Wanda Gertz czyli „Kazik”
Ten tekst jest fragmentem książki Agnieszki Lewandowskiej-Kąkol „Gdzie diabeł nie mógł... Kedywianki w akcji”.
Wyobraźmy sobie salę gimnastyczną szacownego warszawskiego gimnazjum im. Królowej Jadwigi, usytuowanego przy placu Trzech Krzyży. Atmosfera odświętna, bo za kilka godzin ma się tam odbyć przedstawienie, z którego dochód uczennice, gimnazjum było wówczas oczywiście żeńskie, postanowiły przeznaczyć na zorganizowanie letniego obozu przysposobienia wojskowego. Dziewczęta sprzątają, ustawiają ławki, ozdabiają salę, malują dekoracje, podekscytowane powtarzają role, podśpiewują piosenki, które będą wykonywać wieczorem, kiedy w szerokich drzwiach staje komendantka hufca w towarzystwie nieznajomej, krótko ostrzyżonej brunetki. Konsternacja. Nim komendantka zdążyła przedstawić gościa, radosny szmer sali ucichł, stopniowo zaczęto przerywać wykonywane czynności, a zaskoczona, zdezorientowana drużynowa wydaje komendę, którą pewnie uznała za najbardziej odpowiednią: Baczność!
Uczennica malująca coś na wysoko zawieszonym brystolu i w związku z tym stojąca na drabinie, postanowiła widać błyskawicznie podporządkować się wydanemu rozkazowi i nie schodząc na dół, stanęła na baczność, przepisowo opuszczając wzdłuż tułowia obydwie ręce. Zaabsorbowana zapomniała, że w jednej z nich trzymała wiaderko z farbą, które spadło na podłogę, po drodze oblewając jaskrawo zieloną cieczą dziewczynę stojącą najbliżej. Na moment wszyscy osłupieli. Poprzednia konsternacja była niczym wobec rozmiarów obecnego zażenowania. Twarz komendantki hufca zaczęła przypominać dojrzały pomidor, a nieznajoma stojąca obok niej suchym, ostrym tonem wygłosiła perorę o zaletach dobrej organizacji pracy, w kilku miejscach nawiązując do zajścia. Na zakończenie zleciła wypełnienie kuponu, na którego podstawie oblana uczennica winna otrzymać nową bluzę, bo, jak stwierdziła: „z tej to już nic nie będzie”.
Owa inspektorka, Wanda Gertz, miała tak dobrą pamięć wzrokową, że blisko dwa lata później, w końcu października 1939 roku, poznała przypadkowo spotkaną na ulicy druhnę, sprawczynię zabawnego zajścia w gimnazjum, a była nią Jadwiga Podrygałło. Obcej osoby nie namawiałaby bowiem do włączenia się w prace Szpitala Ujazdowskiego, który po kapitulacji Warszawy obok działalności medycznej był placówką ściśle związaną z Polskim Państwem Podziemnym. Wtedy z pewnością nie przypuszczała jeszcze, że owa pechowa druhna będzie walczyć w oddziale, którym będzie dowodziła, w powstałym wiosną 1942 roku „Disku”.
Wanda po kampanii wrześniowej, w której brała czynny udział, jako jedna z pierwszych kobiet zeszła do podziemia. Złożyła przysięgę na wierność Służbie Zwycięstwu Polski, organizacji powołanej do życia przez generała Michała Tokarzewskiego-Karaszewicza, przyjmując pseudonim Lena. Początkowo, ze względu na szczupłość obsady, pełniła w niej wiele funkcji. Była sekretarką, skarbnikiem, a nawet podejmowała się zadań łączniczki. W kwietniu 1940 roku musiało wydarzyć się coś, niestety, jak wiele faktów z tego okresu nie jest to udokumentowane dla potomnych, co groziło dekonspiracją, postanowiono więc, że „Lena” na jakiś czas musi zniknąć. Wysłano ją w teren, do nadleśnictwa Kleszcze pod Piotrkowem. Działała tam już dobrze zorganizowana komórka Związku Walki Zbrojnej, organizacji powołanej w miejsce Służby Zwycięstwu Polski, z komendantem tego Okręgu Stanisławem Kozarskim, pseudonim Aleksander, na czele. Podobnie jak w Warszawie „Lena” pełniła tam najrozmaitsze funkcje, które polegały na utrzymywaniu łączności między terenem a stolicą, opracowywaniu sprawozdań konspiracyjnych, w których najistotniejsze fragmenty stanowiły konkretne dane będące rezultatem przeprowadzonego wywiadu. Informowała o liczebności poszczególnych oddziałów wroga, dokonywanych represjach, zamieszczała wiadomości o najwyższych urzędnikach niemieckich, zdobywane na podstawie własnego, często z narażeniem życia przeprowadzanego rozpoznania.
