści sportowe”:

„Jak to było naprawdę. Niezwykłe opowieści sportowe”
cena:
39,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Liczba stron:
240
Format:
A5
ISBN:
978-83-66008-00-7

Lubański i powrót do wielkiej piłki

Zwołane w lutym 1974 roku konsylia z udziałem największych autorytetów polskiej medycyny sportowej pozwalały na kreślenie optymistycznego scenariusza zdarzeń. Powrót Włodka na boisko zdawał się przybliżać z każdym dniem. Czas próby wyznaczono na ligowy mecz z Zagłębiem Wałbrzych, jeszcze naniesiono korektę i wreszcie 7 kwietnia Lubański pojawił się na chorzowskim stadionie przy ul. Cichej 6. Górnik gładko przegrał z Ruchem 0:3, tematem dnia był jednak powrót Włodka. „Zagrał tylko przez 45 minut, ale spokojnie można było już stwierdzić, że najgorsze ma za sobą” – napisał sprawozdawca, co niestety okazało się przejawem wishful thinking. Bo tak po prawdzie stało się tego dnia akurat najgorsze. Nadwerężone miesiącami morderczego wysiłku kolano wprawdzie niby nie odmówiło posłuszeństwa, ale o toczeniu normalnej gry na najwyższym poziomie nie było mowy. Interwencja chirurgiczna, i to szybka, stała się nieuchronna. Tylko gdzie? Upadła nadzieja na bilet do Monachium. Zamiast tego trzeba było się udać do Wiednia.

reklama
Bilet na mecz Górnika Zabrze z Machesterem City (domena publiczna)

Zanim to nastąpiło, nie tylko mnie zszokowała treść notatki zamieszczonej w gazecie. Wcale nie na stronie tytułowej, tylko gdzieś wewnątrz numeru poinformowano w ramce, że Włodzimierz Lubański nie pojedzie na mistrzostwa świata. Lakonicznie, bez komentarza. Na stronie trzeciej nie używano czerwonego koloru, więc ramka była czarna. Adekwatnie do nastroju Lubańskiego i każdego, kto przeczytał ów news.

Profesor Oswald Schwinger miał znakomite notowania w środowisku lekarskim, w kręgach sportowych nie wszystko układało się jak w bajce. Wiosną 1969 roku opinią publiczną Wiednia wstrząsnęły echa konfliktu w łonie słynnego Rapidu, skąd za głoszenie niewygodnych poglądów Schwingera (byłego lekarza klubowego) usunięto, zaś przeciwko Gerhardowi Hanappiemu, który najpierw był piłkarską ikoną austriackiego futbolu oraz Rapidu, a później wziętym architektem, wdrożono postępowanie dyscyplinarne. Już po przedwczesnej śmierci Hanappiego, zaprojektowany przez niego Weststadion przemianowano na... Gerhard Hanappi Stadion. Najważniejsze, że podczas operacji Lubańskiego Schwinger potwierdził renomę wybitnego specjalisty. Wcześniej pomógł w potrzebie sławnemu bułgarskiemu napastnikowi, „Gundiemu” Asparuchowowi, teraz identycznie postąpił z Włodkiem. Schwinger podobno już w dziesięć minut chciał przystąpić do operacji Lubańskiego, bo stan kolana był krytyczny i pod żadnym pozorem nie wolno było marnotrawić czasu. I tak go zmarnowano wystarczająco...

