Ukraina i Polska - tragiczna historia pogranicza
W Zawadce Morochowskiej, z której po wojnie zostały tylko lesiste pagórki, nieśmiałe zarysy pól zbiegające ze zboczy zarośniętych olchą i odnowiony cmentarz, było kiedyś z pięćdziesiąt drewnianych chałup krytych gontem lub strzechą. Do pierwszej wojny stał tu jeszcze pański dwór – panowie na Zawadce mieli mniej więcej tyle, ile gdzie indziej w Polsce chłopi – a nad potokiem wykopano stawy rybne. Wzniesiono również cerkiew, jedyny murowany budynek we wsi. Działała czteroklasowa szkoła, agencja pocztowa oraz żydowska karczma.
Biednie tu było, jak to na Łemkowszczyźnie, ale podobno naród dobry i życzliwy: większość Ukraińców, kilku Żydów i rzymskich katolików; wszyscy mówili jednakim językiem. Jakieś krówki, owieczki, kury. Niedaleko biegł szlak koniokradów wiodący do Czechosłowacji, o czym donosiły raporty przedwojennej Policji Państwowej.
Zawadczańscy chłopi zbierali ledwie co, bo ziemia tu rzadka i kamienista. W Bukowsku i w odleglejszym Sanoku handlowali na targach drewnianymi cebrzykami, maselnicami i łyżkami. Wszyscy – Ukraińcy, Żydzi i Polacy – chorowali na tarczycę, bo w wodzie z miejscowych studni i potoków brakło jodu. Za to byli – tak się ostało w ludzkiej pamięci – w nędzy solidarni, spokojni i zgodni, może dlatego, że wieś prawie na końcu świata, daleko od sporów narodów i wiar, rwących tamtą przedwojenną Polskę.
Tak zresztą zawsze wspomina się dawne czasy: ludziom było ubogo, lecz dobrze, różnic między sobą nie szukali, a od zwady ważniejszy był święty spokój.
Minęło jak z knuta strzelił. I nigdy nie powróciło. Co – opowiadali mi świadkowie, którzy we wczesnym dzieciństwie oglądali Zawadkę – przepowiedział zagubionemu przysiółkowi siwiutki jak z ikony wędrowny dziad proszalny, spotkany przez kogoś na polu zieleniejącym od ledwie wzeszłego ozimego żyta.
– A bo ja pamiętam, jak było? – mówi Nadzieja, dzisiaj z Węgorzewa, rocznik 1928. Siedzi pod makatką z Tarasem Szewczenką w trzypokojowym mieszkaniu gierkowskiego bloku; te trzy pokoje to będzie z pięćdziesiąt metrów kwadratowych. – Nic nie pamiętam z mojej Horostytej. To znaczy – myśli chwilkę – że chyba dobrze było, znośnie przynajmniej. Złe rzeczy człowiek pamięta.
Nie wierzę w tę niepamięć ani przez chwilę, bo zaraz Nadzieja zaczyna opowiadać. Ale nie o tym, o co teraz pytam, tylko o latach wczesnego dzieciństwa, za II Rzeczypospolitej. Wtedy Horostyta leżała niemal w środku Polski, a dzisiaj to wieś pod ukraińską granicą.
– Tata miał konie, pole i sad. Był otwarty na nowości, taki wiejski eksperymentator, odkrywca. Szczepił nasze wierzby gruszą i dwiema odmianami jabłonek, ale nie pamiętam, by coś z tego się rodziło. Były też u nas stawy z rybami. Mamusia kochała ptaki. Mieliśmy kury, kilka ogoniastych, wielkich kogutów, kaczki, gęsi, perliczki. Gdy kluły się pisklęta, mamusia wołała, żeby popatrzeć, a potem biegaliśmy za tymi żółtymi, puchatymi kulkami; mięciutkie, delikatne, serduszka się w nich tłukły, kiedy brałam maleństwa do rąk. Nie widziałam już takich kaczek i gęsi nigdy w życiu. O ptaki trzeba dbać, kochać je jak dzieci. Tu, po wysiedleniu, nie dało rady.
