Wilm Hosenfeld – ten przyzwoity oficer z Wehrmachtu
Ten tekst jest fragmentem książki Eugeniusza Cezarego Króla „Na początku była Mein Kampf”.
Miarą przyzwoitości niemieckiego gospodarza sportowych obiektów Legii może być [...] przypadek Karla Hörlego – żołnierza, a przed wojną komunisty i działacza lewicowych związków zawodowych, ciężko poszkodowanego wskutek przesłuchań przez Gestapo i pobytu w obozie koncentracyjnym. Został on przydzielony do dyspozycji Wilma Hosenfelda, któremu opowiedział swoje przeżycia, choć zastrzegł się, że zabroniono mu o tym mówić. Od stóp do głów nie ma kawałka zdrowego ciała – relacjonował przejęty autor dzienników. Pokazał mi stopy. Były pokryte bliznami i krwiakami. Zrobiono mu bastonadę. Tak długo bito go kijami w gołe podeszwy, aż ciało na nich zamieniło się w strzępy. Prawie nie ma zębów, wybito mu je podczas przesłuchań, a kiedy leżał na ziemi, SS-man kopniakiem złamał mu szczękę. […] Teraz, kiedy wiem, w jaki sposób obchodzono się z własnymi rodakami, mogę sobie wyobrazić, jak maltretowano nieszczęsnych Żydów i Polaków. Ale zachodzę w głowę, skąd wywodzą się ci podludzie? I W. Hosenfeld dodawał w formie chrześcijańskiego memento: Jeśli ktoś nie chce wierzyć w niebo, to musi jednak wierzyć w piekło, gdzie te potwory ponosić będą wieczną karę, bo doczesnej kary będą one próbowały uniknąć popełniając samobójstwo, ale nie ujdą Bożej sprawiedliwości. To musi być wieczne potępienie, bo inaczej Boże istnienie i Boża mądrość okazałyby się niedoskonałe.
Sposób, w jaki postępował Wilm Hosenfeld ze swoimi podwładnymi, nie tylko Polakami, lecz również o żydowskim pochodzeniu, zaskarbił mu mnóstwo sympatii i uznanie. Okazywano mu to na co dzień, a szczególną okazją stał się obiad w przeddzień Wigilii Bożego Narodzenia w 1943 roku, zorganizowany przez polskich pracowników szkoły sportowej Wehrmachtu. Wilm Hosenfeld jako gospodarz doświadczył polskich obyczajów wigilijnych, łamał się opłatkiem, spożywał tradycyjne potrawy, oczywiście czerwony barszcz. Dzięki kontaktom z dyrektorem fabryki Wedla obdarował uczestników uroczystości torebkami cukierków, sam dostał prześliczną, małą choineczkę.
Podniosły nastrój gwałtownie się zmienił w trakcie nieco późniejszej rozmowy Wilma Hosenfelda z niemieckim współpracownikiem, który właśnie powrócił z Berlina. Wezwano go tam, ponieważ jego dom stał się obiektem alianckiego bombardowania. Dotarł na miejsce akurat wtedy, kiedy z piwnicy zburzonego budynku wydobywano zwłoki jego rodziców, żony i trojga dzieci. Mówi, że stał jak wryty i tylko patrzył tępo na robotników i na zwłoki, a kiedy spojrzał na dłonie 10-letniego chłopca i 12-letniej córeczki, i zobaczył, że drapiąc w śmiertelnym strachu ścianę, starli sobie aż do kości opuszki palców, to coś w nim pękło. A kiedy składano ciała do masowego grobu, wydawało mu się, że to wszystko zupełnie go nie dotyczy. Teraz stopniowo dochodzi do siebie, ale nie wie, jak sobie poradzi z życiem. Nie wiedziałem, co mam mu powiedzieć – zapisał kompletnie roztrzęsiony Hosenfeld. Kiedy po kilku dniach spotkał dotkniętego strasznym nieszczęściem rodaka, usłyszał od niego, że Bóg opuścił jego rodzinę, nie pomógł jej, a ta i inne ofiary składane w ofierze ojczyźnie pójdą na marne.