Działała z poświęceniem i precyzyjnie jak w zegarku, nic więc dziwnego, że gdy powstała myśl zorganizowania oddziału kobiecego do zadań dywersyjnych, jej powierzono jego tworzenie, a potem nim kierowanie. „Minerki” pod wodzą dr Franio miały na swym koncie wystarczająco dużo sukcesów, by ludowe powiedzenie: „Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle” dla męskiej części konspiracji stało się nie czczym frazesem z negatywną, kpiącą konotacją, lecz prawdziwym, popartym praktyką stwierdzeniem. Wróciła więc do Warszawy z konkretnym celem, który pewnie rozpalał jej wyobraźnię. Do „starszych pań”, jak w oddziale nazywano jej koleżanki z POW i PWK, stanowiące jego trzon, z którymi miała stały kontakt w czasie działań pod Piotrkowem, stopniowo dołączały ich podopieczne z harcerstwa i hufców PWK, między innymi pechowa gimnazjalistka z gimnazjum im. Królowej Jadwigi. I tak powstał oddział kobiecy „Disk” (Dywersja i Sabotaż Kobiet).
Ostatnia odprawa „Disku”, który podczas powstania warszawskiego znacznie rozluźnił swe szeregi, bo jego członkinie działały również w formacjach męskich, odbyła się już po rozpoczęciu rozmów kapitulacyjnych, w czasie dla powstańców szczególnie trudnym, pełnym świadomości niespełnionych nadziei, bólu, goryczy, poczucia beznadziejności i trudnych pytań. „Lena”, do końca nosząc brzemię odpowiedzialności za swe dziewczyny, wypłaciła im zaległy żołd i nadała stopnie wojskowe, które tym razem miały zachować po zakończeniu walk, ponieważ zostały przyznane zgodnie z rozkazem dowódcy AK nr 871/I z 23 września 1944 roku.
Jej misja jednak się nie zakończyła. Maria Wittek, stojąca na czele Wojskowej Służby Kobiet, awansowała ją do stopnia majora i wyznaczyła na komendantkę oflagu dla kobiet powstańców, pierwszego w historii takiego obozu, gdyż dotąd nigdy jeszcze kobiet nie uznano za jeńców wojennych. Piątego października major Wanda Gertz na czele dwóch tysięcy kobiet opuściła Warszawę. Być może ów marsz przegranych, owa pielgrzymka z ojczyzny w nieznane była dla Wandy czasem najtrudniejszym w jej całej blisko trzydziestoletniej karierze wojskowej. Dużo łatwiej bowiem zagrzewać podwładnych do boju, wskazując im kolejne cele, niż pokonanych, poranionych fizycznie i psychicznie wyprowadzać z kraju. A potem, kiedy okazało się, że koniec wojny nie oznacza powrotu wolnej Polski, ale powstanie jakiejś zupełnie innej, nie tej ze snów i marzeń, podtrzymywać ich morale, przekonując, że na obczyźnie też można być dla kraju użytecznym. Relacje i dokumenty zaświadczają, że tej misji nie do pozazdroszczenia sprostała w stu procentach.