Mamusia – powie Nadzieja – miała też ulubiony krzak jaśminu, rosnący tuż przy ganku drewnianej chałupy, rozłożysty, gęsty i tak pachnący jak najlepsze paryskie perfumy. Krzewił się ten jaśmin jak jakiś chwast, puszczał białe kwiateczki, zlatywały się pszczoły, a wtedy mamusia siadała na schodach drewnianego ganku, patrzyła na kaczęta i gąski, liczyła kurki i po prostu żyła, choć na bosaka, w ubrudzonej spódnicy i przepoconej chustce na głowie.
Żyła mamusia w szczęściu – Nadzieja jest pewna – no bo jak inaczej, kiedy ma się swój pachnący jaśmin, swój dom, swoją ziemię, nawet lichą, i swoje ptactwo.
Poszło w diabły. Z żalu po utraconym mamusia nawet nie zapłakała.
– Jest w Horostytej starodawna, zabytkowa drewniana cerkiew, fundowana przez wielki ród Deskurów – opowiada Nadzieja. – Sześciu Polaków we wsi, czterech Żydów, reszta my, prawosławni Ukraińcy, na tej ziemi od najdawniejszych czasów, jak to pod Włodawą nad Bugiem. O Horostytej mówili już w XVI wieku.
Wywozili ich z Horostytej już podczas pierwszej wielkiej wojny. Ludzie szli na poniewierkę na rozkaz carskiej armii, bo wnet mieli zjawić się tu żołnierze niemieckiego cesarza, a chłop – wiadomo – nie ma narodowości, tylko bat nad plecami, więc pójdzie w kamasze do tej armii, do której mu każą.
I tak stryjowie Nadziei zostali po I wojnie światowej gdzieś nad Wołgą albo nad innym Donem. Ojciec jednak wrócił. W powojennej wsi – mówił tata – było inaczej, ale w zasadzie prawie tak samo; nadejście wolnej Polski wiele nie zmieniło, prócz kalendarza świąt państwowych i oficjalnego języka w urzędach.
– Na Trzeciego Maja wszyscy młodzi szli na patriotyczną polską mszę do rzymskiego kościoła w Lubieniu, całe sześć kilometrów – mówi Nadzieja. – Podziałów między nami też nie było, aż do 1938 roku. Horostyta leżała daleko od świata, nieważna, zapomniana. Ci, którzy za II Rzeczypospolitej burzyli prawosławne cerkwie na Chełmszczyźnie na rozkaz rządu w Warszawie, jakoś tu nie dotarli z najgorszymi rozkazami. Dawali nam, Polakom i Ukraińcom, dobre i złe po równo.
Brat mojego ojca chrzestnego był oficerem w wojsku, między Polakami. Drugi siedział w Berezie Kartuskiej za komunizowanie. Polacy też tam byli.
Ten wujek, który poszedł do Berezy, objaśnił Nadziei, co znaczy słowo „internacjonał”. Każdego pierwszego maja wraz z towarzyszami wieszał na świerku przed cerkwią Deskurów czerwony sztandar. Policja płaciła miejscowym obwiesiom, żeby ściągnąć, ale wieś nie bardzo się kwapiła; tych wiejskich komunistów nawet lubiano, a już z pewnością bardziej niż stójkowych.
Tekst jest fragmentem książki Pawła Smoleńskiego „Syrop z piołunu. Wygnani w akcji "Wisła"”:
Był też w Horostytej taki jeden czerwony, który jakiś czas chodził w samych skarpetach. Coś świta Nadziei, że nazywał się Tomczyk. Jednego pierwszego maja leżał przed cerkwią na ziemi i wołał: „Mam w dupie pana komendanta”, a dzieciaki wokół śmiały się do rozpuku. Za tę dupę zabrali go do kozy w Krzywowierzbie; od bicia po stopach nie mógł potem butów włożyć.
Ale i tak największe swary poszły o religię.
