Wędrówki po historii mówionej (odc. 5)
Jedną z oczywistych zalet wszelkiego rodzaju wspomnień jest możliwość poznania szczegółów życia codziennego z czasów nam odległych. Relacje historii mówionej są tutaj istną kopalnią wiedzy, ponieważ człowiek opowiadający o świecie, w którym przeżywał dzieciństwo i młodość, porównuje go zwykle z chwilą obecną i w naturalny sposób podkreśla różnice, zaś prowadzący wywiad może od razu dopytać o to, co jemu, jako współczesnemu człowiekowi, wydaje się szczególnie interesujące lub niezrozumiałe. Z drugiej strony tego typu wspomnienia rzucają też nowe światło na zagadnienia ogólnie znane. Na przykład o ile kolejne wynalazki i nowinki techniczne same w sobie są raczej dobrze uchwytne źródłowo ze względu na ekscytację, jaką budziły, o tyle narracyjny wywiad biograficzny, dzięki skoncentrowaniu na indywidualnym doświadczeniu, ukazuje, na jak wiele sposobów mogły one oddziaływać na życie poszczególnych osób. W tym ujęciu historia rozwoju technicznego przestaje być katalogiem różnorakich urządzeń, a staje się opowieścią o ludziach, dla których te wynalazki miały określone znaczenie. W piątej części naszych wędrówek po historii mówionej chcielibyśmy pokazać z indywidualnej perspektywy trzy wynalazki, które niegdyś zrewolucjonizowały szeroko rozumianą komunikację.
Radio na czas wojny i pokoju
Zapytani o wynalazki kojarzące się z nowoczesnością, zapewne wymienimy w pierwszej kolejności współczesne środki masowego przekazu, a zwłaszcza radio, telewizję i internet. Pierwszy i najstarszy z nich narodził się niemal w tym samym czasie, co wielu naszych rozmówców, stając się częścią ich dzieciństwa. Radio było zarówno źródłem nowego typu rozrywki, jak i oryginalnym, nadzwyczaj szybkim kanałem komunikacji. Relacje zebrane w Archiwum Historii Mówionej zawierają wiele wspomnień na jego temat. Jeden z barwniejszych opisów zawdzięczamy Alinie Okońskiej.
Alina Okońska (sygn. AHM_0515)
Alina Okońska urodziła się w 1916 roku w rosyjskim Władykaukazie. Po wybuchu rewolucji bolszewickiej rodzina przeniosła się do Warszawy, następnie osiadła w Sosnowcu. Pani Okońska spędziła tam wczesne lata dzieciństwa.
„W Sosnowcu też było takie pierwsze moje duże przeżycie – to była sprawa radia. Pierwsze radio ojciec zainstalował – to był taki detektorek, nieduże pudełeczko, na kryształek. I za oknem był wielki drąg z anteną, na zewnątrz. No i odbieraliśmy Wrocław (no to wtedy był niemiecki Wrocław), odbieraliśmy Warszawę, i nawet można było odebrać Moskwę. Nawet Moskwę było można odebrać. No i to było to pierwsze radio. Więc to była sprawa… Naraz słyszy się muzykę, słyszy się głos, słyszy się jakieś wypowiedzi, których nie widać, no nie ma, gdzieś tam ze świata, więc to było wstrząsające. To było wstrząsające.
Mnie jako dziecko to okropnie tak jakoś bawiło i ja usiłowałam naśladować spikerów z tego radia. Nawet wszyscy się śmieli z tego, bawili się, jak ja to mówiłam, bo ja tak zapowiadałam jak spikerzy i mówiłam – bo tam jeszcze Wrocław, czyli Breslau, żeśmy odbierali, i jeszcze Berlin żeśmy odbierali… nie – Breslau i Wiedeń, Wiedeń, nie Berlin, Wiedeń jeszcze można było odebrać, więc ja zawsze tak słuchałam tego radia i później powtarzałam i mówiłam: Teraz zgadujcie, jaka to stacja. Mówię tak: Achtung, Achtung, hier Breslau… [Hier] ist Gleiwitz. Das Schallplattenkonzert ist schon beendet. A potem ta sama zapowiedź była znowuż z Wiednia, było: Hallo, Hallo, Radio Wien. Meine Damen und Herren, das Schallplattenkonzert ist schon beendet. A później mówię: No a teraz to kto? Jedziemy na Wschód. I tutaj: Wnimanije, wnimanije, goworit′ Moskwa, Moskwa, Moskwa… Tak mnie to bawiło, że tak poznawałam te głosy i te stacje, skąd to jest. Takie wspomnienia.
A później, po jakimś czasie, po roku czy po półtora, no to ojciec ściągnął do domu tak: taką wielką skrzynię, oddzielnie okrągły głośnik i anodę oddzielnie i akumulator oddzielnie, i wszystko to zajmowało cały stół w pokoju, porozstawiane było. I wtedy to już było więcej stacji, więcej, już i głośnik, i to wszystko, nie na słuchawki, bo przedtem to było wszystko tylko na słuchawki, ten detektorek. I wtedy do nas przychodziło mnóstwo ludzi, bo nie wszyscy radia mieli, no więc schodzili się sąsiedzi, znajomi przychodzili posłuchać radia, to żeśmy słuchali radia. (…)
Ojciec potrafił godzinami siedzieć przed tym radiem i kręcić, i łapać. I zanim złapał jakąś stację, to było „fiu, fiu, fiu, fiu, tru, tu, tu”, trzeszczało, i się łapało. No to już i łapało się Francję, łapało się… No, ościenne państwa. Czechosłowację się łapało… (…)
Słuchało się z uwagą, to znaczy audycje nie były takie non stop, to trzeba było wiedzieć, o której godzinie, która stacja nadaje. Były godziny takie, że bardzo długie przerwy były. Kończyło się zawsze… na każdej stacji kończył się program hymnem narodowym. I potem do rana wszystko milczało. Tak że to trzeba było… nieraz chciało się coś słuchać, ale wiadomo, nie było programów drukowanych, no bo program taki to gazeta lokalna tam czasem podawała, ale to było niewiele. (…) Nieraz nie można było złapać żadnej stacji, bo akurat tam była przerwa”.
