Wielki dzień dywizjonu 303
Ten tekst jest fragmentem książki Bohdana Arcta „Wielki dzień Dywizjonu 303”.
W skład dywizjonu 303 imienia Tadeusza Kościuszki weszli przede wszystkim piloci i personel techniczny byłych eskadr 111 i 112 1 pułku lotniczego z Warszawy. Byli to ludzie zaprawieni w bojach, młodzi wiekiem, ale doświadczeni, wyborowi piloci, dobrzy myśliwcy. Takie nazwiska, jak Krasnodębski, Henneberg, Urbanowicz, Zumbach, Ferić, Łokuciewski, Szaposznikow, Karubin, Wünsche, Paszkiewicz, Cebrzyński, są na zawsze zapisane w historii polskich wojsk lotniczych.
Dowódcami tej wyborowej jednostki byli kolejno, od chwili jej powstania aż do jej rozwiązania w roku 1946, następujący oficerowie: major Z. Krasnodębski, porucznik W. Urbanowicz, porucznik Z. Henneberg, kapitan A. Kowalczyk, porucznik Z. Henneberg, porucznik A. Arentowicz, porucznik W. Łapkowski, kapitan A. Arentowicz, kapitan J. Jankiewicz, porucznik W. Kołaczkowski, kapitan W. Żak, porucznik J. Zumbach, porucznik Z. Bieńkowski, major J. Falkowski, kapitan T. Koc, kapitan B. Drobiński, kapitan W. Łokuciewski.
Choć dywizjon był oczywiście jednostką całkowicie polską, w początkach jego działania obok dowódcy polskiego działał i dowódca brytyjski. Spowodowane to było potrzebą przystosowania się do sposobów walki Anglików, koniecznością używania w powietrzu języka angielskiego i wieloma innymi względami.
Dlatego też, gdy w dniu 30 sierpnia 1940 roku dywizjon wystartował na lot treningowy, na czele jego znalazł się squadron leader* R. G. Kellett, brytyjski dowódca jednostki.
Dzień był piękny, słoneczny, jak każdy prawie dzień owego pamiętnego lata. Ponad Londynem, doskonale widocznym z okolic Northolt, snuły się dymy i opary, ale w kierunku południowym, nad pofałdowanymi polami Kentu, istniała idealna widoczność, a białawe strzępy cumulusów mile urozmaicały błękit nieba.
Hurricane’y dywizjonu sprawnie zebrały się do szyku ponad lotniskiem i po nabraniu wysokości 3500 metrów zwróciły się na północ, by przeprowadzić ćwiczenie atakowania angielskich bombowców typu Blenheim. Ćwiczenie to prędko przybrało nieoczekiwany charakter. Jeden z pilotów dywizjonu, porucznik Paszkiewicz, dostrzegł toczącą się w pobliżu walkę. Grupa samolotów kręciła się w diabelskim młyńcu, z którego co chwila wypadały w dół pojedyncze maszyny ciągnąc za sobą smugę dymu.
Paszkiewicz, na ziemi cichy i spokojny mężczyzna, niewielki przysadzisty blondynek, którego trudno byłoby posądzić o jakiekolwiek zdolności bojowe, w powietrzu przemieniał się w rozżartego, zaciekłego myśliwca, obdarzonego wspaniałym wzrokiem, panującego mistrzowsko nad maszyną, umiejącego momentalnie powziąć decyzję. Gdy po raporcie radiowym dowódca dywizjonu nadal prowadził formację przy Blenheimach, Paszkiewicz, nie namyślając się dłużej, ruszył na pełnym gazie w kierunku grupy nieprzyjaciół. Na tej samej wysokości pojawił się samotny Dornier, wykonujący zakręt celem wydostania się z centrum walki. Gdy dostrzegł zbliżającego się myśliwca, wykręcił gwałtownie i znurkował, by ujść ewentualnej pogoni.
Trudno mu jednak było równać się z samolotem Polaka. Waląc się w dół za uciekającym przeciwnikiem Paszkiewicz otworzył ogień z odległości 200 metrów, celując początkowo w kadłub, a później przenosząc serię na lewy silnik. Sekunda i z silnika Dorniera buchnął płomień. Jeszcze sekunda, ponowna seria pocisków Polaka. Hitlerowski bombowiec runął ku ziemi i roztrzaskując się w polach spłonął niczym pochodnia.
Paszkiewicz, ucieszony zwycięstwem, wykręcił w stronę swego lotniska i w niedługim czasie znalazł się w Northolt. Reszta Polaków nie wzięła jednak udziału w walce. Dowódca słusznie zadecydował, iż należy osłaniać Blenheimy, które w danych okolicznościach łatwo mogły stać się łupem niemieckich myśliwców.
W ten sposób zwycięstwo porucznika Paszkiewicza wywołało nieoczekiwany skutek. Angielscy dowódcy w sztabie zdecydowali, iż nie da się dłużej utrzymać Polaków w ryzach, że zbyt palą się oni do boju, by męczyć ich treningowymi lotami i że wreszcie treningu już im nie potrzeba. W rezultacie następnego dnia dywizjon 303 został postawiony w stan „readiness”, czyli gotowości bojowej.
31 sierpnia jednostka została poderwana w powietrze. Start odbył się tak sprawnie, że w dwie minuty po alarmie eskadra „A” znajdowała się nad lotniskiem, a w chwilę później w ślady jej poszła eskadra „B”. Rwąc maszyny w górę, jak tylko się dało, dywizjon szedł w nakazanym przez naziemną stację radiową kierunku wschodnim. W pewnym momencie kurs zmieniono na 100°, a później na 150°. Wszyscy piloci wiedzieli już, że naziemna stacja naprowadzała ich na nieprzyjaciela.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Bohdana Arcta „Wielki dzień Dywizjonu 303” bezpośrednio pod tym linkiem!
Twarze pilotów polskich, zamkniętych w ciasnych kabinach Hurricane’ów, były skupione, oczy bezustannie omiatały horyzont, wypatrywały wroga w górze, szczególnie w słońcu, poszukiwały go też na tle zamazanej w przedwieczornych mgłach ziemi.
– Hallo, „Apeny” leader! Aircraft in front of us, to the left! – zaraportował w pewnym momencie sierżant Karubin, obdarzony sokolim wzrokiem.
Rzeczywiście, duża grupa siedemdziesięciu niemieckich bombowców przecinała kurs dywizjonu, podążając w kierunku północno-wschodnim. Formacja Polaków dodała gwałtownie gazu. Hurricane’y rzuciły się do przodu. Zanim jednak zdołali dopaść wrogich bombowców, dostrzegli eskadrę Messerschmittów 109, dwa klucze po trzy maszyny, lecące w tę samą stronę. Trzeba było nawiązać walkę z osłoną. Polacy znajdowali się nieco powyżej przeciwników, szli od słońca. Zaskoczenie było kompletne.
Do ataku poszła najpierw eskadra „A”, po niej spłynęła z góry eskadra „B”. Pierwszy dopadł wroga sierżant Karubin. Messerschmitty już dostrzegły Polaków i usiłowały ratować się gwałtownym nurkowaniem. Karubin chwycił jednego z nich na celownik. Krótka seria – nieprzyjaciel wyciągnął w górę. Nowa seria, oddana wprost w biały brzuch Messerschmitta i Niemiec poszedł w dół niczym ognista strzała.