Poranek jedenastego listopada 1944 roku był ponury, mglisty i nie zapowiadał, by choć na chwilę zza ciężkich chmur wyjrzeć miało słońce. W Stalagu IV B Mühlberg, gdzie od przeszło dziesięciu dni przebywały uczestniczki powstania warszawskiego, panowało niezwykłe poruszenie, atmosfera jakaś odmienna od codziennej, radosne oczekiwanie niewspółgrające z obozowym siermiężnym otoczeniem. Około godziny dziesiątej przed barakami zaczęły gromadzić się grupki kobiet, które szybko, jakby to miały wielokrotnie przećwiczone, ustawiły się w czworobok. Za drutami widać było również gromadzących się w jednym miejscu mężczyzn. Gdy na środek wyszła Wanda w towarzystwie księdza Roberta, belgijskiego duchownego, jeńca wojennego sprawującego religijną posługę, rozpoczął się apel z okazji Święta Niepodległości. Nastrój był tym podnioślejszy, że pewnie wszyscy zebrani nie obchodzili tego święta od sześciu lat. Po apelu poległych zaczęła mówić Wanda, była tak przejęta, że co rusz głos jej się załamywał i musiała włożyć wiele wysiłku, by nie pozwolić sobie na cisnące się do oczu łzy. Łez natomiast nie wstydziły się ani jej słuchaczki, ani ksiądz, który, choć nie znał polskiego, właściwie odebrał emocje płynące od zebranych.
W Mühlbergu uczestniczki powstania po raz kolejny otrzymały od Niemców propozycję przyjęcia statusu cywilów, ale żadna z niej nie skorzystała. Taką ofertę przedstawiono im już w obozie przejściowym w Ożarowie, lecz i wtedy większość wybrała żołnierski los. Po kilku dniach przebywania w halach fabryki kabli odjechały do Stalagu 344 Lamsdorf koło Opola, gdzie zgromadzono ponad tysiąc kobiet. Podróż była długa i wyczerpująca ze względu na warunki, w jakich się odbywała, a na koniec transport, nie wiadomo z jakiej przyczyny, przetrzymano dłuższy czas na bocznicy. Kobiety już myślały, że nastąpiła jakaś pomyłka i przewiozą je gdzie indziej, kiedy kazano im opuścić wagony. Potem musiały jeszcze kawał drogi iść piechotą do obozu.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Agnieszki Lewandowskiej-Kąkol „Gdzie diabeł nie mógł... Kedywianki w akcji”!
Ten tekst jest fragmentem książki Agnieszki Lewandowskiej-Kąkol „Gdzie diabeł nie mógł... Kedywianki w akcji”.
Już z daleka dostrzegły kwadratowy kawałek pola lekko schodzący w dół, którego ramy stanowiły betonowe słupy, połączone kilkoma rzędami kolczastych drutów. Wandę i jej podopieczne ulokowano w długich, pozbawionych światła barakach, w których wcześniej przebywali jeńcy radzieccy i pozostawili je w opłakanym stanie. Oprócz skandalicznych warunków sanitarnych najdotkliwszym momentem dla nowo przybyłych było odebranie im legitymacji AK. W zamian wydano im karty personalne ze zdjęciem i odciskiem palca oraz tabliczki z numerami obozowymi, które miały nosić na szyi. Mimo że był to obóz dla jeńców, jego kierownictwo nie uznawało żadnych stopni wojskowych, a polską komendantkę ustawicznie ignorowało, traktując ją jak powietrze.
Wanda jednak się nie poddawała, gdy tylko miała okazję, przypominała, że to nie jest obóz koncentracyjny, a jeńców należy traktować zgodnie z ustaleniami konwencji genewskiej. W swej walce o godność przetrzymywanych miała oparcie w obozowej lekarce, Jadwidze Beaupré, która, o dziwo, cieszyła się wśród Niemców wyjątkowym szacunkiem, co często pomagało zrobić mały kroczek na drodze do ucywilizowania komendy obozu w podejściu do jeńców. Po Lamsdorfie i Stalagu IV B, gdzie obchodziły Święto Niepodległości, Wanda z podopiecznymi spędziła dwa tygodnie w Altenburgu, gromadzącym głównie kobiety, które buntowały się przeciwko pracy na rzecz Niemiec. Następne miejsce ich pobytu to Oflag IX C Molsdorf, który wcześniej był obozem koncentracyjnym. Usytuowany w przepastnej głuszy, w której można by się czuć jak odkrywca nieznanych lądów, gdyby nie przerażające pamiątki po niedawno przebywających tam więźniach. Teren pozbawiony był roślinności, a na nim stało siedem zdewastowanych, często pozbawionych szyb, drewnianych baraków, postawionych na bagnach wypełniających niewielką kotlinę. Obóz odseparowany był od reszty niecki dwiema liniami drutów kolczastych wysokości pięciu metrów. Dzięki tabliczkom pobielonym wapnem, które umieszczono na drzwiach i narożnikach baraków, udawało się w głębokich ciemnościach trafiać do pomieszczeń.