Fakt, że nasza rozmówczyni zapamiętała dokładnie przedwojenne komunikaty radiowe i do dziś przechowała w pamięci obraz ojca pochylonego nad aparatem, wskazuje, jak ważne miejsce w życiu tej rodziny miało radio. Uogólnianie jej doświadczenia byłoby jednak zbyt pochopne. Łatwo przeszacować znaczenie wynalazku, jeśli nie myśli się o skali, w jakiej realnie mógł być wykorzystywany, ani o wstępnych warunkach niezbędnych do tego, by został wprowadzony i prawidłowo działał. Na ten aspekt zwrócił uwagę Józef Kardacz.
Józef Kardacz (sygn. AHM_ 2448)
Pan Kardacz urodził się w 1921 roku w Moskwie, od 1923 roku mieszkał w Warszawie. Z radiem zetknął się już jako dziecko, jego kariera zawodowa rozwinęła się wokół tego wynalazku – najpierw służył w wojsku jako łącznościowiec, potem pracował w instytucjach wykorzystujących łączność radiową do celów cywilnych.
„Radio to nie była taka sprawa prosta, bo mówię, jak na Żoliborzu mieszkaliśmy, to nie było światła, nie było prądu, wie pan, i tu nie było żadnego radia. Absolutnie. Ja pamiętam, mój brat, jak się ożenił, na Marymoncie mieszkał przy ulicy Łomiańskiej, kupił radio Philipsa, lampowe – to było coś niebywałego. Mieszkał na parterze, bo to drewniany taki domek był, na parapecie okna postawił to radio, grało, ludzie przystawali. Parę osób stało i słuchało tego radia. To rewelacja była. A jak inni mieli, to na słuchawki radio.
U nas w domu, już później, na Marymoncie, my, jak żeśmy się sprowadzili, to długi czas nie mieliśmy światła też. Dopiero mieszkańcy złożyli się, nawiązali kontakt z jakimś pracownikiem elektrowni, który powiedział, że mogą zbudować tu radio. Postawią parę słupów, i przeciągnęli przewody, i będziemy mieli światło, ale zapłacić musieli mieszkańcy – się złożyć i zapłacić, i dopiero wtedy można było myśleć o radiu. A tak, to absolutnie, wie pan. A później po wojnie był problem, bo te słupy zostały ścięte, i później my nie mieliśmy też długi czas światła. No to jak żeśmy chcieli, to elektrownia powiedziała, że nie ma tego w planach u nich i że to jest nasza prywatna linia, że to myśmy zrobili prywatną linię, i nie chcieli, no”.
Dziś nawet kilkudniowy brak dostępu do elektronicznych mediów niejednego przyprawiłby o atak paniki. Jesteśmy przyzwyczajeni do śledzenia ważnych wydarzeń niemal w czasie rzeczywistym i trudno nam w pełni uzmysłowić sobie stan ograniczonego dostępu do kluczowych informacji, zwłaszcza w sytuacji zagrożenia. Jak byśmy się zachowywali, gdyby nasze źródła wiedzy nie wystarczały, by w przelatujących nad głowami samolotach rozpoznać wroga? O tym, na ile w bieżącej sytuacji we wrześniu 1939 orientowali się mieszkańcy podwarszawskich miejscowości, opowiada Janusz Jarzęcki.
Materiał został przygotowany w ramach dodatku tematycznego do Histmag.org: „Wędrówki po historii mówionej, czyli subiektywny przewodnik po relacjach świadków historii”, zrealizowanego we współpracy z Domem Spotkań z Historią.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.
Janusz Jarzęcki (sygn. AHM_1011)
Janusz Jarzęcki urodził się w 1926 roku w Warszawie. Lato 1939 spędzał z rodziną na letnisku we wsi Emów, między Wiązowną a Otwockiem.
„Któregoś dnia – to był 1 wrzesień – obudził mnie jakiś strasznie silny warkot. Domyśliłem się, że to był warkot samolotów. Wybiegłem – to była piąta chyba rano – piękna pogoda, błękitne niebo, wybiegłem przed werandę, patrzę: lecą, wysoko bardzo, eskadry samolotów. Poznałem już, że niemieckie, bo byłem na tyle sprytny, że ojciec mój w Tramwajach był prezesem LOPP, to była Liga Obrony Powietrznej Państwa. W związku z tym dostawał miesięcznik taki, gazetę pod tytułem „Lot”, gdzie były sylwetki samolotów wszystkich państw w Europie. I znałem sylwetki bojowych samolotów niemieckich, które tam były. Od razu poznałem i mówię wszystkim, którzy wybiegli, patrzyli na te samoloty: To są niemieckie dorniery. Oczywiście sąsiedzi dorośli powiedzieli: Nie wtrącaj się, nie twoja sprawa, smyku. Nie znasz się na tym, to są polskie samoloty i to są ćwiczenia polskich samolotów. Okazało się, że ja, ten smarkacz, miałem rację: zaczęły padać bomby, słyszeliśmy odgłosy bomb spadających na Otwock. Samoloty leciały na Lublin, ale po drodze zrzucały bomby na Otwock.
Po południu mama moja i ciocia wysłały mnie i Leszka, mego brata ciotecznego, do Wiązowny po zakupy. W Wiązownie sklep miał też taki Żydek, który miał mydło i powidło, jak mówiliśmy, wszystko u niego można było dostać. Ponieważ już komunikaty były przez radio, że Niemcy zdradziecko napadły na Polskę, podawano takie komunikaty, które bardzo dziwnie brzmiały: Halo, halo! Uwaga, uwaga! Koma 23, nadchodzi! Po jakimś tam czasie mówili: Koma 23, przeszedł. To znaczy, że samoloty nadeszły, potem odleciały. Pamiętam te komunikaty nadawane.