Na plac, zbierający cztery ulice i szkodyńskie gospodarstwa w jaką taką całość [rzecz dzieje się w fikcyjnym Szkodyniu, a mogłaby równie dobrze w prawdziwej Horostytej], mimo krótkich nóżek dziewczynki doszli po niespełna kwadransie – tak opisuje podchełmskie peregrynacje Zygi Maciejewskiego (pijaka, łajdusa, policjanta i detektywa, co się zowie) Marcin Wroński, autor powieści kryminalnych ze wschodnich rubieży II Rzeczypospolitej. – Zwykle leniwy i senny, teraz zmienił się nie do poznania. Pod drewnianą cerkwią, której kopuły przypominały przyjemne piersi Nastki, kłębili się chłopcy z ochotniczej straży pożarnej i obsada tutejszego posterunku policji. Ci pierwsi prężyli muskuły przy linach zaczepionych o dach prawosławnej świątyni, drudzy komenderowali. A jednych i drugich błogosławił sprzed malutkiego neogotyckiego kościółka ksiądz proboszcz z krucyfiksem w dłoni […]. Cerkiewna wieża ugięła się i zaskrzypiała.
W Szkodyniu nic nie pomogły oburzenie przytomnych Polaków oraz modlitwy i procesja Rusinów wystawiająca w charakterze tarcz święte ikony. Nie pomogłoby i w Horostytej.
Nadzieja, chociaż wówczas mocno nieletnia panienka, słyszała, co się wokoło wyprawia. Nie będzie o tym opowiadać, nie dzisiaj, w tych tak bardzo dziwnych czasach, które właśnie nastały. No, może tylko kilka zdań.
Kiedy dookoła burzyli cerkwie, zarządzono, żeby we wsi podczas nabożeństw ksiądz mówił kazanie po polsku, choć obrządek ciągle był swój, wschodni. Horostyta błagała: „Hospody, pomyłuj!”, a w drzwiach chałup w pobliżu świątyni stali policjanci z psami. Ludzie się bali, niektórzy uciekali z mszy. Nic wielkiego.
Latem 1938 roku zakończyła się trwająca dwa miesiące akcja burzenia prawosławnych cerkwi, kaplic i domów modlitewnych na Chełmszczyźnie i na Lubelszczyźnie. Świątynie niszczyli żołnierze i policjanci, sekundowali im państwowi urzędnicy najwyższych szczebli i wielu zwyczajnych obywateli. Bezczeszczono ikony. Cegłę sprzedano, drewno z rozebranych dzwonnic szło na opał. Wszystko w majestacie II Rzeczypospolitej.
Wprawdzie ówczesny premier Felicjan Sławoj Składkowski przekonywał o konieczności dobrych relacji z mniejszościami narodowymi i religijnymi, zauważając, że „wszelkiego rodzaju objawy nienawiści czy zniecierpliwienia ze strony narodu polskiego do mniejszości uważam za ciężki błąd, który wcześniej czy później na Polsce zemścić się musi”, a jednak – zrobiono, co zrobiono. Zresztą – jak napisano w tajnym dokumencie wydanym w urzędzie wojewody lubelskiego w 1938 roku:
Pan Premier i Minister Spraw Wewnętrznych uznał sprawę likwidacji pewnych obiektów prawosławnych na terenie wschodnich powiatów w województwie lubelskim za dotyczącą najbardziej istotnych potrzeb państwa i religii. Z tych też względów Pan Premier nie może uznać za dopuszczalną jakąkolwiek krytykę działań rządu na tym odcinku.
W sześćdziesiąt dni – informował Warszawę ówczesny wojewoda lubelski Jerzy Albin de Tramecourt – zburzono sto dwadzieścia siedem obiektów sakralnych. Choć być może – zdaniem współczesnych historyków – nawet o trzydzieści więcej. Rozmiaru ukraińskiego poniżenia nie oszacował nikt.
Na nic zdały się sejmowe interpelacje ukraińskich posłów, sprzeciw kilku senatorów, oburzenie garści hierarchów, również tych związanych z Kościołem katolickim, oraz metropolity grekokatolików Andrzeja Szeptyckiego. Protesty wiernych brutalnie pacyfikowano. Stanisław Cat Mackiewicz, konserwatysta, mawiał: „Gdybym był posłem, postawiłbym wniosek o postawienie w związku z tą sprawą odpowiednich ministrów przed Trybunałem Stanu”.
