„Wałęsa. Człowiek z nadziei” – reż. Andrzej Wajda – recenzja i ocena filmu

opublikowano: 2013-10-01, 14:58
wolna licencja
Dwóch tuzów polskiej kinematografii – Jerzy Hoffman i Andrzej Wajda – pod koniec swojej kariery postanowiło wziąć za łby tematy ważne dla polskiej historii, choć w rodzimym kinie prawie nieistniejące. Hoffman poległ gdzieś na polach „Bitwy warszawskiej 1920” a Wajda tak mocno zainspirował się postacią Lecha Wałęsy, że stworzył film pełen paradoksów, budzący tyle samo odrazy, ile uwielbienia.
reklama
Wałęsa. Człowiek z nadziei
nasza ocena:
6/10
Premiera:
4 października 2013
Gatunek:
biograficzny, dramat
Reżyseria:
Andrzej Wajda
Scenariusz:
Janusz Głowacki
Produkcja:
Polska
Czas:
2 godz. 7 min.

Nie jest łatwo stworzyć film o Lechu Wałęsie. Nie jest prostą sprawą stworzyć dzieło, które całościowo umiałoby ukazać jego skomplikowany i pełen sprzeczności charakter oraz zmierzyć się z trudną i nie do końca wyjaśnioną przeszłością. Dużym wyzwaniem jest nie rozmienić jego legendy na drobne, a jednocześnie wpisać wszystko w polską historię lat 80. i nie stracić niczego z wielowątkowego i długotrwałego procesu przemian, któremu brakuje – jakkolwiek Polacy by się nie upierali – momentów na tyle symbolicznych, aby mogły się równać chociażby z upadkiem Muru Berlińskiego. Ciężko jest na srebrny ekran przenieść twardą politykę i rewolucję pozbawioną wojennego zgiełku i szczęku białej broni. Tym bardziej ciężko jest przedstawić życie tego, który stanął na czele opozycji demokratycznej, prowadząc ją do ostatecznego zwycięstwa. Dodatkowo, nie sposób jest mówić o Wałęsie w kraju, w którym nadal jest on elementem politycznego sporu. Każda wypowiedź o jego postaci oceniana jest przez pryzmat współczesnych podziałów i konfliktów, a kwestia rzetelnej oceny jego roli w dziejach niemal skazana na porażkę, zwłaszcza w sytuacji, w której rozum – zarówno u jednej jak i drugiej strony – zastępowany jest przez emocje. Wreszcie, jak stworzyć film o postaci, która nadal żyje i funkcjonuje, której legenda pisana jest każdego dnia i nie sposób zamknąć jej żadnym wydarzeniem czy choćby jedną, symboliczną datą?

Z pewnością z tych trudności zdawać sobie musiał sprawę Andrzej Wajda, kiedy ogłaszał początek prac nad filmową biografią Lecha Wałęsy. Czynił to w sytuacji, kiedy część środowiska politycznego, publicystycznego i historycznego coraz mocniej zaczęła kwestionować zasługi byłego prezydenta dla kraju, wyciągając kwestię współpracy z Urzędem Bezpieczeństwa czy umniejszając jego rolę przywódcy „Solidarności”. Od początku Wajda zastrzegał jednak, że jego film nie ma być odpowiedzią na zarzuty stawiane Wałęsie – wręcz przeciwnie: twierdził, że nie zamierza stawiać mu pomników czy bawić się w adwokata. Aby uwiarygodnić swoje deklaracje, o napisanie scenariusza poprosił Janusza Głowackiego – pisarza znanego z umiłowania ironii i dystansu do świata. Z połączenia kunsztu Wajdy i talentu Głowackiego powstać miał film niezwykły, godny nie tylko postaci Wałęsy, ale będący wręcz podsumowaniem misji wielkiego reżysera w polskiej kinematografii. Nie przypadkowo film „Wałęsa” zwieńczać miał trylogię zapoczątkowaną „Człowiekiem z marmuru”. Czy jednak produkcja uniosła ciężar oczekiwań widzów i samego reżysera? Można mieć co do tego pewne wątpliwości.