Pojechaliśmy na rowerach z Leszkiem do Wiązowny. Patrzymy, a przed karczmą w Wiązownie wystawiony jest głośnik radiowy i tłum letników i mieszkańców, słuchają przemówienia prezydenta profesora Ignacego Mościckiego. Prezydent przemawiał, mówił właśnie: że Niemcy w nocy zdradziecko napadły na Polskę, bez wypowiedzenia wojny; że boje krwawe się toczą; że wojska polskie się bronią, nie odstępują, ale przewaga jest olbrzymia w sprzęcie wojskowym, w samolotach, czołgach, tak że sytuacja jest ciężka, ale liczymy na naszych sojuszników, Francję i Niemcy, którzy mają z nami pakt i zapowiedzieli, że natychmiast przystąpią do ataku na zachodzie na Niemcy”.
Powyższe wspomnienie dobrze pokazuje, jak niewystarczający dostęp do informacji utrudnia zrozumienie tego, co widzimy na własne oczy, powstrzymując nas nawet od podjęcia działań potencjalnie ratujących życie. Zdarza się, że w ferworze historycznych dyskusji zbyt pochopnie oceniamy wybory ludzi funkcjonujących w warunkach odbiegających znacznie od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni i co uznajemy za oczywiste. Historia mówiona pozwala lepiej wczuć się w ich sytuację i dostrzec zewnętrzne ograniczenia, jakim podlegali.
Dotyczy to nie tylko działania w warunkach wojennych, ale także przepływu informacji w czasach pokoju. Powszechnie wiadomo, że łączność radiowa odgrywała na frontach drugiej wojny światowej kluczową rolę, nie zawsze natomiast uświadamiamy sobie, na ile sposobów była wykorzystywana do pozyskiwania informacji w rzeczywistości powojennej. Wróćmy tutaj do relacji pana Kardacza, który poświęcił temu wynalazkowi całe zawodowe życie.
Józef Kardacz (sygn. AHM_ 2448)
„Wychodzę z wojska. Kręcę się za jakąś pracą, więc w urzędzie radiowym kończę kurs (chociaż już z wojska znałem, ale tu jeszcze jest dodatkowy kurs), i po tym kursie podejmuję pracę w CBO, Centralne Biuro Operacyjne. To jest łączność międzynarodowa przez radio. Bo wie pan, korzystanie z kabli to było bardzo drogie, a Polska tak nie miała tych dużo rozmów, a płacić trzeba bardzo dużo, więc tacy Niemcy, Anglia czy tam inni, to oni korzystali bardzo, a myśmy postawili na łączność przez radio. Nadajniki i odbiorniki. Nadajniki w Wiązownej pod Warszawą, radiostacja, a odbiorniki początkowo były w Grodzisku Mazowieckim, ale później przeniesione zostały i zbudowane, jednocześnie dla celów telekomunikacji, jak i dla wojska. I od Warszawy jakieś 70 kilometrów. Najpierw jeździł samochód taki specjalny, który robił pomiary ciszy – nie można, żeby były zabudowania wysokie, linie wysokiego napięcia i tak dalej. I to wszystko, wskaźniki, to wojskowe – samochód wyposażony był i zlokalizował takie miejsce. To nazywały się Poręby Leśne, to za Stanisławowem jeszcze jakieś kilkanaście kilometrów. I to w lesie. Duży teren, prawie 400 hektarów lasu. Bardzo dużo masztów antenowych i całe centrum odbioru radiowego zbudowane zostało. A dlaczego w bunkrze? Bo w razie wojny to miało być przystosowane do służby wojskowej. A my jako pracownicy też żeśmy podpisali, że w razie konieczności mamy, że tak powiem, poddać się służbie, jaką wyznaczą nam. No i to zbudowano.
I tak, najpierw to ogrodzenie tego całego lasu, później jeszcze przed bunkrem drugie ogrodzenie. Tu pierwsze ogrodzenie, wartownik, kto wjeżdża, sprawdza. Druty kolczaste, betonowe słupy. Drugie ogrodzenie już przy samym bunkrze, i później sam bunkier. Wszystko było pod ziemią zbudowane. I przy samym bunkrze, na krześle siedział znowu wartownik z karabinem, który bardzo często zasypiał, bo to byli chłopi ze wsi, którzy w gospodarstwie jak się napracował, to przyszedł tu na dyżur, żeby się wyspać. No i tam pracowałem kilkanaście lat. Stamtąd odszedłem już na emeryturę.
Robota była różna. Myśmy nawet stroili Swobodę dla Ruskich, ale myśmy to przez Polskie Radio, myśmy przekazywali to do Polskiego Radia. Na pulpicie są, odbiornika, wtyczki, i ja wsadzałem na pulpicie na Polskie Radio, i audycja szła dla Polskiego Radia, a Polskie Radio jakiś tam układ miało. (…) Łączność była tak: były Chiny, były Indie – to z krajów azjatyckich. Teraz Ameryka Północna, Południowa: Rio de Janeiro, Buenos Aires, następnie Nowy Jork. Teraz Afryka: Egipt i Liban. Z Libanem tam akurat wtedy trwały ciągle walki, to łączności tak nie było. Prestiżowo doszła Kuba, ale to wymuszone było, bo właściwie korespondencji nie było, a ktoś zarządził, żeby z Kubą mieć łączność. Ktoś w Komitecie Centralnym, żeby z Kubą mieć łączność, w razie jakimś tam, przez radio.
Michał Zaidlewicz: Czy to była łączność między ambasadami a Polską?