Przebywało tam około czterystu kobiet. Komendantem oflagu był niemiecki kapitan, wspierany przez dwóch zastępców i dwie mówiące po polsku Niemki. Początkowo całe kierownictwo nie uznawało polskiej komendantki, ale po jej stanowczym proteście przeciwko brutalnym rewizjom i powiadomieniu o nich nie tylko szefostwa Wehrmachtu, ale i Międzynarodowego Czerwonego Krzyża publicznie przyznano, że Wanda Gertz jest komendantką jeńców. W walce o przestrzeganie ustaleń konwencji genewskiej wspierała ją major Janina Karaś, jej zastępczyni. Obydwie złożyły ogromną liczbę zażaleń na postępowanie dowództwa, co było dla Niemców kłopotliwe, ponieważ obóz ten nie był przez dłuższy czas umieszczony w żadnym wykazie, nie podlegał więc kontroli. Panował tam głód, wilgoć i ziąb, nie było leków, konfiskowano jeńcom wszystkie wartościowe rzeczy, kontrolowano ich korespondencję, a Czerwony Krzyż nie miał w ogóle pojęcia o istnieniu tego miejsca.
Dopiero działalność Wandy sprowadziła do Molsdorfu delegata Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, który ze zdumieniem stwierdził, że panują tam najgorsze warunki bytowe w porównaniu z tymi, jakie zapewniają inne oflagi. Równocześnie jeszcze bardziej zadziwił go fakt, że ta mizeria codziennej egzystencji nie wpływała na stan umysłu i morale przebywających tam kobiet. Był to niewątpliwie efekt pracy komendantki, która ogromną wagę przywiązywała do wzmacniania nadwątlonej niedawnymi przeżyciami psychiki podwładnych. Dbała o organizację wolnego czasu, by kobiety nie były zostawione same sobie, nie oddawały się przemyśleniom prowadzącym do załamań czy depresji. Wykorzystała w tym celu różnorodność zawodową zgromadzonych kobiet i organizowała wykłady i odczyty z wielu dziedzin, praktyczne kursy, warsztaty i kółka artystyczne. Sama wraz z zastępczyniami prowadziła szkolenie wojskowe. Tak bogata oferta zajęć odciągała od wciąż im towarzyszącego uczucia głodu i nieustannie wojennej rzeczywistości.
Wobec coraz szybciej przybliżającego się frontu Niemcy zarządzili ewakuację oflagu. Wanda wywalczyła zgodę na pozostawienie dwudziestu chorych, niezdolnych do marszu kobiet w schronie przeciwlotniczym przygotowanym dla niemieckiej załogi. Dzięki temu wyzwolone zostały najwcześniej przez 3. Armię Stanów Zjednoczonych i od razu objęte konieczną opieką medyczną.
Ponieważ reszta kobiet musiała wędrować w kierunku Weimaru przez tereny bezpośrednio graniczące z frontem, a tamtejsza ludność odnosiła się do Polaków nieprzyjaźnie, Wanda wyłoniła własną grupę ochrony, której zadaniem była baczna obserwacja otoczenia. Ten pomysł okazał się bezcenny. Kiedy kobiety, umęczone całodzienną wędrówką, w dodatku pozbawione potrzebnej do takiego fizycznego wyczynu odpowiedniej liczby kalorii, gdyż racje żywnościowe były minimalne, dotarły pod wieczór do wsi Hohenfeld, z ulgą, a nawet radością, przyjęły propozycję przenocowania w stodole. Większość z nich nie była w stanie iść dalej, pogodziła się więc z myślą drzemki na powietrzu, a tu miłe zaskoczenie. Nocleg pod dachem i na przyjemnie pachnącym sianie. Były zbyt wycieńczone, by podejrzewać jakiś podstęp. Na szczęście ich wartowniczki rekrutowały się spośród najbardziej spostrzegawczych i odpornych na wszelkie przeciwności kobiet. Gdy w stodole cichły już głosy, bo większość zasypiała, usłyszały szmery z różnych stron budynku, w pierwszej chwili myślały, że podchodzą do niego dzikie zwierzęta. Specyficzny zapach benzyny podejrzenia zweryfikował. Najpierw zaczęły szamotać się z zamkniętymi od zewnątrz drzwiami, a kiedy udało się je pokonać i wypadły z budynku, wypłoszyły kilku mężczyzn, którzy byli już w odwrocie. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można przypuszczać, że byli to okoliczni chłopi, którzy z własnej woli lub na czyjeś polecenie zamierzali podpalić stodołę.