reklama

Opowiadanie o Wałęsie wpisane jest w ramy wywiadu, jakiego przywódca „Solidarności” udzielił Orianie Fallaci w marcu 1981 roku. Rozpoczyna się on pytaniem, jak to się stało, że człowiek jeszcze kilka miesięcy wcześniej zupełnie nieznany nie tylko zagranicą, ale także w kraju, urósł do rangi wodza rewolucji. Zdawać by się mogło, że Wajda poświęci kolejne minuty, aby udzielić na nie odpowiedzi, odkrywając tajemnicę fenomenu Wałęsy, który przecież nadal pozostaje zagadką. Reżyser – podobnie jak filmowy Wałęsa – robi jednak wszystko, aby na to pytanie nie odpowiedzieć. Kluczy, używając wielkich, choć czasem nie pasujących do siebie słów, mówi mętnie i niezrozumiale. Jego film nie jest o Wałęsie, lecz staje się Wałęsą. Z jednej strony czuć, że za tym radosnym bełkotem stoi jakaś wielka myśl, jakieś niewypowiedziane przesłanie, tyle że trudno dociec, o co właściwie chodzi. Owszem, dostrzeżemy proces dojrzewania Lecha Wałęsy do roli przywódcy. Zobaczymy, jak przestraszony na pierwszym przesłuchaniu szary robotnik staje się hardy i nieprzejednany. Ale przyczyn tego stanu rzeczy próżno się w filmie doszukiwać. Bo czy można całość jego fenomenu zamknąć jedynie w refleksji, że był to człowiek wielkiej wiary i nadziei? Czy samo to czyni z pojedynczej jednostki kogoś wyrastającego ponad przeciętność?

Wajda, choć w swoich dziełach nigdy nie stawiał prostych diagnoz, teraz taką serwuje, skupiając się na wadach i zaletach Wałęsowskiej osobowości. Nie mówi o niej zresztą nic nowego, pokazując to, co już wszyscy znamy. Wałęsa jest butny, arogancki, pewny siebie, narcystyczny, a przy tym niezwykle prostolinijny. Perfekcyjnie odtwarza go Robert Więckiewicz, a pomagają w tym sprawnie napisane dialogi, które fenomenalnie imitują trudny do podrobienia język Wałęsy, mieszający rustykalną prostackość z intelektualnym zacięciem. Więckiewicz, który swój talent udowodnił już nie raz, tym razem wszedł na trudno osiągalne wyżyny. Tak jak Robert Powell stał się Jezusem z Nazaretu, Mariusz Dmochowski już zawsze będzie Janem Sobieskim, a Wołodyjowski będzie miał fizjonomię Tadeusza Łomnickiego, tak Więckiewicz nie tylko grał Wałęsę – on nim po prostu był. Niestety, można czasem odnieść wrażenie, że poziom wcielania się w postać byłego prezydenta był na tyle dogłębny, że aż nazbyt karykaturalny. Być może winny jest temu scenariusz, w którym nie uniknięto zabawnych sytuacji, gagów czy powiedzonek. Złośliwi mogliby wręcz zarzucić, że miejscami „Wałęsa. Człowiek z nadziei” przestaje być filmem o Wałęsie, lecz staje się jego parodią. A może taki był cel twórców: ukazać system pełen absurdów, przeciwko któremu stanąć może jedynie człowiek sam wypełniony dystansem do świata i w pewnej mierze również absurdalny?

reklama

Oczywiście nie sposób przy okazji filmu o historii nie zadać sobie pytania o sposób jej przedstawienia. Z pewnością atakować go będą ci, którzy Wałęsę skłonni są bardziej widzieć w otchłani potępionych zdrajców niż w panteonie bohaterów. Choć Wajda deklarował, że nie będzie stawiał pomników i bawił się w adwokata, trudno jego dzieło traktować inaczej. Owszem, Wałęsa jest pełen rys, ale reżyser zaraz znajduje kontekst, w którym stają się one niewidocznymi zadrapaniami. Problem współpracy przywódcy „Solidarności” z organami bezpieczeństwa jest ledwie zarysowany. Wydaje się wręcz, że przedstawiony jest tak, aby na pokazie przedpremierowym Lech Wałęsa nie opuścił sali kinowej w atmosferze skandalu. Reżyser powiedział więc tyle, ile sam prezydent by sobie życzył. Pozostał klimat niedomówienia, połączony z delikatnym i nieszkodliwym mrugnięciem okiem.

W mistrzowski sposób Wajda łączy sceny filmowe z fragmentami kronik. Można jedynie poczuć w pewnym momencie przesyt ich obecnością. Niestety, zbyt mało, jak na film mówiący o przeszłości, jest historycznych postaci odtwarzanych przez aktorów. Zresztą nawet ich dobór wydaje się być zastanawiający. Dlaczego np. postaci Henryki Krzywonos czy Anny Walentynowicz znalazły swoje filmowe odtwórczynie, a już np. Andrzeja Gwiazdy czy Bogdana Borusewicza nie? Dodatkowo wszyscy bohaterowie są jedynie tłem dla działań Wałęsy, wokół którego skupia się cała historia. Siłą rzeczy reżyser ulega kolejnemu mitowi, w którym przywódca „Solidarności” jest jedynym autorem upadku komunizmu w Europie Środkowo-Wschodniej, inni są natomiast jedynie biernymi statystami. W to spojrzenie wpisuje się również rozmowa Fallaci z byłym prezydentem. Z każdą kolejną sceną widzimy, jak jego postać rośnie w jej oczach, jak z każdym zdaniem włoską dziennikarkę pochłania jego charyzma. Tyle, że po latach tak wspominała ona wywiad z Wałęsą:

Nie podobał mi się jako człowiek, ale stałam – podobnie jak wielu innych – wobec ogromnego dylematu: albo przysłużyć się Rosjanom i napisać, że Wałęsa nie jest OK, albo pomóc walce o odzyskanie demokracji i napisać, że Wałęsa jest w porządku. Wybrałam to drugie wyjście i nie miałam racji.