J.K.: Nie, nie, nie. To było cywilne, te Centralne Biuro Operacyjne. Sprzęt żeśmy mieli, proszę pana, z dostaw UNRRA, to było wyposażenie jakby armii całej. Wszystko: stoły, wzmacniacze… Bo prócz tego, że dostawałem sygnał z Grodziska, to jeszcze mogłem go tu regulować sobie, jeszcze mogłem regulować, oczyścić go bardziej. I to przeważnie szło to wszystko alfabetem Morse’a, Morse’a wszystko. I wydawało się, był taki perforator, i dziurkował taśmę, i taśmę wkładało się do rekordera, i tam szło to wszystko. Ręcznie to tylko myśmy się wywołali. (…) Kabel był bardziej pewny, radio miało swoje dobre i złe strony, bo radio, jak były plamy na słońcu, to radio przez kilka dni, z Nowym Jorkiem była zupełna cisza. (…) Belgrad, duża korespondencja była z Belgradem, i to przeważnie firmy handlowe. No Rzym… Była to i korespondencja prywatna, i ambasady korzystały, na przykład do Buenos Aires i Rio de Janeiro to były te szyfrowane, słupki cyfrowe to wszystko. (…)
Materiał został przygotowany w ramach dodatku tematycznego do Histmag.org: „Wędrówki po historii mówionej, czyli subiektywny przewodnik po relacjach świadków historii”, zrealizowanego we współpracy z Domem Spotkań z Historią.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.
Aha, i w międzyczasie pracowałem też w Polskiej Agencji Prasowej, na pół etatu. Nazywaliśmy się „północniki”, bo przychodziłem wieczorem, pracowałem do pierwszej w nocy czy drugiej, następnie samochód odwoził nas. Mieli żal, bo mnie na Marymont, to kierowcy nie lubili bardzo tego kursu. No tu nasłuch to był tak: Reutera najważniejszy, bo to Reuter to wszystko wie, oni mają wszędzie tych swoich przedstawicieli. (…) I tu w PAP-ie, to na Foksal, no było tak: redakcja zagraniczna i redakcja krajowa, wie pan. Dziennikarze tu za tej poprzedniej władzy to nie mieli pola do popisu, a teraz zbyt duże mają i piszą różne bzdury dla sensacji. I prawdziwe, i nieprawdziwe. (…) A to, co się odbierało od Reutera… Był TASS też, ale nie dawał alfabetem ruskim, tylko naszym alfabetem. Był TASS, AFP Paryż, DPA to Niemcy zachodnie, ADN – ja przeważnie to obsługiwałem – Niemcy wschodnie, Allgemeiner Deutscher Nachrichten[dienst]. No i co było, Tanjug to był Belgrad. Prensa Latina, coś tam. No i dwie agencje amerykańskie. To tam na Morse’a to było tylko kilku specjalistów, oni musieli odbierać tempo ponad dwieście znaków na minutę. To było tylko tam – pan Kubecki, Burzyński i Fiejka, tylko trzech takich było specjalistów. Odbierali to tempo, i to w nocy zawsze, bo różnica czasu u nich. Biuletyny dzienne się zamykały gdzieś po północy, to u nas siedzieli do czwartej rano. No myśmy dyżury mieli i dzienne, i nocne. Też tam.
A tak to szły kopie. To, co interesowało MSZ, to szło do MSZ-tu, sprawy polityczne. Były tak zwane komtele, to są notowania giełdowe – złoto, srebro, węgiel, miedź i tak dalej. To szło do ministerstwa handlu. Część szła dla Polskiego Radia. To wszystko ktoś tam, to już dzielił te rzeczy. A co można było napisać jutro w gazetach, to decydował kierownik biuletynu, jak pan Michał Hofman. Do prasy mogło się dostać tylko to, co zostało przez niego ustalone. Reszta – było dużo ciekawych wiadomości, ale tego nie wolno było już publikować. Tak że nasze gazety – tylko biuletyn. (…) Gońcy czekali w PAP-ie na odebranie biuletynu, co gazety mają jutro wydać, co ma się w druku ukazać. To było ciekawe”.
Relacja pana Kardacza ukazuje z oryginalnej perspektywy znane zjawisko państwowego monopolu informacyjnego w PRL, wskazując dokładniej niektóre ścieżki przepływu informacji w komunistycznej Polsce. Nasuwa się przy tym pytanie, jak pracownicy agencji radzili sobie ze świadomością, że dysponują ekskluzywną wiedzą, której nie mają prawa wykorzystać, i którą niebezpiecznie byłoby się dzielić. Czy rzeczywiście nigdy nie próbowali wyciągnąć z niej żadnych osobistych korzyści? Czy rozmawiali czasem z najbliższymi o tym, co usłyszeli? Czy zdarzyło im się znaleźć w sytuacji wewnętrznego konfliktu, gdy obserwowali negatywne skutki odcięcia od informacji tzw. zwykłych ludzi? Szkoda, że prowadzący o to nie zapytał. Chociaż w trakcie wywiadu mamy pewien wpływ na to, czym świadek się z nami podzieli, nie da się z góry przewidzieć wszystkich pytań, jakie w przyszłości chcieliby zadać ludzie sięgający do tych wspomnień. Niemniej i bez tego widzimy, jak zróżnicowany obraz jednego wynalazku wyłania się z tych relacji.
Fotografia szpiegowska
Kolejny wynalazek, którego wspomnienie często pojawia się w zgromadzonych u nas relacjach, to fotografia. Nie tylko dlatego, że zdjęcia z rodzinnych albumów świadków stanowią ważne uzupełnienie ich opowieści, a niejednokrotnie jeszcze w trakcie wywiadu pobudzają do kolejnych wspomnień. Fotografia, w przededniu wojny niebędąca już nowinką, w życiu niektórych naszych rozmówców odegrała wyjątkową rolę. W Archiwum Historii Mówionej Domu Spotkań z Historią i Ośrodka KARTA znajduje się sporo relacji zawodowych fotografów, jednak w tym miejscu chcielibyśmy zwrócić uwagę na niezwykłe zastosowanie, jakie znalazła fotograficzna pasja Stefana Bałuka.