W Blankenheim zakwaterowano kobiety w opuszczonym ośrodku szkoleniowym Hitlerjugend. Długa droga, okropne warunki w miejscach czasowego pobytu, nieustający stres spowodowany niepewnym jutrem sprawiły, że wiele kobiet dotarło tam w kiepskim stanie zdrowia. Wanda też była chora, ale przede wszystkim, biorąc pod uwagę stan zdrowia podopiecznych, odmówiła dalszej wędrówki, tym bardziej że spodziewała się, dało tu o sobie znać wyczucie doświadczonego żołnierza, iż wkrótce dotrze do nich front. Żołnierski profesjonalizm pokierował też jej dalszymi krokami. Na dziedzińcu ośrodka poleciła rozłożenie biało-czerwonych plansz sygnalizacyjnych, a potem do nieopodal znajdujących się jednostek amerykańskich wysłała trzy posługujące się językiem angielskim delegatki. Kiedy ubrane w polskie mundury przeczołgały się pod niemieckim ostrzałem i dotarły do stacjonujących czołgów, wybiegli do nich amerykańscy żołnierze, którzy właśnie przygotowywali się do ataku na ośrodek, bo otrzymali rozkaz jego całkowitego zniszczenia. Nie mieli pojęcia, że znajdują się w nim polskie kobiety.
Zaraz po wejściu do obozu Amerykanów niemiecka załoga się poddała, składając broń na ręce Wandy. Ona przekazała rozbrojonych już Niemców oswobodzicielom, których dowódca zażądał od niej oceny postępowania kierujących obozem. Według praw wojny alianci mieli możliwość natychmiastowego karania. Wanda wydała obiektywny werdykt, zawierający szczegółowe podsumowanie działalności dowództwa, nie mszcząc się, nie odgrywając na ciemiężycielach. Umiała, co w tej sytuacji musiało nie być łatwe, powściągnąć zrozumiałe emocje i wznieść się ponad naturalny podział wróg – przyjaciel. Komendant trafił do obozu jenieckiego, a nazbyt gorliwi w wykonywaniu jego rozkazów zastępcy, którzy czerpali przyjemność ze znęcania się nad jeńcami, zostali rozstrzelani.
Od tego momentu na maszcie obozu zaczęła powiewać polska flaga, co dodało skrzydeł komendantce. Wróciły wspomnienia z czasów jej młodzieńczego wojowania, ze służby w Legionach. Zaopatrzona w karabin na ramieniu i rewolwer w kieszeni zaczęła wprowadzać w ośrodku wojskowy sznyt. Warty, patrole, codzienna musztra to był jej żywioł, a okazało się, że i innym żołnierkom zajęcia te dodały animuszu. Zamiast martwić się przyszłością, spierać o przeszłość, zamiast apatii i konfliktów nie do uniknięcia przy tak ogromnym zbiorowisku kobiet zróżnicowanych pod każdym względem, zmuszone były do działań często przynoszących im wręcz radość, na przykład kiedy patrol przyprowadzał komendantce niemieckiego dezertera. Gdy według pokojowych ustaleń strefa, w której usytuowana była miejscowość Blankenheim, dostała się pod zarząd Związku Radzieckiego, kobiety znajdujące się w ośrodku przewieziono do obozu w Burgu, wyzwolonego wcześniej przez 3. Armię Amerykańską generała Pattona, gdzie zostały zakwaterowane w zapuszczonym, zupełnie nienadającym się do zamieszkania budynku po fabryce broni.
Stamtąd Wanda wyjechała do Londynu, by tam walczyć o prawa kobiet żołnierzy.