Ucieczka z sowieckiego obozu pracy
Syberię skuła zima. Pracowałem w terenie w arktycznych warunkach, jeździłem w głąb lasów i naprawiałem linie telefoniczne. Ciepłe ubranie, lepsze jedzenie i wyposażenie, a także niewielka kwota pieniędzy, dawały mi większą szansę na przeżycie w porównaniu z łagrem. Nie wolno mi było jednak zapominać, że w dalszym ciągu jestem więźniem, a więźniowie nie dostawali broni. Siekiera była jedynym narzędziem, które miałem do obrony przed wilkami i innymi dzikimi zwierzętami.
Koń, tak jak mi powiedziano, stał się moim najlepszym przyjacielem. Z perspektywy czasu z całą pewnością stwierdzam, że nieraz uratował mi życie. Z dużej odległości wyczuwał obecność dzikich zwierząt, dlatego był dla mnie w pewnym sensie systemem wczesnego ostrzegania. Wielokrotne spotkania z dziką zwierzyną, szczególnie z wilkami, skłoniły mnie do wystąpienia do kapitana NKWD z prośbą o strzelbę, ale bez powodzenia. Obowiązywała go rygorystyczna zasada, zgodnie z którą żaden więzień nie mógł mieć broni palnej. Wyjątek stanowili Rosjanie.
Minął co najmniej miesiąc, zanim przyzwyczaiłem się do nowej pracy, po koszmarnych psychicznych i fizycznych przeżyciach w obozie. Teraz, dzięki lepszemu odżywianiu i ćwiczeniom, zacząłem odzyskiwać kondycję, ale nie byłem jeszcze gotowy na podjęcie próby ucieczki. Wiedziałem, że jeśli ma się ona zakończyć powodzeniem, to muszę być w doskonałej formie, nie tylko fizycznej, ale i psychicznej. Czekała mnie bardzo daleka droga, blisko sześć i pół tysiąca kilometrów do granicy z Afganistanem. Wznowiłem medytacje, ale samo przygotowanie mentalne to za mało. Potrzebowałem też niezawodnego planu.
Na szczęście miałem bardzo dobrą, wręcz fotograficzną pamięć. Poświęciłem sporo czasu na analizę ogromnej mapy wiszącej na ścianie w centrali telefonicznej. W zaciszu pokoju odtworzyłem z pamięci uproszczony szkic tego obszaru. Zaznaczyłem baraki, rzeki i ich dopływy oraz osady między Troicko-Pieczorskiem a Sosnogorskiem, najbliższą stacją kolejową znajdującą się w odległości około dwustu czterdziestu kilometrów.
Robiłem notatki. Obliczałem, jak długo będę przebywał sam w lesie, i próbowałem oszacować, po jakim czasie zostanie wysłana za mną grupa poszukiwawcza. Modliłem się co noc, dziękując Bogu za nową pracę, za szansę wydostania się z niewoli i uwolnienia od głodu i upodlenia. W modlitwach wymieniałem wszystkich moich dawnych towarzyszy niedoli, którym z pewnością przyjdzie w niej umrzeć.
W pracy wciąż natrafiałem na utrudnienia: ogromne zaspy, pod którymi znikały leśne ścieżki, i powalone drzewa. Te przeszkody musiałem usuwać przed wykonaniem właściwego zadania. Gdy usuwałem usterki linii telefonicznej mój koń czekał na mnie cierpliwie, przywiązany do pobliskiego słupa. Z jego strony wciąż docierały do mnie ostrzeżenia: parskanie, niespokojne ruchy. Czasami kładł uszy po sobie i sprawiał wrażenie zdenerwowanego. Wtedy wiedziałem, że niebezpieczeństwo jest blisko, i niezwłocznie odjeżdżałem. Wracałem, dopiero gdy on uznał, że jest bezpiecznie.
Pewnego ranka jechałem do pierwszej naprawy, gdy koń nagle się zatrzymał. Po chwili stanął dęba, uskoczył w bok ze ścieżki i cwałem ruszył przed siebie między drzewami. Ściągnąłem wodze i go zatrzymałem, po czym się odwróciłem. Ku swojemu przerażeniu w odległości niespełna pięćdziesięciu metrów zobaczyłem wielkiego niedźwiedzia syberyjskiego. Powoli zawrócił w las, zupełnie nieświadomy strachu, jakiego nam napędził. Moje przetrwanie naprawdę zależało od konia i zostaliśmy najlepszymi, całkowicie sobie oddanymi przyjaciółmi. Przez większość czasu nie miałem z kim porozmawiać, więc mówiłem do niego, opowiadałem mu o planach ucieczki, głaskałem go po pysku i pozwalałem, by wsuwał mi go pod pachę. Najczęściej jeździliśmy do małych wiosek, których mieszkańcy traktowali mnie życzliwie. Wojna zaburzyła ich życie. Nie chcieli się w nią angażować, ale zostali zmuszeni do wspierania radzieckiego rządu, ponieważ byli uzależnieni od dostaw żywności do Troicko-Pieczorska. Wsie były doskonałym źródłem informacji dla NKWD, ale ich zdobywaniem nie byłem zainteresowany. W myślach od świtu do zmierzchu zajmowałem się przygotowywaniem ucieczki.
Raz w tygodniu miałem obowiązek składać raport kapitanowi NKWD. Czy doszły mnie słuchy o podstępnych knowaniach przeciwko władzy ludowej? Jakie poufne połączenia telefoniczne przechwytywałem podczas napraw? Ponieważ nigdy nie miałem nic do zgłoszenia, z każdym kolejnym tygodniem wywierał na mnie większy nacisk, a właściwie zarzucał mi brak współpracy. Próbowałem go przekonać, że ludzie, z którymi się stykam, to zwykli wieśniacy. Nie zajmują się ani komunizmem, ani wojną, bo są całkowicie pochłonięci codziennymi staraniami o zapewnienie sobie ciepła i pożywienia. Nie przyjmował moich wyjaśnień do wiadomości.
– Jeśli nie będziesz mi pomagał, na twoje miejsce znajdzie się ktoś inny, to proste – zauważył. – Jest wielu ochotników gotowych cię zastąpić. Nie chcesz wracać do łagru skompromitowany, to musisz mieć efekty! Niedługo mijają trzy próbne miesiące, więc na twoim miejscu dobrze bym się zastanowił.
Pomijając te rozmowy, życie było znośne i cieszyłem się swobodą. Po wypracowaniu dziennej normy wędrowałem po najbliższej mieścinie lub wiosce, kupowałem chleb albo tytoń, sprawdzałem reakcje funkcjonariuszy milicji, wyobrażałem sobie, że naprawdę uciekam, i oceniałem sytuację. Wiele się dowiedziałem. Ponieważ nosiłem ciepłe ubranie robocze, milicjanci praktycznie nie zwracali na mnie uwagi i na ogół zostawiali w spokoju. Ostatecznie wszyscy wiedzieli, że prace dla rządu powierza się tylko zaufanym ludziom.
Po dwóch miesiącach okresu próbnego nadeszła pora na końcowe przygotowania do ucieczki. Nie mogłem sobie pozwolić na błąd. Na odręcznej mapie zaznaczyłem ewentualną trasę, dwieście czterdzieści kilometrów przez gęste lasy, rzeki i ich dopływy, przy odrobinie szczęścia o tej porze roku zamarznięte. Będę nieustannie narażony na niebezpieczeństwo ze strony wilków i niedźwiedzi. A to tylko pierwszy etap do stacji kolejowej w Sosnogorsku.
W tej części podróży nie spodziewałem się poważnych problemów, oprócz zagrożenia ze strony dzikich zwierząt. Dużo większym wyzwaniem będzie dostać się niepostrzeżenie do pociągu jadącego na południe. Byłem jednak dobrej myśli, ponieważ dzięki temu, że dość dobrze się odżywiałem, ćwiczyłem i spałem w wygodnym łóżku, w znacznym stopniu odzyskałem siły. Ponadto w ciągu ostatnich dwóch miesięcy odbudowałem psychikę poprzez regularne medytacje. Miałem dwadzieścia sześć lat i czułem przypływ adrenaliny. W sumie uważałem, że jestem dobrze przygotowany na nadchodzące doświadczenia. Miałem przed sobą wiele lat życia i nie zamierzałem ich marnować na Syberii. Postanowiłem od tego momentu zawierzyć życie Bogu. Tylko On znał mój los.
W większych miejscowościach były dostępne gazety, zawsze sprzed kilku dni, ale doniesienia z frontu bardzo mi się przydawały. Ludzie, całe miliony, przemieszczali się na wschód, by się schronić w regionie Uralu. Kraj wydawał się pogrążony w chaosie i tę sytuację zamierzałem w pełni wykorzystać. Jako „zaufany” co tydzień otrzymywałem niewielką sumę pieniędzy na pokrycie kosztów wyżywienia i zakwaterowania, gdybym na przykład nie mógł wrócić do TroickoPieczorska i musiał zatrzymać się na noc w jednej z wiosek. Przez te kilka tygodni sporo zaoszczędziłem. Liczyłem, że zgromadzone pieniądze wystarczą na najważniejsze potrzeby do czasu, aż dostanę się w cieplejsze południowe rejony.