A w wileńskim „Słowie” chciał napisać: „Burzenie świątyń prawosławnych to jeszcze jeden dowód, że rządzą nami ludzie niedorośli do rządzenia, którzy zmarnują mocarstwowe możliwości Polski”. Chciał napisać, bo tekst skonfiskowała państwowa cenzura.
Wiemy za to z ówczesnych dokumentów, że inicjatorzy i wykonawcy akcji burzenia świątyń bardzo kochali ojczyznę (to niekiedy byli wielokrotnie odznaczani generałowie Legionów) i uważali się za ludzi niepozbawionych sumienia. Dlatego – jak każdy, kto popełnił niegodziwość, a choćby pospolite świństwo – wymyślili dla swoich poczynań wzniosłe usprawiedliwienie.
Miało więc być to działanie polonizacyjno rewindykacyjne, jako że „wszyscy prawosławni mieszkańcy Chełmszczyzny są zruszczonymi Polakami, którzy przez ucisk zaborców odpadli od polskości”. Dlatego prawosławnych zmuszano do przejścia na katolicyzm i mówienia wyłącznie po polsku. Niektórych bito, stosowano administracyjne szykany. Szpiegowano działaczy mniejszościowych, gnębiono księży. Planowano przesiedlenia i wysiedlenia.
Ostateczna polonizacja Chełmszczyzny miała dokonać się w 1941 roku – tak wówczas zapewniano. I pewnie udałoby się, lecz po drodze wybuchła wojna.
Było tak – jak pamięta Nadzieja, a może tylko jej opowiadano – że w dzwonnicy świątyni wystawionej przez Deskurów ukrywano ołtarze zwożone z całej okolicy ze zburzonych świeżo cerkwi, żeby ich nie pohańbiono. We wsi pojawiły się złość i wściekłość, tym bardziej gorzka, że nieprzeżyta osobiście, znana z opowieści.
No i ten dzionek, kiedy w wiejskiej szkole nagle okazało się, że nie tylko niszczą cerkwie, ale miejscowe dzieci muszą na lekcjach religii mówić po polsku. Ksiądz dał Nadziei książeczkę do nabożeństwa i rozkazał: „Czytaj, ale na głos”.
Tekst jest fragmentem książki Pawła Smoleńskiego „Syrop z piołunu. Wygnani w akcji "Wisła"”:
– Czytałam po ukraińsku, choć były polskie litery – opowiada. – Ksiądz krzyknął raz, drugi, potem mnie uderzył. Wyszłam z ławki, a za mną cała klasa. Później przyjechał inspektor szkolny, rodzice mu się spowiadali, ale co z tego wyszło, nie pamiętam.
Przykro mówić, ale ksiądz, który bił Nadzieję, wnet się powiesił. Co się stało? Dlaczego? Uciekło z pamięci. Za to o tych, co burzyli cerkwie, mówiono między swoimi „Krakusy”. Wszyscy bali się, że „Krakusy” wnet zjadą do Horostytej.
Nie zjechali. Wybuchła wojna i skończyła się Polska burząca cerkwie.
– No i w takiej sytuacji poszliśmy pod Ruskich, pod Niemców, a potem znów pod Polaków – mówi Nadzieja. – Za okupacji boisz się każdej obcej twarzy, ludzie nikomu nie ufają. Ale tego, co się stało, nikt nie przewidywał.
Opowiada Maria, rocznik 1928, z Żurawiec (dzisiaj z Mrągowa). A więc Żurawce: siedemset numerów, czytelnia, cerkiew, cmentarz, mogiła Strzelców Siczowych, procesja na Zielone Świątki pełna wioskowej młodzieży. W siedmioklasowej szkole dyrektorował pan Chmil, jego żona też tam uczyła oraz najstarsza córka. Nie było potrzeby, by dla polskich dzieci robić osobną klasę; rzymskich katolików były ze cztery rodziny. Wszyscy chodzili do cerkwi.
No i wszyscy chrześcijanie zgodnie krzyczeli za Żydami, gdy ci modlili się w piątkowe wieczory. Ale było ich raptem kilkanaścioro, w sam raz, żeby prowadzić karczmę, handlować. I żeby było komu dokuczać.