reklama

Kiedy na Waldstadionie we Frankfurcie nad Menem rozpoczynały się finały X Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej, Włodek śledził przebieg meczu w wiedeńskiej klinice przed telewizorem. Wiedział, że stracił mundial. Lecz wiedział i to, że prof. Schwinger przywrócił nadzieję komuś, kto miał dopiero 27 lat i kogo wprawdzie zabrakło w Murrhardt, Stuttgarcie, Monachium, ale wciąż miał do napisania wiele następnych rozdziałów historii polskiego futbolu. Przynajmniej teoretycznie. „Sportowiec, który ufał i któremu nie powiedziano prawdy, z którym postąpiono nieludzko, przez wiele miesięcy powodowany tylko ślepą miłością, przecierpiał więcej niż może wytrzymać jeden człowiek. Dlaczego ta wielka miłość była miłością nieszczęśliwą i dramatyczną? – pytał publicznie redaktor Maciej Biega, który od chwili fatalnej kontuzji na Stadionie Śląskim był przy Włodku bodaj najbliżej ze wszystkich polskich dziennikarzy, i rozwijał wątek: – Prawie wszyscy (na mundialu) pytają o Lubańskiego. Gazety podały, że przyjedzie na mistrzostwa świata jako gość honorowy. Czy mówić im, że on już nie ma siły, żeby unieść ciężar honorowych zaszczytów? Chcą wiedzieć, jakie są jego losy. Jak wyjaśnić obcym, że medycyna sportowa jest wielką przeszkodą na drodze polskiego wyczynu? Doszliśmy do miejsca, gdzie nieprawość i bezwład otępiły, przyzwyczaiły do szokującej codzienności...”. 23 marca 1975 roku 18 tysięcy widzów w Rybniku nadzwyczaj serdecznie powitało Lubańskiego długotrwałą owacją, nawet wtedy, gdy posyłał piłkę do siatki „ich” ROW-u. Nie licząc trzech kwadransów, protokolarnie odnotowanych rok wcześniej podczas ligowego meczu w Chorzowie, właśnie 23 marca 1975 roku skończyło się to, co zaczęło 6 czerwca 1973 roku.

Radość po golu Grzegorza Laty w meczu o trzecie miejsce na Mistrzostwach Świata w 1974 roku (fot. Bundesarchiv, opublikowano na licencji Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Germany)

Dramat piłkarza, który po prawie dwóch latach katorgi, niezasłużonych krzywd za cudze winy był na tyle wielki, a mimo to chciał i potrafił wrócić. Pozostały mi do rozstrzygnięcia kwestie natury subiektywnej. Zwłaszcza dwie: Czy udało się w pełni odzyskać dawnego Włodka? Przy mym ogromnym szacunku dla Lubańskiego nie mogę udzielić twierdzącej odpowiedzi. Nawet czas nie jest w stanie zakłócić ostrości obrazu. Do chwili kontuzji mieliśmy do czynienia z piłkarzem bezapelacyjnie światowego formatu. Bez problemu mogę przytoczyć dziesiątki dowodów ligowych, pucharowych i odnoszących się do drużyny narodowej na okoliczność, że Włodzimierz Lubański był zawodnikiem po prostu fenomenalnym. Później bardzo chciał znów nim zostać, ale tego już nie dało się zrobić. Bo nawet prof. Schwinger nie mógł być cudotwórcą. A co z hipotetyczną gwarancją na grę w upragnionym mundialu w 1974 roku, skoro nawet bez Lubańskiego Biało-Czerwoni poradzili sobie doskonale? Cóż, trenera Górskiego niestety już nie poprosimy o ekspercką opinię. Zresztą, znając dyplomatyczny talent pana Kazimierza... Pozostaje wyrażenie własnego poglądu, obowiązkowo kontrowersyjnego. Z tym, że akurat nie dla mnie. Otóż absolutnie nie wyobrażam sobie, aby mając do dyspozycji Lubańskiego w pełni zdrowia nie znalazł dla niego Górski miejsca na placu. To po prostu wykluczone ze względu na niebiański pułap ówczesnej formy, wręcz jej apogeum, tudzież wybitną klasę Włodka. Pamiętajmy ponadto, że – umownie rzecz ujmując – od niego zaczynało się ustalanie składu, nie jego uzupełnianie. Problem w tym, choć przecież nikt tego nie chciał, że autentycznej gwieździe nie pozwolono wtedy zaświecić pełnym blaskiem. Ba, nie pozwolono na nic...

Ten tekst jest fragmentem książki „Jak to było naprawdę. Niezwykłe opowieści sportowe”:

„Jak to było naprawdę. Niezwykłe opowieści sportowe”
cena:
39,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Liczba stron:
240
Format:
A5
ISBN:
978-83-66008-00-7
reklama
Komentarze
o autorze
Jerzy Cierpiatka
Dziennikarz sportowy. Reporter i felietonista „Tempa”, „Gazety Krakowskiej”, „Dziennika Polskiego”, „Przekroju”. Autor i współautor wielu książek dotyczących historii sportu.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone