Wielkie dni na czele 303…
Ten tekst jest fragmentem książki Jana Falkowskiego „Z wiatrem w twarz”.
Rankiem główny kapelan Polskich Sił Powietrznych odprawił mszę żałobną za oficerów i żołnierzy poległych w walce. Obecni byli na niej wszyscy służący w dywizjonie, a zebrane na tacę pieniądze przeznaczono dla zabiedzonych polskich dzieci w Iranie. Owe sieroty zostały ewakuowane ze Związku Sowieckiego. Zebraną sumę pieniędzy, odpowiednik 350 dolarów amerykańskich, przesłano na ręce przewodniczącego funduszu sierot, biskupa Józefa Gawliny.
Po południu dywizjon poleciał nad Kanał – lotnicy zrzucili wieńce, by uczcić pamięć kolegów, którzy stracili życie w tych burzliwych wodach. Potem zrobiliśmy nad bazą pokaz zespołowego latania.
Wieczorem wystąpiłem przed mikrofonem BBC w audycji nadawanej dla Polski. Powiedziałem moim rodakom: „W czwartą rocznicę wybuchu wojny w imieniu lotnictwa wojskowego przesyłamy Wam pozdrowienia. Walczymy i będziemy kontynuować zmagania z wrogiem aż nasze skrzydło nie będzie działać nad wolną Polską. Pamiętajcie, że ten czas nadchodzi”.
3 września polecieliśmy dwa razy nad Francję, widzieliśmy kilka Focke Wulfów i Messerschmittów, ale nie wiązaliśmy się w walkę. 4 września po południu lecieliśmy nad Francją. Zauważyłem osiem Fw 190 pod nami. Leciały na trzech tysiącach metrów.
Szybko skierowałem dywizjon do ataku. F/Sgt Szymkowiak zdołał strącić jednego Niemca, F/O Kraszewski i ja ścigaliśmy innego. Choć był przestraszony, zdołał się jednak od nas oderwać. Wróciliśmy więc do bazy z jednym zwycięstwem.
6 września był dniem, który na zawsze zapamiętałem.
Była to pamiętna akcja całego dywizjonu, jednak dla mnie osobiście ważniejsze było przynoszące sporo emocji spotkanie. W mej głowie zawsze wracała myśl, z którą się nie godziłem i którą zdecydowanie odpychałem – wspomnienie Almy Marii, żony mego dawnego dowódcy, na zawsze dla mnie niedostępnej.
Czyż bowiem pilot mający swój udział w najgorszej, jakiej dotąd doświadczyła ludzkość, wojnie mógł pozwalać sobie na przemyślenia o tym, co mogłoby być?
Czułem jednak, że tego dnia wydarzy się coś wielkiego. Poprzedzająca go noc była ponuro deszczowa, jednak słońce, unosząc się coraz wyżej i wyżej, świeciło już jasno i czysto. Chłodnawym świtem wszedłem do kasyna oficerskiego, czując przypływ podniecenia. Nie wiedzieć jak coś wisiało w powietrzu tego ranka, jednak przyporządkowałem to zapałowi do walki. Otrzymaliśmy już bowiem nasze rozkazy i dywizjon miał wystartować krótko po śniadaniu. Mieliśmy znowu eskortować Latające Fortece, jednak wszyscy byli pewni, że to nie będzie zwykła operacja przynosząca jedno lub dwie psie walki z przeciwnikiem.
Kiedy powiedziałem, że Alma stale powracała w mych myślach; nie było to naturalnie dokładnie tak. Tego ranka właściwie w ogóle o niej nie dumałem. Absorbowały mnie tylko nadchodzący lot bojowy, taktyka działania, jeżeli spotkamy nieprzyjacielskie myśliwce lub gdy wypadnie nam eskortować Fortecę, odprowadzając ją do bazy, lub jak chłopcy wypadną, chociaż, prawdę mówiąc, o wyniki się nie martwiłem. Wiedziałem, na co stać mój dywizjon.
Znacie, jak to jest, gdy jesz, a Twe myśli krążą tylko wokoło napierającego problemu? Siedziałem wobec tego przy stole – nie mam dziś pojęcia, co było na śniadanie – i bezczynnie patrzyłem przez okna kasyna, na pasy startowe, notując sobie w głowie, że muszę sprawdzić luźny od wczoraj zatrzask przytrzymujący osłonę kabiny Spitfire’a.
Naraz zobaczyłem lądujący samolot.
Wyłoniła się z niego krępa sylwetka, wyglądająca nieco znajomo, po czym pilot zdecydowanie wkroczył do kasyna oficerskiego. Wtedy go rozpoznałem. To był F/Lt Józef Nałęcz-Tański, swego czasu mój przełożony i mąż kobiety, którą – choć z daleka – to jednak czciłem.
Nie potrzebował pytać o mnie. Sam wybiegłem, by go powitać. Co za spotkanie tego ranka...
– Dokąd pan leci?
– Jak pan się wydostał?
– Co pan porabiał?
I tak to szło... Pytania i odpowiedzi padały tak prędko, jak tylko mogliśmy je z siebie wydusić.
Potem niepewnie rzuciłem:
– Jak się miewa pani Tańska?
– Czekałem, aż pan mnie o to spyta – odparł Józef. – To właśnie powód, dla którego tu jestem. Usłyszałem, że zrobili pana dowódcą dywizjonu i przybywam, by prosić o przysługę. Nikt nie wie, co przed nami, i dlatego chciałbym, by mi pan obiecał, że zaopiekuje się nią, jeżeli coś złego się wydarzy…
Kolejna filiżanka nie za dobrej wojennej kawy, a opowieść potoczyła się sama.
Mieliśmy jeszcze czas, usiadłem wygodniej i słuchałem. Ledwo co mogłem się opanować. Zapomniałem o całym świecie, aż tak zalała mnie ta powódź wspomnień.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Jana Falkowskiego „Z wiatrem w twarz” bezpośrednio pod tym linkiem!
Alma… nadal nieosiągalna, ale… jakże mógłbym ją zapomnieć?
– Lepiej opowiem o jej przeżyciach – rozpoczął Józef – począwszy od momentu, gdy widział ją pan w leśniczówce…
– Coś o tym wiem… rumuński obóz dla internowanych – wtrąciłem. – Widziałem ten artykuł z gazety. – A więc… pracowała tam w obozowej kuchni...
Nagle rozległy się syreny.
Wybiegłem. Nawet nie krzyknąłem Józefowi: do widzenia. Dywizjon startował alarmowo, a historia Almy musiała poczekać.
Cel tej porannej operacji leżał między Amiens a Calais8 ; brało w niej udział przeszło czterysta Fortec. Naszym zadaniem było przejąć bombowce nad wybrzeżem Francji i odprowadzić je do domu. Kiedy spotkaliśmy się z siedemnastkami, zauważyliśmy, że wiele amerykańskich bombowców było zaangażowanych w starcia. Wiele leciało postrzelanych, kilka trzymało się tylko na dwóch sprawnych silnikach. Jak dostrzegliśmy, trzy Fortece wodowały w Kanale i ich załogi wsiadły do ratunkowych pontonów.
Cztery gumowe dinghy, każda z dziewięcioma ludźmi, były rozrzucone na przestrzeni dwóch kilometrów kwadratowych. Byłem w składzie eskadry wyznaczonej przez dowódcę skrzydła do kontroli położenia rozbitków, dopóki kutry ratunkowe nie przypłyną na miejsce.
Zobaczyliśmy zbliżające się jednostki. Podebrali załogi z trzech dinghy i zawrócili – nie zauważając na lekko wzburzonych wodach Kanału czwartego pontonu… Przelatywaliśmy nad nimi, próbując zwrócić ich uwagę, Ci jednak pruli prosto do Anglii, przekonani, że wyratowali wszystkich.
Fatalna sytuacja!
Wtedy F/Lt Nartowicz wpadł na świetny pomysł. Przeleciał nisko nad kutrami, strzelając w morze w kierunku zdanej na własne siły ostatniej dinghy. Marynarze tym razem chwycili, o co chodzi. Zawrócili, podjęli załogę, kończąc swą ratunkową robotę.
Akcja kosztowała sporo nerwów. Więcej niż zadowoleni z siebie, ruszyliśmy do bazy, a tam wylądowaliśmy przy kolejnej filiżance czarnej kawy… Józef czekał na mnie. Wiedział, jak przebiega nasz lot, bo przebywał w centrum dowodzenia, gdzie była łączność radiowa, stąd orientował się, że niedługo będziemy lądować. Kolejny start dywizjonu nie był przewidziany aż do godziny siedemnastej, toteż mieliśmy dużo czasu, by dokończyć wspomnienia. Czy muszę mówić, że nie mogłem się doczekać, by usłyszeć historię Almy?
W rumuńskim obozie dla internowanych w pobliżu Corabii13 Alma dowiedziała się, że jej wujek jest w Bukareszcie. Zrobiła, co trzeba, by się tam dostać, wszystko wydawało się bowiem lepsze od przeludnionego obozu.
Jego opuszczenie nie było trudne – najgorsza sprawa w owym czasie dla Polaków to wydostanie się poza granice Rumunii – toteż Alma spokojnie odbyła z dziećmi podróż do Bukaresztu. Odszukała swego wuja Stefana, który znał kilku wpływowych Rumunów i dzięki temu był w stanie uzyskać dla niej o potrzebne dokumenty wyjazdowe.
Poprzez Bułgarię i Jugosławię dotarła do Włoch, gdzie działała jeszcze polska ambasada. Po krótkim wypoczynku wyruszyła do Francji i na miejscu rozpoczęła poszukiwanie męża. W Lyonie dowiedziała się od lotników, gdzie stacjonuje Józef. W ten sposób zakończył się czas długich miesięcy rozłąki.
Doświadczenia Almy nie należały do wyjątkowych. W czasie tej zimy „dziwnej wojny” setki polskich kobiet z całej Europy wszelkimi możliwymi sposobami, a często nawet pieszo, kierowały się do Francji, gdzie wszystko wydawało się spokojne i bezpieczne, tam, gdzie, o czym wcześniej wiedziały – trafili ich mężowie.
Ten stan pozornego spokoju nie trwał długo. I to również nie było niezwykłe dla polskich kobiet w czasie tej pierwszej wojennej zimy. Gdy Alma odnalazła Józefa, była już późna wiosna, natomiast 10 maja Niemcy uderzyły na froncie zachodnim. Francja przestała być oazą bezpieczeństwa, jak wydawało się wszystkim w dalekiej teraz Rumunii. Przez krótki czas Tańscy mieszkali w otoczonej kwiatami willi w Bron pod Lyonem. Budynek został zniszczony podczas niemieckiego nalotu.
Zbombardowane zostało także brońskie lotnisko, gdzie Józef wraz z innymi Polakami szkolili się na samolotach francuskich. Otrzymał rozkaz natychmiastowego wyjazdu na zachodnie wybrzeże Francji. Zdążył wymienić z rodziną jedynie pożegnalne całusy. Znowu było zupełnie jak w Polsce!
Z dziećmi i paroma rzeczami osobistymi Almie udało się dostać do pociągu próbującego dotrzeć do Biarritz. Dobiła jednak tylko do Saint Etienne. Pociąg zaś, pełen senegalskich żołnierzy i zdenerwowanych francuskich uchodźców, został potraktowany bombami.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Jana Falkowskiego „Z wiatrem w twarz” bezpośrednio pod tym linkiem!
Po nocy spędzonej na stacji kolejowej w Saint Etienne Alma napotkała oficera francuskiego lotnictwa, okazując mu swe dokumenty poświadczające, że jest żoną Polaka, kapitana pilota. Oficer bardzo jej pomógł. Ulokował ją wraz z dziećmi w wojskowym autobusie załadowanym rannymi żołnierzami, który kierował się do Le Pui.
Stamtąd trafiła do Biarritz tylko po to, by się dowiedzieć, że okolice pięknej atlantyckiej Riwiery nie mogą już przyjąć większej liczby uchodźców. Więc znowu pociąg, tym razem do Tuluzy, gdzie znalazła schronienie w klasztorze.
Po tygodniowym odpoczynku wraz z grupą Polaków ruszyła do Marsylii, gdzie w polskim konsulacie spotkała dawnego znajomego. Pomógł jej finansowo i załatwił przejazd do Nicei. Zamieszkała tam w hostelu pod szyldem Czerwonego Krzyża. Przeleciało kilka tygodni, Niemcy zajęli Francję, okupując ją, z wyjątkiem Vichy. Ta była wolna – jeśli oczywiście kapitulację Francuzów można nazwać wolnością.
W tym czasie Alma dołączyła do organizującego się francuskiego ruchu oporu. Pracowała jako kurierka – przenosząc tajne dokumenty w różne miejsca we Francji. Nie było to takie trudne – jak potem wspominała – gdyż kobiety podróżujące z małymi dziećmi rzadko rewidowano.
Egzystowała tak jak setki i tysiące innych kobiet we Francji, pokonanej, ponurej, ale też burzącej się pod szwabskim butem. Udawało się jej zapewnić pożywienie dla dzieci i dla siebie; stale szukała możliwości, by się stamtąd wyrwać. Oczywiście chciała przedostać się do Anglii, dołączając tam do swego męża. Tak minęło lato roku 1940. Niemcy rozniosły wszystko przed sobą i na ich drodze stała jedynie Anglia, mała, ale stanowcza i pozbawiona lęku. Tam właśnie chciała się dostać Alma.
Możliwości pojawiły się we wrześniu. Została poproszona o przerzucenie dokumentów do Hiszpanii, to jest do Madrytu. Zgodziła się na to chętnie, gdyż Hiszpania była neutralna i dzięki temu mogła przedostać się poza obszar kontrolowany przez Szwabów. Tak zrobiła, zadanie zostało wykonane, a ruch oporu pozwolił jej odejść.
Portugalia była tuż obok; Alma bez problemów przedostała się przez jej granicę.
W tym słonecznym kraju Alma szybko otrząsnęła się z ciężkich francuskich przeżyć i jej myśli ponownie zwróciły się ku sposobom dotarcia na Wyspy Brytyjskie. Tam, choć tego nie wiedziała, jej mąż Józef dowodził eskadrą w polskim nocnym 307. Dywizjonie Myśliwskim. Oczekiwanie na uzyskanie zezwoleń brytyjskiego konsulatu w Lizbonie na podróż do Anglii zajęło trzy miesiące. Droga tam była długa, ciężka, poprzez „wrogo nastawiony” ocean.
Do Gibraltaru dopłynęła z postojami na Maderze i Wyspach Kanaryjskich. Stamtąd w składzie brytyjskiego konwoju ruszyła statkiem do Wielkiej Brytanii... lekko okrężną drogą. Wylądowali w nowojorskim porcie i przez trzy dni Alma wraz z innymi obecnymi na pokładzie obserwowała wspaniałe drapacze chmur, charakterystyczne dla tego miasta.
Nie zezwolono im opuścić statku. Rankiem tak cicho jak przybyli, popłynęli na ocean, tym razem pruli już prosto do Anglii.
Dwudziestego ósmego dnia po opuszczeniu Gibraltaru jej statek przybił do liverpoolskiego nabrzeża. Ranek był deszczowy, a doki nadal się paliły po ciężkim nocnym nalocie.
[…]
Popołudnie minęło nam w kasynie na snuciu różnych historii. Józef musiał jednak wracać do Hucknall, a mój dywizjon kolejny lot – wymiatanie nad Francją – miał zaplanowany na godzinę siedemnastą. Wyprawa robiła wrażenie. Siedemdziesiąt dwa Maraudery miały zaatakować cel w Amiens. Przewidywano twardy opór Luftwaffe.
I tak się stało.
Lecieliśmy skrzydłem na wysokości 7900 metrów, gdy prowadzący ugrupowanie podał przez radio, że o 900 metrów wyżej – na godzinie jedenastej, to jest z przodu z lewej – zbliża się tuzin Bf 109, które wchodząc w tarczę słońca, przygotowują się do ataku.
Rozpoczęliśmy wznoszenie, gdy spostrzegłem pod nami, na siedmiu tysiącach metrów, sześć do ośmiu Messerschmittów. Podałem tę wiadomość przez radio dowódcy skrzydła i zaraz otrzymałem szybką zgodę na atak na wroga.
Poszliśmy w dół tak szybko, że nieprzyjaciel nie miał szans ucieczki. Wybrałem dwa najbliżej lecące samoloty i w odpowiednim momencie otworzyłem ogień. Jeden przeciwnik od razu zanurkował, drugi podążał za nim. F/Sgt Chudek leciał razem ze mną i trafił swoją zdobycz. Upewniłem się, że mój również został zestrzelony. Była to emocjonująca bitwa30. Cały dywizjon był zaangażowany w walkę na niebie dookoła nas, przywieźliśmy pięć potwierdzonych zwycięstw.
Podwyższyły konto jednostki do ponad dwustu zestrzeleń od czasu, gdy weszła do akcji nad Anglią 1 września 1940 roku.