Wilm Hosenfeld, z właściwą sobie skłonnością do wzniosłego, niepoprawnego optymizmu, odpowiedział: Całe to cierpienie i niezawinione umieranie wymaga od nas, którzy przeżyliśmy, największego hartu ducha i bohaterstwa, jakim może wykazać się człowiek. Zmarli mogą żyć dalej dopiero wtedy, kiedy zmartwychwstają w naszej pamięci, wtedy bowiem ich śmierć była zasiewem nowego życia. – Czy on mnie zrozumiał? Był jeszcze pod zbyt wielkim wrażeniem tragedii, którą przeżył. Potem zdałem sobie sprawę z tego, że nic nie pojął – przyznał z wielkim smutkiem autor listu, choć jeszcze całkiem niedawno jego myśli poruszały się podobnym torem.
Innym, oprócz wigilijnego spotkania, przejawem szacunku polskich i (zakonspirowanych) żydowskich podwładnych wobec niemieckiego przełożonego stał się ich list dziękczynny z 29 marca 1944 roku. Podpisały go 27 osób ze szkoły sportowej Wehrmachtu. Część polskojęzyczna listu była krótka: Panu kapitanowi Hosenfeldowi z podziękowaniem za opiekę wdzięczni pracownicy; pod tekstem następowały odręczne podpisy. Tekst niemiecki był dłuższy i bardziej zobowiązujący: Wielce Szanowny Panie Kapitanie! W czasie kiedy mieliśmy zaszczyt pracować z Panem, poznaliśmy i doceniliśmy Pana jako dobrego, troskliwego ojca i wzorowego szefa, tak iż najchętniej chcielibyśmy z Panem stale współpracować. Dzisiaj zebraliśmy się nie po to, aby się z Panem żegnać, lecz aby wyrazić Panu szacunek, przekazując mu mały prezent. Oby ten prezent był trwałą pamiątką, ciągle przypominającą Panu polskich pracowników szkoły sportowej. Niechaj Madonna z Częstochowy przyniesie Panu i Pańskiej Rodzinie nieustające szczęście i błogosławieństwo.
Zawartość tego listu sugerowała, że jego odbiorca żegna się z Warszawą. Wynikać to mogło z orzeczenia komisji lekarskiej z końca lutego 1944 roku o całkowitej zdolności Wilma Hosenfelda do służby wojskowej i to nie tylko na tyłach. Sam zainteresowany szykował się nawet do wyjazdu na front, ale ostatecznie do tego nie doszło. Pozostał więc na swoim stanowisku, zapewne dlatego, że władze wyższe wysoko ceniły jego działalność.
Od jesieni 1943 roku, a w szczególności wiosną 1944 roku sytuacja militarne Niemiec była beznadziejna. Mimo to – lub właśnie dlatego – w okupowanej Warszawie w reakcji na coraz śmielsze akcje polskiego podziemia represje nasilały się niepomiernie. Coraz częściej dochodziło do łapanek, aresztowań i publicznych egzekucji. Wilm Hosenfeld dostrzegał tę fatalną koincydencję: ma się uczucie, że siedzi się na beczce prochu – donosił żonie pod koniec listopada 1943 roku. Był też zdania, że próby zdławienia polskiego oporu przez eskalowanie terroru są skazane na całkowite niepowodzenie. Z pewnością widział scenę publicznej egzekucji 20 Polaków w październiku 1943 roku, skoro podkreślał, że kilku rozstrzeliwanych nawoływało stojący wokół tłum do dalszego oporu i mówiło, że nie powinni się smucić. Oni umierają za wolną Polskę. Inny zaintonował pol[ski] hymn narodowy. Mimo masowych rozstrzeliwań polskich zakładników napady na niemieckich żołnierzy i cywilów nadal trwają – zapisał w dziennikach dwa dni później. Kiedy do Wilma Hosenfelda dotarła pod koniec marca 1944 roku opinia generalnego gubernatora Hansa Franka o tym, że [p]rzyboczny kraj Rzeszy [Generalne Gubernatorstwo/GG – przyp. ECK] jest jak nigdy dotąd całkowicie przepełniony frontowym zapałem, opatrzył te słowa następującym komentarzem: Kto zna tutejsze stosunki, tego jedynie może ogarnąć zdziwienie, jak odpowiedzialny szef rządu [GG – przyp. ECK] może mówić takie rzeczy, wprowadzając w błąd opinię publiczną. Niemożliwe, żeby nie wiedział, jak bardzo jest zagrożone bezpieczeństwo publiczne, jak w coraz większym stopniu bandyci i nielegalne grupy oporu organizują się i zwierają szyki.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Eugeniusza Cezarego Króla „Na początku była Mein Kampf” bezpośrednio pod tym linkiem!
Wobec rosnącego napięcia Wilm Hosenfeld starał się pilnować najbliższego sobie obszaru wolności, realizując jak najpełniej program szkoły sportowej. Chętnie też wykonywał poruczone mu przez Komendanturę zlecenia specjalne, gromadząc dzięki temu interesujące i pożyteczne doświadczenia. W lipcu 1943 roku wystąpił w roli kuriera i zawiózł pociągiem do Krakowa pocztę służbową. Towarzyszył mu w tej, w istocie tajnej, podróży jego polski przyjaciel Antoni Cieciora. W drodze powrotnej obaj odwiedzili jeszcze spokrewnioną z Cieciorą polską rodzinę w Miechowie. Przyjmowano nas z gościnnością, która po prostu nie ma sobie równej – napisał w liście do żony kapitan Wehrmachtu.
[…]
Wobec zaogniającej się sytuacji i w związku z decyzją o przekształcaniu Warszawy w „twierdzę” (Festung Warschau) Wilmowi Hosenfeldowi przydzielono nowe zadania. Miał dowodzić jednym z podrejonów na wypadek powstania zbrojnego w mieście. Trafnie ocenił, że obrona Warszawy przez niemiecką załogę będzie problematyczna92, jednakże stało się to oczywiste dopiero jesienią 1944 roku. W każdym razie w końcu lipca 1944 roku oficer wychowania fizycznego Wehrmachtu utracił swoje gospodarstwo sportowe na warszawskim Czerniakowie. Jego obszar wolności skurczył się do minimum…
Po wybuchu Powstania Warszawskiego Wilm Hosenfeld znalazł się w sztabie Komendantury Wehrmachtu ulokowanej w Pałacu Saskim. Przez pierwsze dwa tygodnie sierpnia 1944 roku Komendantura dostała się w stan oblężenia, jednak z racji służby w oddziale oficera Ic (wywiad i kontrwywiad, w tym kontakt z policją i SS), a nawet przejściowo pełniąc jego funkcję, Hosenfeld był dobrze poinformowany o tym, co się działo w mieście. Stąd jego dzienniki i listy do rodziny zawierają wiele ważnych informacji, dotyczących przebiegu walk postrzeganych z perspektywy niemieckiego dowództwa. Znał rozkaz Hitlera o zrównaniu Warszawy z ziemią, co uznał za bankructwo naszej polityki wschodniej. I uzupełnił: burząc Warszawę, stawiamy tej polityce kamień nagrobny.
Rejestrował akty niszczenia architektury i infrastruktury w polskiej stolicy, wskazywał na coraz krwawsze pasmo zbrodni wobec cywilnych mieszkańców. Na płonących ulicach rozgrywają się sceny rozdzierające serca – zapisał z wyraźnym przejęciem. Ludność siedzi w piwnicach, a podczas akcji ewakuacyjnych wypędzana jest na ulicę, mężczyźni, kobiety i dzieci. Wczoraj zabijano tylko mężczyzn, dzień wcześniej również kobiety i dzieci. Autor wskazywał na szczególne okrucieństwo formacji SS i policji, wiedział o ekscesach oddziałów specjalnych SS pod dowództwem Bronisława Kaminskiego – rabują i chleją, a także hordy Oskara Dirlewangera. Dla Hosenfelda nie było też tajemnicą postępowanie Armii Czerwonej wobec powstańców. Używał dosadnych sformułowań: Rosjanie podle wystawili ich do wiatru” albo tak uwłaczająco pozostawili Polaków na lodzie.