Stefan Bałuk (sygn. AHM_2221)
Stefan Bałuk urodził się w 1914 roku w Warszawie. Od dzieciństwa interesował się fotografią. Po niemieckiej inwazji na Polskę w 1939 roku zgłosił się do wojska i dotarł ze swoją jednostką do Lwowa, gdzie sfotografował skutki niemieckich nalotów. Stamtąd przedostał się do Francji i Wielkiej Brytanii. W Glasgow przeszedł szkolenie na cichociemnego, w nocy z 9 na 10 kwietnia 1944 został zrzucony w okolicach Warszawy. Pracował przy wytwarzaniu fałszywych dokumentów na potrzeby AK, a w ramach przygotowań do powstania warszawskiego sporządził fotograficzną dokumentację niemieckich umocnień w stolicy.
„O ile pamiętam, w końcu września [1941] bodajże zostałem wezwany przez rotmistrza Larysz-Niedzielskiego (naszego szefa sztabu w 10. [Pułku] Strzelców Konnych) do kancelarii i wręczono mi wezwanie, że mam się zjawić w najbliższą sobotę w miejscowości Dundee i zameldować się w komendzie miasta. (…) W komendzie miasta w Dundee, w tąż sobotę, gdzie się zameldowałem o wyznaczonej godzinie, przywitało mnie dwóch oficerów, z których jeden z nich był pułkownik Stefan Mayer, do 1939 roku szef Oddziału II w sztabie polskim w Warszawie. Pułkownik Stefan Mayer był komendantem szkoły oficerów wywiadu, która działała pod kryptonimem Wyższy Kurs Administracji Wojskowej. To nie był żaden wyższy kurs administracji wojskowej, tylko to była ośmiomiesięczna szkoła oficerów wywiadu, ze wszystkimi przedmiotami najrozmaitszymi, które szkoliły po raz pierwszy w naukowy sposób oficerów wywiadu polskiego pochodzenia. W momencie, kiedy zostały mi ujawnione cele mojego wezwania, pułkownik Mayer powiedział: A teraz, kolego, możecie mieć dziesięć minut czasu, zastanówcie się, czy chcecie służyć później w dalszych losach kraju, będąc zrzuconym na spadochronie. Ja nie czekałem dziesięciu minut, tylko, jak to się mówi, trzasnąłem w kopyta i zameldowałem, że: Aspirant – bo w takim byłem, mój pierwszy stopień oficerski – aspirant Stefan Bałuk melduje się posłusznie do służby w kraju. Pułkownik Mayer się uśmiechnął, mówi: No to siądźcie, kolego, porozmawiamy. I zaczął ze mną rozmawiać o mojej specjalności, a mianowicie o tym, co już w wojsku było znane, że ja jestem z zamiłowania fotograf, reporter, prawda, który cały czas fotografuje i który, że tak powiem, rozporządza bogatym archiwum fotograficznym z dotychczasowych losów wojennych. Tak rzeczywiście było, bo pierwsze zdjęcia bombardowanego Lwowa w 1939 roku są mojego autorstwa, no i dalej w tymże duchu, jak to się mówi, fotografując wszystko, co na podorędziu. Pułkownik Mayer powiedział mi, że w tej chwili jest sytuacja tego rodzaju, że przygotowywane są środki łączności mechanicznej, której główną bazą jest fotografia. Bo, jak wiadomo, dotyczy to fałszerstwa dokumentów, które są nieodzownie potrzebne do życia Polski Podziemnej i polskiej konspiracji. Dając działaczom fałszywe dowody, fałszywe zaświadczenia i całą w ogóle, że tak powiem, legalizację, naturalnie nie autentyczną, tylko, powiedzmy sobie, przybraną, ażeby można było pod tym nazwiskiem pracować i go dosyć często zmieniać, co dawało ochronę ludziom pracującym w konspiracji. A fotografia odgrywa olbrzymią rolę. (…)
Dostałem termin zameldowania się w Glasgow, bo drugi kurs oficerów wywiadu był w Glasgow, pierwszy był w Londynie. I tak się rozpoczęła moja ośmiomiesięczna nauka w szkole, którą prowadził pułkownik Stefan Mayer. Trudno by było mówić o zakresie nauki i co stanowiło poszczególne przedmioty. Oprócz techniki wywiadu, oprócz fotografii, powiedzmy sobie, wywiadowczej, oprócz ślusarstwa… Bo i takie było, prawda, w otwieraniu zamków, dorabianiu kluczy, najrozmaitszych tego rodzaju usługach, które w późniejszym czasie miały odegrać wielką rolę w służbie tegoż oficera wywiadu. Tak przez osiem miesięcy uczyłem się, głównie będąc wykorzystywany jako pomoc i jako asystent doktora Hartmana, który wykładał na fotografii szpiegowskiej – można tak to nazwać, prawda – a szumnie nazywający się wydziałem legalizacji, bo tenże wydział legalizacji robił wszystko, oprócz kenkart, oprócz dowodów osobistych, prawda, oprócz kwitów na oddane pranie do pralni [także] metryki, zaświadczenia chrztu świętego czy komunii świętej, prawda? Wszystko, co miało legalizować w innej osobowości człowieka, ażeby, jak to się mówi, uciec i zmylić pogonie.
Po skończeniu ośmiomiesięcznego kursu i zaprzysiężeniu elewów na przysięgę i na rotę Armii Krajowej, która była wzruszającą uroczystością, stawaliśmy się jednocześnie jednym z działających konspiratorów, walczących o wolność Polski w tak zwanej organizacji Polski Podziemnej. Ja zostałem jeszcze dłużej, na cztery miesiące, ponieważ doktor Hartman pracował nad specjalną emulsją, pozbawioną bromku srebra. Jak wiadomo, emulsja fotograficzna jest oparta o bromek srebra, ale rozdzielczość tak zwana w pewien sposób się już kończy i bromek srebra ogranicza, że tak powiem, możliwości rozdzielczości. Chodziło o to, żeby znaleźć taką emulsję fotograficzną, która by pozwoliła na zmniejszanie przy reprodukcji strony normalnej A4 do, po prostu, punktu, jaki robi mucha na ścianie. To znaczy kropeczki czarnej, prawda, przeprowadzonej z normalnego negatywu sześć na dziewięć do stanu właściwie części milimetra. Ale ten milimetr zawierał wszystkie dane napisane na stronie maszynopisu, które można było przykleić do kartki pocztowej i wysłać z każdej poczty, nie wzbudzając żadnej, że tak powiem... Bez żadnego podejrzenia. Trwało to cztery miesiące, a mogło trwać dłużej, ale udało się pod koniec, w połowie 1941 [1943?] roku, trafić na takie rozwiązanie chemiczne”.
Okoliczności sprawiły, że fotograficzne zainteresowania Stefana Bałuka przekształciły się w narzędzie walki. Nie jest to oczywiście typowy scenariusz z tamtych czasów. Doświadczenie sąsiadów pana Jarzęckiego, zadzierających bezradnie głowy ku niebu w poszukiwaniu wskazówek, na czyje bombowce patrzą, jest zdecydowanie bardziej reprezentatywne dla polskiego społeczeństwa czasów wojny niż historie ludzi mających dostęp do tajnych informacji i działających w poczuciu, że wywierają wpływ na rozwój wydarzeń. Historia mówiona łączy obydwie perspektywy: jest w niej miejsce zarówno na to, co typowe, jak i na to, co jednostkowe.
Materiał został przygotowany w ramach dodatku tematycznego do Histmag.org: „Wędrówki po historii mówionej, czyli subiektywny przewodnik po relacjach świadków historii”, zrealizowanego we współpracy z Domem Spotkań z Historią.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.
Kolej parowa
Wynalazek radia wciąż nam towarzyszy, chociaż coraz częściej korzystamy z niego przez internet. Fotografia analogowa stanowi dziś wprawdzie domenę artystów i pasjonatów, ale w wersji cyfrowej jest nie tylko wszechobecna, lecz zdaje się wręcz uosabiać nasze czasy, dominując nad tradycyjnym przekazem pisanym. Oba wynalazki przetrwały, choć w zmienionej formie. Relacje historii mówionej pomagają nam uświadomić sobie nie zawsze doceniane społeczne skutki wychodzenia z użytku pewnych technologii w ich pierwotnej postaci. Zalicza się do nich między innymi zanik zawodów i usług, które w zmienionej rzeczywistości przestają być potrzebne. Dobrym przykładem jest tu kolej – jeden z pierwszych symboli nowoczesności. Ta zdobycz „wieku pary i elektryczności” ma dzisiaj więcej wspólnego z elektrycznością niż z parą: parowozy oglądamy niemal wyłącznie jako eksponaty w muzeum, atrakcje turystyczne czy ilustracje „ciuchci” w książkach dla dzieci. Zmiana dokonała się na tyle płynnie, że zapewne mało kto potrafi wskazać moment, w którym lokomotywa parowa przeszła do historii. W zbiorach Archiwum Historii Mówionej znajduje się fascynująca opowieść o rzeczywistości, która przeminęła wraz z tym wynalazkiem – obraz codziennej pracy kolejarzy wprawiających te maszyny w ruch.
Michał Popiel (sygn. AHM_1797)
Michał Popiel urodził się w 1933 roku w Warszawie. Jego ojciec od 1939 roku pracował na kolei, rodzina mieszkała w służbowym mieszkaniu przy ul. Bema 56, niedaleko bocznicy kolejowej. Po maturze, w związku z trudnościami w dostaniu się na studia, Michał Popiel podjął pracę w parowozowni Warszawa-Odolany, zaczynając od najprostszych prac, a kończąc na stanowisku maszynisty.
„Poszedłem na kolej i dostałem się do parowozowni głównej pierwszej klasy Warszawa-Odolany (tak to się w pełni nazywało) jako technik od węgla. (…) Technik mechanik, no więc w tej parowozowni jako ten cały kierownik od paliw. Po kilkunastu dniach dowiedziałem się, że muszę… jako technik mechanik muszę zdać prawo na prowadzenie parowozu. I tu właśnie taki niesamowity epizod z mojego życia – mianowicie musiałem pójść na parowóz.
Na parowozie są trzy stanowiska – trzeciak tak zwany, palacz, pomocnik – i czwarte masz już jako maszynista. Każde trzeba było zaliczyć. Trzeciak to była trzecia osoba na parowozie, więc to był taki zapchajdziura, czyli robił wszystko – zamieć, pozamiataj wszystko. Ponieważ to były parowozy, więc były trzyzmianowe… praca trzyzmianowa na różnych godzinach, co było dla mnie szalenie trudne, bo lubiłem na ogół spać w nocy, a tutaj przychodziło pracować, i to ciężko, bo jednak taki trzeciak to musiał palić w palenisku parowozowym. No więc to było na manewrach… To były tak zwane manewry, bo każdy węzeł kolejowy ma pociągi, ale przedtem są manewry, czyli przesyłanie wagonów – no, taka tasacja [?] różna przy samej parowozowni. No więc to było na nocne zmiany.
Później, jak już zostałem przeegzaminowany na pomocnika, no to już musiałem… Wtedy byłem sam, we dwóch z maszynistą, no i musiałem palić. To było dla mnie strasznie ciężkie, bo fizycznie nigdy nie pracowałem, zawsze byłem raczej chuderlawy i fizycznie raczej byłem bardzo sprytny, ale więcej sprytem nadrabiałem niż siłami fizycznymi. Zawsze miałem bardzo drobne… do dzisiejszego dnia mam ręce takie jak panienka. Nigdy nie byłem umięśniony, a łopata z węglem waży kilkanaście kilo. I to nie jest to, że trzeba tą łopatą nałożyć węgiel i wrzucić do paleniska, ale trzeba w odpowiednie miejsce wrzucić do paleniska. Bo palenisko jest to bardzo duża powierzchnia i po kolorze ognia poznawało się, gdzie jest już wypalone, a gdzie jest jasny kolor, gdzie jeszcze węgiel jest i pali się. No i trzeba było wrzucać w odpowiednie bardzo miejsca, więc to była rzeczywiście cała wiedza. Trafiłem na dobrego mechanika… mechanika to się nazywa… znaczy: maszynistę… mówiło się o nim mechanik… maszynistę, który mnie tego nauczył bardzo. No co? Pojętny byłem, więc wiedziałem dobrze, o co chodzi, tyle że nie miałem na to siły. Bo tą łopatą trzeba było z odpowiednim zamachem, to był taki specjalny ruch, tam się brało z tendra i takim jednym wielkim ruchem do otwartego już paleniska wrzucało się, i to w odpowiednie miejsce. To była sztuka. No ale ją jakoś opanowałem i było dobrze, za wyjątkiem sił fizycznych.
No i jednocześnie taki pomocnik to on pali w piecu, on nalewa wodę tak zwanym inżektorem – to trzeba było ciągle uzupełniać wodę w obiegu – no i wykonuje wszystkie inne rzeczy, jak smarowanie parowozu, wszystkich tam tych panewek, nalewanie wody do tendra takim wielkim żurawiem… Na każdej stacji kolejowej były kiedyś takie żurawie. Podjeżdża parowóz, to się przesuwało na ten i nalewało się tą wodę. Dość, że do domu przychodziłem, no, wykończony zupełnie, dosłownie ścian się trzymałem… taki potwornie brudny, bo to węgiel wszystko… Chociaż na parowozie bardzo przestrzegana jest czystość, tak że tam po każdym narzuceniu węgla trzeba było zawsze od razu zamieść, wymyć, taki wąż… więc myło się jeszcze tę podłogę, tak że parowozy zawsze były utrzymywane w dużej czystości. No ale ja osobiście byłem w tym brudny. No i strój, smród smarów, przesiąknięty tymi zapachami parowozowymi.
No, jakoś przez to przebrnąłem. No i później skończyły się manewry i trzeba było pójść na pociągi już, prowadzić pociągi. No, to już była odpowiedzialna bardzo sprawa, dlatego że maszynista prowadzący pociąg siedzi bez mała w rękawiczkach, jego nic nie obchodzi kompletnie, on obserwuje trasę, zgłasza widziane przez siebie semafory, głośno mówi… Ja muszę wyjść, zobaczyć, potwierdzić, że go widzę również – tak że musiało być potwierdzenie jego informacji – jednocześnie musiałem napalić, jednocześnie musiałem narąbać węgla, jeżeli były za duże bryły, no i musiałem jeszcze tą wodę uzupełniać, więc tam się nie usiadło. Dosłownie przez całą trasę pociągu się nie usiadło. No i do tego przyjęcie parowozu jeszcze – więc do parowozowni przychodził pierwszy pomocnik. Maszynista to w ostatniej chwili przychodził. Przychodził pomocnik, odbierał parowóz stojący w parowozowni. Jest palony, utrzymywany pod ciśnieniem przez obsługę parowozowni. No i jak przychodzi pomocnik, żeby zabrać parowóz, no to oczywiście musi komisyjnie go odebrać: że jest ciśnienie właściwe, woda jest, tender naładowany węgla… Odbieram te wszystkie rzeczy. Później idę, smaruję parowóz, więc wszystkie te jego mechanizmy… trzeba było odkręcić manetki i nalać oliwy, takimi długimi tymi nalać. (…)
Cały czas zmierzam do jednego takiego epizodu, który do dzisiaj pamiętam. Mianowicie po odebraniu już parowozu musieliśmy pojechać na Szczęśliwice po skład pociągu. Trzeba było nalać wody – a to była zima – nalać trzeba było wody do tendra. No i oczywiście zeskoczyłem… Mechanik podjechał, zatrzymał, ja zeskoczyłem. Nakierowałem tego całego żurawia na dziurę, na wlot. No i puściłem wodę… i stoję, i czekam. No i na czas tam się mniej więcej, na odgłos wody lecącej się orientowałem, czy jest, czy nie pełno. No i trzeba było po drabince wejść do tendra, zobaczyć i w odpowiednim momencie wyłączyć. Ja wchodziłem po tej drabince – w tym momencie okazuje się, że w tendrze było już pełno, i w zimie, tej średnicy woda… na mnie poszło to wszystko. No więc zeskoczyłem na ziemię, ale zanim zeskoczyłem, no to już byłem od stóp do głów mokry. Zakręciłem wodę, odciągnąłem żuraw, no i taki ociekający wchodzę po drabince do parowozu. Mechanik… znaczy maszynista patrzy: Co z tobą? No, ja mówię. – O, Boże! Czy pojedziesz… czy dasz radę pojechać? Ja mówię: No, oczywiście, że pojadę. Dlatego że wtedy, żeby zmiennika mieć, to już na to nie było czasu. Trzeba byłoby kogoś ściągać z domu, a pociąg musi ruszyć, więc… To straszliwe kary były finansowe za takie rzeczy. No więc zamknął mechanik z obu stron wejście: Do naga się rozbieraj. Wywiesił to wszystko bliżej pieca, no i pojechaliśmy po skład. Podjechaliśmy, Dworzec Główny, w perony wjeżdżamy. No i wtedy przychodzi kierownik pociągu, wchodzi do parowozu i tam wymieniają z mechanikiem papiery, dokumenty, a tu zamknięte, więc chce wejść, a nie może. Mówi: Co jest? Otwierajcie! – Nie mogę. No więc tam te papiery w końcu jakoś tam przez okienko wymienili. W momencie kiedy ruszaliśmy z Dworca Głównego już w trasę, już byłem suchy. Suchy i ubrany. Taki wesoły epizod, też z tamtych czasów.
Wtedy już byłem tym pracownikiem, a ta parowozownia Odolany była bardzo blisko nas, tych domków – bo to było na Dworcu Zachodnim. Były perony, parowozownia, skład węgla i naszych pięć domków. I hałas związany ze składem węgla – parowozy gwiżdżą, parowozownia – parowozy gwiżdżą, przejeżdżają pociągi, huk przejeżdżającego pociągu – parowozy gwiżdżą… Druga trasa była, był semafor, na którym bardzo często pociągi musiały stawać, więc jak stawał, to gwizdał… Więc w naszym domu był jeden nieustanny gwizd, huk… huk i gwizd. I kto ile razy do nas przyjeżdżał, żeby nocować musiał, no to w ogóle nie zmrużył oka. Myśmy spali jak susły oczywiście, bo tego nie słyszeliśmy po prostu. A jak ja już później pracowałem na parowozie, no to już bez przerwy był ten gwizd słyszany, ale też go nie słyszałem. Tak to wszystko wyglądało.
No i później musiałem zdać egzamin na maszynistę. No to była komisja egzaminacyjna z ministerstwa, z dyrekcji, z władz. Tam nas trzech zdawało. (…) Wchodziło kilku nas uczniów – znaczy się: trzech nas weszło – no i trzeba było zdać egzamin, zarówno na pociągu osobowym, jak na towarowym. (…) Jeszcze musiałem nauczyć się prowadzić parowóz, no więc otwierać przepustnice, regulować szybkość i hamować – to było bardzo skomplikowane, hamowanie, żeby płynnie wjechać i zahamować, żeby nie było tego szarpania, które często się zdarza mieć. (…) I zdałem bez problemu, jeżeli chodzi o jazdę pociągiem osobowym. A zdawałem egzamin, jadąc do Szczecina i ekspresem, więc to już było takie… Tak że ta komisja i maszynista to tam patrzyli mi na ręce i byli gotowi w każdej chwili ingerować, gdybym zrobił jakiś niewłaściwy ruch.
No i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie egzamin na pociągu towarowym. Bo pociąg osobowy ma w każdym… sam parowóz ma hamulce i każdy wagon osobowy ma hamulce. Natomiast w pociągu towarowym ma hamulce parowóz i kilka tylko wagonów, które tam co jakiś czas w składzie są wkładane, specjalnie właśnie z hamulcami. W związku z tym hamowanie musi być szalenie wydłużone, no bo żeby skład zahamować, zatrzymać, to trzeba wydłużyć. No i właśnie widzę… Bo każdy semafor ma jeszcze wcześniej tak zwaną tarczę i tarcza mówi, jaki jest na semaforze kolor – więc jeżeli tarcza jest „stój”, no wiadomo, że na tym odcinku między tarczą a semaforem trzeba wyhamować. No i tak właśnie hamuję, hamuję, hamuję… A on leci dalej, pociąg, w ogóle bez żadnego zwolnienia. Więc ja przerażony, co z tego będzie. A przekroczenie semafora czerwonego jest w ogóle… No, śmierć. No i w końcu, jak już nie wytrzymałem… Widzę, że nie zahamuję – puściłem na cały gaz hamowanie. Zahamowałem w odpowiednim miejscu, ale później odhamować trzeba. No więc, wiedząc, co zrobiłem, bo w końcu byłem technikiem i parowóz umiałem narysować, każdą jedną śrubkę parowozu… potrafiłem go rozebrać na najdrobniejsze części. No więc wiedziałem, co to jest – te hamulce typu Wolfsholza [?]. Pamiętałem, jak jest ten hamulec zbudowany, i wiedziałem, że odhamowanie będzie szalenie trudne. Więc zanim pociąg już stanął, to ja na pełne odhamowanie od razu dałem – co nie przeszkodziło, że jak zapalił się zielony semafor, to nie byłem w stanie ruszyć pociągiem, bo jeszcze były hamulce zablokowane. No ale mi to komisja darowała. Dość że egzamin zdałem”.
Po upływie roku Michał Popiel podjął studia i został inżynierem. Jego wspomnienia z pracy na kolei pozwalają nam zajrzeć do nieistniejącego już świata ludzi, których życie obracało się wokół jednego z ważniejszych wynalazków współczesności. To zarazem perspektywa niezwykła i typowa: nie dysponujemy wieloma takimi świadectwami, a przecież w latach 50., których relacja dotyczy, istniała cała grupa zawodowa ludzi, którzy – jak pan Popiel – pracowali i odpoczywali wśród gwizdu pociągów, przy akompaniamencie stukotu kół.
Zwykle poznajemy historię postępu technicznego od strony przedmiotów. To najłatwiejsze – nasze muzea przechowują i udostępniają liczne zabytki, miłośnicy staroci kolekcjonują zdjęcia i szczegółowe dane techniczne kolejnych modeli różnych urządzeń, popularne jest tworzenie chronologii przełomowych odkryć i wynalazków. W relacjach historii mówionej odnajdujemy je tam, gdzie się w istocie znajdowały: wplecione na tysiąc sposobów w skomplikowaną sieć codzienności. Zapraszamy do zanurzenia się w te opowieści i poszukania w nich kolejnych śladów nowoczesności, która przeszła… do historii.
Joanna Rączka (Dom Spotkań z Historią)
Wszystkie relacje wykorzystane w tym artykule są dostępne w całości na stronie https://relacjebiograficzne.pl/.
Materiał został przygotowany w ramach dodatku tematycznego do Histmag.org: „Wędrówki po historii mówionej, czyli subiektywny przewodnik po relacjach świadków historii”, zrealizowanego we współpracy z Domem Spotkań z Historią.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.