Sierżant Wünsche, mały i żywy jak skra Kazik Wünsche, dobrze znał swe obowiązki. Zadaniem jego było nie tylko atakowanie nieprzyjaciela, ale i ubezpieczanie własnych kolegów. Gdy tylko zauważył, że poza Hurricanem Karubina znalazł się jakiś Messerschmitt, wpadł nań na pełnym gazie, plując ogniem ośmiu karabinów maszynowych. W tym samym momencie, w powietrznej karuzeli, gdy maszyny tańczyły śmiertelny kontredans po całym niebie, poniżej Wünschego zjawił się inny Messerschmitt. Kazik zaatakował go, oddał krótką serię i trafiony Niemiec poszedł w dół.
Walka toczyła się dalej. Squadron leader Kellett siedział na ogonie wroga i częstował go celnymi pociskami. Porucznik Henneberg gnał za zestrzelonym przez siebie Messerschmittem i wykańczał go pożegnalną serią. Porucznik Ferić podszedł tak blisko nieprzyjaciela, iż tego sylwetka wypełniła cały krąg celownika. Kilkadziesiąt celnie oddanych pocisków posłało hitlerowca do ziemi. Sierżant Szaposznikow zdołał po krótkiej walce uszkodzić jeszcze jednego przeciwnika.
Gdy wreszcie rozwiały się w powietrzu dymy spadających samolotów, a Hurricane’y dywizjonu powróciły do bazy, można było podsumować wyniki spotkania. W akcji wzięło udział sześć maszyn polskich, bowiem tylko tyle wystartowało na alarm. Kellett, Henneberg, Ferić i Karubin zestrzelili po jednym Messerschmitcie. Wünsche i Szaposznikow uszkodzili po jednym. Strat własnych nie było.
Szybko zareagowali Anglicy na to piękne zwycięstwo. Do dywizjonu nadeszły gratulacje z Ministerstwa Lotnictwa, z Grupy nr 11 i od dowódcy lotniska Northolt. Polacy jednak nie walczyli po to, by otrzymywać powinszowania. Walczyli o zgoła inne cele. Toteż gdy następnego dnia dywizjonowi przyznano odpoczynek, polski personel zrezygnował z niego. Nasi myśliwcy mieli stare porachunki z Luftwaffe i teraz, gdy znaleźli się wreszcie na nowoczesnych samolotach, gdy nie istniała jakościowa przewaga sprzętu wroga, porachunki te chcieli załatwić jak najszybciej.
Następna okazja nadarzyła się też szybko, bo szybko toczyły się lotnicze wydarzenia 1940 roku. Dnia 2 września dywizjon wysłany został ponad Dover, gdzie niemieckie bombowce w silnej osłonie myśliwskiej atakowały lotniska przybrzeżne i stojące w ujściu Tamizy statki. I znów Polacy spadli na wroga z góry, znów zaskoczyli go brawurowym atakiem. Konto dywizjonu powiększyło się o dwa zestrzelone na pewno i dwa uszkodzone nieprzyjacielskie samoloty. I nie tylko o te zwycięstwa. Henneberg i Ferić, rozgrzani walką, kąśliwi niczym osy, poszli w trop za uciekającymi Niemcami, dopadli ich aż ponad brzegami okupowanej Francji i dwóch z nich posłali w płomieniach do ziemi.
Tak upływał dzień po dniu. Dywizjon tkwił w pogotowiu bojowym, raz po raz startował do walki, raz po raz napotykał nieprzyjaciela, wiązał się z nim w pojedynku i... zwyciężał. Sypały się z nieba Messerschmitty i Dorniery, rozlatywały się zwarte formacje bombowców, a ich bomby spadały w pola, nie czyniąc nikomu szkody. Dumne Hurricane’y z biało-czerwonymi znakami wracały do Northolt, zbiorniki ich napełniały się benzyną, a skrzydła amunicją, piloci wypalali papierosa, wypijali pośpiesznie po filiżance herbaty – zwyczaj przejęty od angielskich gospodarzy – i znów ruszali w górę.
Dywizjon 303 zdobywał sławę, ale dni pełne chwały, dni mistrzowskich myśliwskich wyżyn miały dopiero nadejść.