[…]
W Warszawie już się skończyło. Byłem dzisiaj w mieście – napisał Hosenfeld do domu. Po drodze mijałem niekończące się kolumny wziętych do niewoli powstańców. Nie mogliśmy się nadziwić ich dumnej postawie, kiedy przechodzili. Byli porządnie ubrani, nienagannie ogoleni, prawie wymuskani. Sami młodzi ludzie, tylko oficerowie byli mniej więcej w moim wieku, ale też daleko nie wszyscy. I ta armia istniała przez pięć lat pod niemieckim panowaniem, a my prawie w ogóle nie mieliśmy o tym pojęcia – zdumiewał się autor listu. Jego pogląd na temat wolnościowego zrywu Polaków pozostał ambiwalentny. Z jednej strony byli to wrogowie, a nawet bandyci. Z drugiej jednak naród godny współczucia, walczący o wolność, prześladowany niegodnymi metodami, zdradzony przez wiarołomnych sojuszników. Można więc powiedzieć, że po części dawała o sobie znać oficjalna propaganda Trzeciej Rzeszy, po części jednak – i to znacznej – empatia wobec prześladowanych, biorąca się z wyznawanych zasad wiary katolickiej i osobistych kontaktów z zaprzyjaźnionymi mieszkańcami Polski.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Eugeniusza Cezarego Króla „Na początku była Mein Kampf” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ponad miesiąc, od 19 września do 27 października 1944 roku, Wilm Hosenfeld kwaterował we wspomnianym już majątku Młotki pod Warszawą. W tym czasie powstało kilkanaście zapisów diarystycznych i listów do rodziny, a także jeden tekst, który zwraca uwagę swoją przejmującą treścią. Był to list do rodziców 19-letniego Josefa Zieringera z Bawarii, którego niepochowane jeszcze zwłoki Hosenfeld odkrył na prowizorycznym cmentarzu żołnierzy niemieckich w Macierzyszu. Stoję przed zabitym i nie jestem w stanie iść dalej – pisał kapitan Wehrmachtu. A gdyby to był mój syn? Klękam przy nim, odsłaniam płachtę i spoglądam na młodą, ładną twarz, oczy są lekko uchylone, tak samo usta. Nie widać rany. Zmierzwione włosy opadają mu na czoło. Biorę jego zimną dłoń, potem odgarniam mu włosy i głaszczę go po policzku, długo mu się przyglądam i myślę o tym, że jestem ostatnim człowiekiem, który widzi tego chłopca. Jestem mu ojcem i matką, bratem i siostrą. Cały ból, który musicie znosić po stracie Waszego ukochanego syna i brata, przechodzi przeze mnie. I tak głaszczę wciąż od nowa jego martwą twarz i myślę, że chcę się z nim od Was pożegnać. Niezależnie od tego, jak bardzo potępia się obecność niemieckich żołnierzy na okupowanych ziemiach polskich, list akurat tego nadawcy świadczy o jego głębokim współodczuwaniu, duchowej wrażliwości.
Pod koniec października 1944 roku, a więc po dwóch miesiącach nieobecności, Wilm Hosenfeld znalazł się znowu w Warszawie. To było już zupełnie inne miasto – zrujnowane w wyniku działań militarnych i wymarłe wskutek przymusowej ewakuacji ocalałych mieszkańców, a ponadto – zgodnie z dyspozycją Hitlera i Himmlera – poddawane metodycznemu podpalaniu i wyburzaniu przez specjalne oddziały saperów (Flammenwerfer- und Abrisstruppen). Dowództwo niemieckie na rozkaz Berlina próbowało jeszcze organizować obronę twierdzy Warszawa. Dawny oficer wychowania fizycznego Wehrmachtu znalazł się w sztabie Komendantury tej twierdzy i do jego zadań miało należeć ochranianie zewnętrznego pasa umocnień. Nie miał specjalnie wiele do roboty, bo cały pomysł obrony miasta późną jesienią 1944 roku był w ówczesnej sytuacji strategicznej skazany na całkowite fiasko.
Czas spędzał na rozmyślaniach i wędrówkach po Warszawie, często zaglądał też do zdemolowanych kościołów. W jednym z nich, wśród wielu innych porozrzucanych bezładnie przedmiotów kultu, znalazł… blisko metrowej wysokości złotą monstrancję. Nigdy wcześniej nie widziałem takiej monstrancji z bliska i nie mogę się teraz na nią napatrzeć – zwierzył się w liście do rodziny. […] Odkrywam przy tym całe piękno detali. Całość jest niczym gotycki kościół, ze środkową wieżą i mnóstwem małych wieżyczek, przyozdobiona kolumnami i wieżyczkami, i prawdziwymi kamieniami szlachetnymi. […] Co z tym fantem począć? Może przekazać arcybiskupowi Szlagowskiemu? – zastanawiał się Hosenfeld. Kilka dni później [m]onstrancja i inne mszalne sprzęty zostały […] odebrane przez pełnomocnika arcybiskupa. Dobrze, że wszystko tak sumiennie przechowałem – napisał zadowolony z siebie kapitan Wehrmachtu.
W innym z odwiedzanych kościołów dosięgły go refleksje, świadczące o przeżywaniu szczególnej więzi ze Stwórcą: To stary, gotycki kościół, bardzo duży i przestronny – pisał w liście do żony. Na początku, wchodząc do niego, czułem się niezręcznie. Wszędzie leżą jeszcze stare ubrania, łóżka, części mundurów, stoją tam nosze, naboje, broń. Wszystko jest zniszczone. Stoję w wielkim, ciemnym pomieszczeniu i odmawiam moją poranną modlitwę. Ach, jakże maluczki się sobie wydaję, jakże słaby jest mój głos, ale jakże jestem blisko Boga, jak przytłoczony się czuję Jego wielkością i Jego bliskością. Dzięki takiemu zbliżeniu dostrzegał zapewne ten skrawek osobistej wolności, który mu jeszcze pozostał…
Podczas którejś peregrynacji, tym razem gdy poszukiwał dla siebie kwatery, Hosenfeld natknął się 17 listopada 1944 roku na Władysława Szpilmana, ukrywającego się na strychu jednego z opuszczonych domów mieszkalnych w alei Niepodległości. W dziennikach i listach Hosenfelda nie ma o tym słowa, ale to spotkanie opisał w swoich wspomnieniach kompozytor, a przeniósł na ekran filmowy Roman Polański. Kapitan Wehrmachtu odwiedzał ukrywającego się Szpilmana jeszcze kilkakrotnie, przynosił mu ciepłą odzież i żywność. Ostatnie spotkanie miało miejsce 12 grudnia 1944 roku. Tego dnia Hosenfeld objął dowództwo kompanii, która sprawowała nadzór nad niemieckimi rozgłośniami radiowymi i kilkoma magazynami, rozsianymi po całym mieście. Intensywność zajęć, a także napięcie wywołane oczekiwaniem na radziecką ofensywę sprawiły, że aktywność diarystyczna i epistolarna Hosenfelda wyraźnie osłabła. Do tego doszły jeszcze kłopoty z kompanią: prawie codziennie dochodzi do jakiejś niegodziwości, za którą trzeba karać – skarżył się autor listu.
Wigilia Anno Domini 1944 z udziałem dużej części kompanii, na którą bardzo czekał, nie do końca się udała. Wprawdzie [b]yła nadzwyczajna kolacja i grzane wino, wytworzył się odpowiedni nastrój, ale [n]iestety nie udało mi się […] zapalić świecy dla Dzieciątka z Betlejem. Za dużo tu ludzi, którzy nie chcą o tym słyszeć. Jeden z sierżantów powiedział mi, że nie zna czegoś takiego, zna tylko Święto Jul. Żydzi ukradli przecież Germanom Święta Bożego Narodzenia. No cóż – trzeba trzymać język za zębami; można się tylko uśmiechnąć, uśmiechnąć z politowaniem – skonkludował gorzko autor listu.
Ostatni list Wilma Hosenfelda wysłany z Warszawy nosił datę 12 stycznia 1945 roku. Nadawca krótko donosił: czuję się dobrze. Kilka dni później padła Festung Warschau, której nikt nie bronił, a kompania dowodzona przez kapitana Hosenfelda dostała się w podwarszawskim Błoniu do niewoli. Rozpoczął się ostatni okres jego życia, pozbawiony jakichkolwiek obszarów wolności.
[…]