Zbliżała się cotygodniowa rozmowa z kapitanem. Zostały mi zaledwie dwa tygodnie na przedstawienie konkretnych dowodów szpiegostwa, jeżeli miałem uniknąć powrotu do łagru. Rozmawiałem o swoich rozterkach z kolegą Iwanem, z którym od czasu do czasu opróżnialiśmy butelkę wódki. Rozmowy zazwyczaj prowadziliśmy pomiędzy zmianami. On pracował na nocnej, zajmował się usuwaniem usterek, które wystąpiły w nocy. O północy przeprowadzał kontrolę w terenie, żeby sprawdzić, czy wszystkie linie działają, a następnego dnia ja robiłem to ponownie przed wyruszeniem w drogę ze swoją listą napraw. Iwan ostrzegł mnie, że NKWD już szuka kogoś na moje miejsce, ponieważ nie spełniłem oczekiwań. Musiałem działać szybko. Dopingował mnie strach przed powrotem do łagru.
Przystąpiłem do realizacji planu ucieczki. Pracę w lesie skończyłem wcześniej niż zwykle, mając nadzieję, że w centrali telefonicznej nikogo nie będzie. Miałem szczęście. Szybko odkręciłem osłonę chroniącą główne urządzenie i przeciąłem przewody linii telefonicznej łączącej Troicko-Pieczorsk ze stacją kolejową w Sosnogorsku. Starałem się je przeciąć jak najbliżej terminala, żeby trudno było wykryć przyczynę awarii. Serce podeszło mi do gardła, gdy zmagałem się z zamocowaniem osłony. Centrala telefoniczna znajdowała się w głównym budynku, więc milicjanci i enkawudziści często przychodzili do nas zgłaszać awarie i przeprowadzać na miejscu kontrolę naszej pracy. Zrobiłem swoje i powtarzałem sobie, że na tym etapie muszę przede wszystkim zachować spokój i czekać do rana.
Iwan przybył w radosnym nastroju. Otrzepał buty ze śniegu, pochuchał w zaczerwienione ręce.
– Wyglądasz na zmarzniętego – zauważyłem. – Znam sposób na rozgrzewkę.
Otworzyłem szafkę, wyjąłem butelkę wódki i dwie szklanki. Alkohol rozluźnił Iwana. Lubił pić wódkę i nie potrafił przestać. Wiedziałem, że jeśli wypije za dużo, zapomni o kontroli o północy i mój dywersyjny czyn nie wyjdzie na jaw. Piliśmy do dziesiątej, dbałem, żeby szklanka Iwana wciąż była pełna. Zaczął się robić senny, co oznaczało, że do rana się nie ruszy. Ułożyłem go wygodnie i wróciłem do swojego pokoju. Zapadałem w sen, ale wciąż się wybudzałem. Położyłem się w ubraniu i przewracałem z boku na bok, podekscytowany perspektywą ucieczki, ale też zaniepokojony, że zostanę zdemaskowany.
Ten tekst jest fragmentem książki Michała Krupy – „Płytkie groby na Syberii”:
Następnego dnia rano udałem się do centrali, Iwan dopiero się budził. W radosnym nastroju przystąpiłem do sprawdzania linii, dzwoniłem pod każdy numer, zagadywałem Iwana. Sprawdziłem łączność z Sosnogorskiem. Oczywiście była przerwana.
– Iwan, mamy usterkę. Sprawdź w swoim dzienniku, czy o północy te linie działały.
Zajrzał do dziennika i zorientował się, że w nocy nie przeprowadził kontroli. Bez namysłu, żeby ukryć zaniedbanie, zapisał w dzienniku, że wszystkie linie były sprawne. Choć nie zamierzał działać na szkodę NKWD, to jego niezgodny z prawdą wpis stał się przykrywką dla mojego sabotażu. Gdy tylko naprawa awarii na tej linii została uznana za priorytetową, bezzwłocznie złożyłem meldunek NKWD. Natychmiast upoważnili mnie do opuszczenia osady, dając mi oficjalną przepustkę na nocleg w wioskach do zakończenia pracy.
To był pogodny, rześki poranek. Osiodłałem konia i do sakwy przy siodle zapakowałem zapas żywności na dwa dni. Już raz pracowałem na tej linii i trzy dni zajęło mi zlokalizowanie usterki, naprawa i powrót do osady. W tych okolicznościach za branie prowiantu na dwa wydawało się rozsądne i nie powinno wzbudzić podejrzeń. Udawałem, że to kolejny zwyczajny dzień pracy, pomachałem do Iwana i ruszyłem w stronę lasu.
Droga była dobrze ubita i zmarznięta, więc podróż przebiegała stosunkowo łatwo. Jechałem cały dzień, zatrzymując się tylko po to, by nakarmić konia i poprzecinać kolejne przewody, a tym samym jeszcze bardziej utrudnić łączność. Ta akcja sabotażowa sprawiała mi wielką przyjemność. Uznałem, że w ten sposób odpłacam się sowieckiemu reżimowi za moje krzywdy i cierpienia w syberyjskim piekle. Przypuszczałem, że naprawa linii potrwa kilka tygodni, a do tego czasu ja, jeśli los będzie mi sprzyjał, będę w odległości około tysiąca sześciuset kilometrów.
Co trzydzieści dwa kilometry znajdowały się baraki zbudowane z myślą o podróżnych, by mogli się tam zatrzymać. Korzystałem z nich po drodze, koń i ja mogliśmy się tam ogrzać i mieć schronienie na noc. Zatrzymywałem się w każdej wiosce, pospiesznie sprawdzałem przewody, wyjaśniając przy tym, że wystąpiła poważna awaria i mam trudności ze znalezieniem jej przyczyny. Zostawiano mnie w spokoju, żebym mógł wykonywać swoją pracę. Jechałem dalej bez żadnych niespodziewanych przeszkód. Dziennie pokonywałem średnio około sześćdziesięciu pięciu kilometrów. Tempo było dość dobre jak na coraz trudniejsze warunki. Zaspy były głębsze, a ja traciłem czas na przedzieranie się przez śnieg.
Kolejny raz sprawdziłem mapę. Oceniłem, że mam do pokonania jeszcze około siedemdziesięciu kilometrów, a do następnego baraku pozostało mi mniej więcej dwadzieścia pięć. Zapadał zmierzch, a w mroku ożywały lasy. Wiedziałem, że postój nie jest bezpieczny, więc spiąłem konia, mając nadzieję, że uda mi się dotrzeć na nocleg przed zmrokiem. Brak księżyca pogarszał sytuację.
W pewnej chwili koń się zatrzymał i postawił sztywno uszy. Nie chciał się ruszyć z miejsca. Spojrzałem w mrok, ale niczego nie zdołałem wypatrzyć. Zjechaliśmy ze ścieżki, wyjechaliśmy z lasu i posuwaliśmy się jego skrajem. Koń znów się zatrzyma i tym razem usłyszałem szelest. Podniosłem się w siodle, próbowałem zlokalizować jego źródło. Znów usłyszałem szelest, tym razem za plecami. Były to wilki, a mrożące krew w żyłach wycie potwierdziło ich obecność.
Koń stał się bardzo niespokojny, chrapał i kręcił się w kółko. Instynkt mi podpowiadał, że muszę działać szybko, ale on zachowywał się tak, jakby wrósł w ziemię. Nie pozostało mi wiele czasu na decyzję, co robić, jeśli mam wyjść cało z tej opresji. Zeskoczyłem z konia, rozsiodłałem go i próbowałem zmusić do ucieczki w las. On jednak nie chciał odejść. Zawsze był dla mnie wiernym przyjacielem, stał i patrzył na mnie wielkimi, smutnymi oczami, nie rozumiejąc, o co mi chodzi, i nie wiedząc, że staram się go uratować.
Podjąłem ostatnią desperacką próbę przepędzenia go, smagnąłem kilkakrotnie batem po pośladkach, przeklinając i błagając, żeby uciekał, ale był niewzruszony. Wycie nadciągających wilków się nasilało, już nas zwietrzyły. Nie mogłem dłużej czekać. Przymocowałem haki do butów i ruszyłem w górę po pniu najwyższego drzewa. Zatrzymałem się na pewnej wysokości. Liczyłem, że moja nieobecność skłoni konia do ucieczki, ale on ani drgnął i wciąż na mnie patrzył, oczekując pomocy. Niestety, już nic więcej nie mogłem dla niego zrobić, pomóc sobie mógł tylko on sam. Gdybym miał karabin, jednym strzałem odpędziłbym wilki. Bez niego byłem bezradny.
Gdy wilki znalazły się w polu widzenia, nie ulegało wątpliwości, że nas otoczyły. Poczułem żółć w gardle. Dlaczego ten koń został? Zrozpaczony krzyknąłem do niego:
– Uciekaj! Uciekaj! Co za durne zwierzę! Nie widzisz, że próbuję cię ocalić?! Na miłość boską, gnaj!
Na dźwięk mojego głosu wilki się zawahały, ale koń emanował strachem, który dla nich był przynętą. Wciąż krzyczałem coraz bardziej ochrypłym głosem i ostatecznie wilki przestały się mną interesować. Koń wreszcie się poruszył, wierzgał i opędzał się od wychudzonych wilków, wiedząc już, że popełnił największy błąd w swoim życiu. Szare, kudłate bestie były już bardzo blisko, obnażały zęby, wyły, czując zapach ofiary.
Pierwszy do ataku ruszył najodważniejszy. Koń kopnięciem wyrzucił napastnika w powietrze. Wilk zawył z bólu – ucierpiała duma drapieżnika. Wrócił i ponowił atak, tym razem celując w szyję konia. Ostre zęby wbiły się w końskie ciało. Pozostałe wilki ruszyły za swoim przewodnikiem, zwabione wonią krwi. W ciągu kilku sekund znalazły się przy koniu i rozrywały go na strzępy, rzucały się na siebie nawzajem, walczyły między sobą. Zwymiotowałem, z przerażeniem patrząc na scenę rozgrywającą się pode mną.
Wszelkimi siłami próbowałem utrzymać się na drzewie, zdrętwiało mi całe ciało. O ucieczce nawet nie było co myśleć, toteż ostrożnie wspiąłem się jeszcze wyżej, wcisnąłem pomiędzy pień a najgrubszy konar. Wilki wyczuły ruch i w szóstkę otoczyły drzewo. Nie zamierzałem stać się ich deserem, więc mocno wbiłem haki w pień. Dwa odważniejsze drapieżniki, szczerząc zęby, próbowały skakać na drzewo, pazurami zrywały korę i wyły z bezradności. Znajdowałem się zbyt wysoko i w końcu, zmęczone, powróciły do na wpół zjedzonej zdobyczy.
Chroniłem się przed zimnem jak tylko mogłem. Zasłaniałem twarz ciepłą kufajką, chowałem dłonie w rękawach. Kiedy zimno stało się trudne do zniesienia, skarciłem się: Za łatwo się poddajesz! Znosiłeś o wiele gorsze rzeczy. Weź się w garść! Nie po to ta cała ucieczka, żeby dać się pożreć wilkom.
W końcu nastał świt. Mróz był siarczysty, czułem się tak, jakby ogarnęło mnie stężenie pośmiertne, gdy próbowałem poruszyć kończynami. Wilki odpoczywały po obfitym posiłku, ale gdy się rozjaśniło, przewodnik stada uznał, że czas odejść. Wstał, okrążył drzewo i spojrzał na mnie groźnie. Najwyraźniej była to zapowiedź, że po mnie wróci. Potem z werwą przywódcy odwrócił się i skierował do lasu, a wataha podążyła za nim. Wycie ustało.
Schodziłem z drzewa bardzo ostrożnie. Miałem wrażenie, że krew zastygła mi w żyłach. Musiałem się oprzeć o pień, żeby stanąć na nogach. Czułem w nich kłucie i mrowienie, zanim krew z wolna zaczęła krążyć.
Podniosłem siodło, sięgnąłem do sakwy po resztki zapasów: dwie kromki suchego chleba. Jedną zjadłem, popychając garścią dziewiczego śniegu. Śniegu użyłem też do odświeżenia twarzy, skóra szczypała i się napięła. Następnie wyjąłem z sakwy narzędzia i przymocowałem je na plecach. Ruszyłem w długą i mozolną pieszą wędrówkę wzdłuż linii telefonicznych. W ciągu najbliższych dni planowałem pokonać ostatnie sześćdziesiąt kilka kilometrów do Sosnogorska.
Koniecznie musiałem znaleźć schronienie przed zmrokiem, zwłaszcza że zaczął padać śnieg i warunki pogarszały się z każdą godziną, a mroźne syberyjskie wiatry zacinały śniegiem na odsłoniętych terenach. Popędzało mnie wspomnienie zwłok mego konia i groźnego wzroku przewodnika watahy, gdy prowadził swoją zgraję z powrotem do lasu. Pocieszałem się, że jeśli grupa poszukiwawcza podąży moim śladem, to znajdzie siodło i szczątki konia. Zapewne uznają, że ja też zginąłem.