Był jeszcze polski pański dwór – zupełnie inny świat, ciekawy, lecz nie do poznania.
– Tatko mieli gospodarkę – opowiada Maria. – Nie było nam źle. Okropność przylazła z wojną: Ruscy, potem Niemcy, znów Ruscy z Polakami. Najstraszniejsze pojawiło się razem z tym smrodem zza lasu, od strony Bełżca. W końcu dopadło i nas.
Nie da się smrodu zza lasu i późniejszej deportacji oddzielić. Nie w pamięci Marii. Na Żurawce szedł więc dym, czarny i tłusty, siadał na domach, polach i ubraniach, wszyscy wiedzieli. Co jednak mogła zrobić Maryjka, dziecko ledwie, która – jak chrześcijanie – krzyczała za Żydami, ale też nie myślała, że z jej krajobrazu, własnego, najlepszego na świecie, znikną ci pejsaci chłopcy, dziewuszki w długich sukniach, karczmarz, stareńki, który ledwie widział i we wsi mieli go za wariata.
Przed wojną można było pojechać do Bełżca na odpust. W czasie wojny Niemcy wystawili tam obóz. Z obozu nikt nie wychodził inaczej niż przez komin. Nie wolno było tam jeździć, nie wspominano o palonych, ale mieszkańcy Żurawiec codziennie żyli w tym dymie, ze świadomością, co się dzieje, lecz co komu po takiej wiedzy?
– Wioska mojej bratowej była od torów kolejowych jak stąd do tego bloku. – Maria pokazuje przez okno. – Niemcy wyganiali z wagonów żywych ludzi, potem wyrzucali ciała, dużo, między torami tworzyły się stosy wysokie na metr, półtora. Wiedzieliśmy, kiedy przychodzi kolejny transport, bo od smrodu dymu nie szło wytrzymać. Grzech wielki, ale ludzie się przyzwyczajali. Palą Żydów, nikogo więcej, więc co to nas obchodzi? Patrzono swojego. Taka jest wojna, nigdy nie będzie inna.
W Bełżcu zatem palili Żydów, a w wiosce Marii Ukraińcy przemyśliwali, jak uchronić się przed robotami u Niemca. Kiedy przestało dymić, zjawili się Ruscy. Przyszli drugi raz, tylko jeszcze gorsi.
– Za nic zabili najmłodszego brata. Chodził do dziewczyny, pokłócili się, doniosła. Jeszcze żył, położyli go w szpitalu, choć mama wolała znachora. Nic nie pomogło.
– Kobylnic było dwie, na tę naszą mówili Wołoska – opowiada Szymon: dłonie pogięte artretyzmem, siwa czupryna, bruzdy na niedogolonej twarzy i krok wahliwy, bo wiek swój ma (gdy w 1947 roku wywozili, był całkiem już – powiada – stary, dwadzieścia dwa lata). – W naszej Kobylnicy była szkoła, uczyli czytać po rusku i po polsku. Kościoła nie było, bo dla kogo. Kilka polskich rodzin i garść Żydów. Reszta swoi.
Ta druga Kobylnica była jeszcze mniejsza. Tu i tam mełli żyto w kamiennych żarnach, ponieważ tych kilku ziaren nie było sensu wozić do młyna. Bieda, aż piszczało. Świat prawdziwy daleko, miasta daleko, polityka daleko. Kto by się Kobylnicą zajmował?
Kiedy zaczęła się wojna – nikt nie zauważył. Poszło szybko, bez żadnych bitew i frontów: Polacy uciekli, a potem, szast prast, przyszli bolszewicy i Niemcy. Jedni i drudzy winszowali sobie dostaw, zabierali, co tylko było, zboże i świniaki, maglowali, żeby być za nimi. Ludzi z bronią bano się tu zawsze.
Ci bardziej uświadomieni narodowo siedzieli po lasach. Jednako wszyscy, a rzecz była w tym, żeby w lesie nie spotkać Polaka ani Ruskiego, bo ci także się zjawili.
– Wszyscy mścili się na wszystkich – powiada Szymon. – Na dzieciach też, bez różnicy.