Fallaci z filmu z pewnością takiego dylematu nie ma.

reklama

Wajda podjął się jednocześnie misji karkołomnej – próby zmieszczenia blisko 20 lat działalności Lecha Wałęsy (od 1970 do 1989 roku) w ponad dwugodzinnym filmie. Jasne jest, że historia będzie pokazana w sposób maksymalnie uproszczony, komiksowy i hasłowy. Dla tych, którzy jej nie znają, film będzie więc doskonałą lekcją, inni jednak wyjdą z kina zawiedzeni. Umieszczenie dwóch dekad procesu przemian ustrojowych w jedynym krótkim filmie będzie dla nich tym, czym byłaby próba zamknięcia w podobnym czasie Tolkienowskiego „Władcy Pierścieni”. Zastanawiać się można w tym kontekście, czy o wiele celniejsze nie byłoby przedstawienie życia Wałęsy w trzech oddzielnych filmach. Przecież zarówno wydarzenia sierpnia 1980 roku, stan wojenny, jak i rok 1989 to materiały, wokół których można zbudować niezależne i pełne narracje. Umieszczenie tego w jednej opowieści z góry czyni z filmu bardziej obraz dydaktyczny niż dzieło kinematografii.

W tym kontekście krzywdę Wajdzie robią ci, którzy stawiają jego najnowszy film do walki o Oskara. Jeśli porównamy go chociażby do „Gorejącego krzewu” Agnieszki Holland, który reprezentować będzie kinematografię czeską, to polski film zbyt wielkich szans nie ma. Zgodzić można się z Michałem Walkiewiczem z portalu filmweb.pl, który o filmie pisał:

„Wałęsa. Człowiek z nadziei” nie jest tak kiepskim filmem, na jaki się zapowiadał. Nie jest również tak dobry, by traktować go jak coś więcej niż kolejne dzieło oświatowe. Więckiewicz zgarnie nagrody, Wajda odbierze honory, widzowie spłacą koszty produkcji. Plan minimum wykonany.

Ale czy postać Wałęsy zasługuje na realizację planu minimum? Wajda nie nakręcił filmu tak słabego, jakim była Hoffmanowska „Bitwa warszawska 1920”, ale trudno też stwierdzić, że powstała produkcja na wagę talentu ukazanego przez reżysera w „Człowieku z marmuru” czy „Ziemi obiecanej”. Przy porównaniu go nawet ze współczesnymi dziełami polskiego kina, bardziej na miano reprezentanta w wyścigu o Oskara zasługiwałaby „Obława”, „Pokłosie” czy nawet tegoroczny – nieco przeceniany – film Małgośki Szumowskiej „W imię…”. Sama genialna rola Roberta Więckiewicza czy kilka naprawdę świetnych scen nie uczynią z niego arcydzieła. Oczywiście warto docenić Wajdę, że w ogóle zajął się tym tematem, że na koniec kariery naraził się na ponowną dyskusję, że wyszedł na arenę, gdzie rozszarpią go niebawem publicystyczne lwy. Tyle, że czy od filmu o Wałęsie mamy wymagać tylko tyle? „Wałęsa. Człowiek z nadziei” jest więc jak sam Lech Wałęsa – pełen sprzeczności, paradoksów i niespełnionych oczekiwań. Wajdy z pewnością nie skompromitował, ale dziełem jego życia też nazwany być nie może. Wyrósł z poczucia powinności i chyba tym pozostanie.

Zobacz też:

Redakcja i korekta: Agnieszka Kowalska

reklama
Komentarze
o autorze
Sebastian Adamkiewicz
Publicysta portalu „Histmag.org”, doktor nauk humanistycznych, asystent w dziale historycznym Muzeum Tradycji Niepodległościowych w Łodzi, współpracownik Dziecięcego Uniwersytetu Ciekawej Historii współzałożyciel i członek zarządu Fundacji Nauk Humanistycznych. Zajmuje się badaniem dziejów staropolskiego parlamentaryzmu oraz kultury i życia elit politycznych w XVI wieku. Interesuje się również zagadnieniami związanymi z dydaktyką historii, miejscem „przeszłości” w życiu społecznym, kulturze i polityce oraz dziejami propagandy. Miłośnik literatury faktu, podróży i dobrego dominikańskiego kaznodziejstwa. Współpracuje - lub współpracował - z portalem onet.pl, czasdzieci.pl, novinka.pl, miesięcznikiem "Uważam Rze Historia".

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone