Ucieczka Józefa Piłsudskiego ze szpitala psychiatrycznego
Chociaż szpital Świętego Mikołaja Cudotwórcy był dobrze pilnowany, władze policyjne nakazały umieszczenie Piłsudskiego w izolatce. Był jedynym więźniem politycznym w placówce, do tego doświadczonym konspiratorem, obawiano się więc, że będzie sprawiał problemy lub spróbuje uciec. Początkowo ochrana planowała nawet wysłanie do szpitala żandarmów w celu pilnowania więźnia, ostatecznie jednak zrezygnowano z tego pomysłu, gdy dyrektor Otton Czeczot ostro się sprzeciwił i zagroził dymisją. Wobec nieugiętej postawy profesora władze skapitulowały. Chciano uniknąć niepotrzebnego rozgłosu, a Czeczot, od 20 lat dyrektor szpitala oraz wykładowca psychologii i neurologii na stołecznych uczelniach, był w Petersburgu postacią znaną i szanowaną.
Tak naprawdę, dyrektor bardziej niż obecności żandarmów obawiał się sytuacji, że pacjenci ze Świętego Mikołaja na widok mundurów wpadną w szał, zaatakują strażników i odbiorą im broń, co mogłoby skończyć się rzezią. Sam Piłsudski – jak przekonywał – nie stanowił zagrożenia, gdyż jego organizm był zbyt wyczerpany prowadzoną w Cytadeli głodówką. I rzeczywiście, po roku od aresztowania, „Wiktor” był cieniem samego siebie. Pobyt w petersburskiej „psychuszce”, pełna napięcia atmosfera, przerywana słyszanymi w całym budynku krzykami oraz niezwykle brutalny stosunek pielęgniarzy i dozorców do chorych były dla niego kolejnym ciężkim doświadczeniem. Nie miał już siły dłużej udawać psychicznie chorego, nie było zresztą sensu, gdyż doświadczony doktor Czeczot natychmiast zorientował się, że ma do czynienia z symulantem. Dyrektor doskonale orientował się, o jaką stawkę toczy się gra. Dlatego postanowił jak najdłużej odwlekać wydanie ostatecznej opinii o psychicznym stanie pacjenta.
Tymczasem po zwolnieniu z izolatki Józef Piłsudski został dołączony do innych pacjentów, gdzie czekały go kolejne wyzwania. Jednym z jego sąsiadów na sali był chory, który przygotowywał właśnie – jak twierdził – zamach na życie cara, a z innymi wyimaginowanymi spiskowcami porozumiewał się tupiąc w podłogę. Inny przedstawiał się jako Jezus Chrystus i był w tym na tyle przekonujący, że dorobił się w szpitalu całkiem sporego grona wierzących w jego boskość wyznawców. Jednak nawet on musiał ustępować terroryzującemu całą salę, potężnie zbudowanemu mężczyźnie, który w atakach szału rzucał się na wszystkich, aby ich bić. Z wyjątkiem Piłsudskiego, przed którym czuł dziwny respekt i w pełen szacunku sposób tytułował go „baronem”. Był też zadziwiająco posłuszny jego poleceniom. Gdy podczas jednego z ataków agresji rzucił się na chorych, Piłsudski powstrzymał go słowami: „Zawtra budesz bit!” – „Będziesz bił jutro!”. I następnego dnia, dokładnie o tej samej porze, agresor zaatakował pacjentów tłumacząc, że tak kazał mu „baron”. Ta nietypowa ochrona nie zabezpieczała jednak Polaka przed atakami ze strony pacjentów z innych sal. Szczególną zawiść budziły przysyłane do szpitala przez rodzinę papierosy. Piłsudski, namiętny palacz, musiał więc czasem sam bronić swoich cygaretek.
Pierwszy kontakt z „Wiktorem” udało się nawiązać petersburskiej organizacji PPS dopiero po trzech miesiącach od jego przewiezienia z Warszawy, w marcu 1901 roku. Pomógł w tym pracujący w szpitalu Polak, doktor Sylwanowicz. Pierwszy, sporządzony na gorąco plan uwolnienia „Wiktora” przewidywał wykorzystanie doktora do zorganizowania ucieczki, jednak Piłsudski sprzeciwił się temu pisząc w grypsie, że organizacja PPS musi przeprowadzić akcję własnymi siłami. Do kolejnego wariantu operacji wyznaczony został Marian Chruszczyński, którego teściowa, pani Wojczyńska, pracowała w szpitalu. W jej mieszkaniu w pobliżu Świętego Mikołaja mieszkał też zięć z córką, planowano więc, by przy jej pomocy Chruszczyński przedostał się do szpitala, przemycając niezbędne do ucieczki przedmioty. Student okazał się jednak psychicznie nieprzygotowany na takie wyzwanie i zaczął zachowywać się w sposób zbyt nerwowy, co groziło dekonspiracją całej akcji. Postanowiono więc całkowicie go wycofać i przemyśleć temat na nowo.
Kilka kolejnych pomysłów także odrzucono. Przemycenie do szpitala pił do cięcia krat i lin było możliwe, jednak „Wiktor” był w zbyt słabej kondycji, aby uwolnić się samodzielnie. Pomysł podrobienia kluczy okazał się mało realny. W końcu wybrano projekt podsunięty przez Aleksandra Sulkiewicza, wymagający dłuższych przygotować, ale dający największą szansę na sukces. Chodziło o umieszczenie w szpitalu własnego człowieka jako odbywającego praktykę lekarza. Do roli tej najbardziej nadawał się Władysław Mazurkiewicz. Nie tylko dlatego, że ukończył medycynę, ale również z tego powodu, że jego ojciec był mającym szerokie wpływy w Petersburgu profesorem.
Mazurkiewicz skończył Cesarską Wojskową Akademię Medyczną z myślą, by jako lekarz rozpocząć praktykę w Łodzi, a jednocześnie prowadzić działalność polityczną w środowisku robotniczym. Do psychiatrii zamiłowania nie miał, bez wahania zaakceptował jednak decyzję organizacji. Jeszcze tego samego dnia poinformował rodziców, że zmienia plany zawodowe i ma zamiar poświęcić się nowej specjalności. Jednocześnie prosił ojca, by ten przez swoje stosunki z gubernatorem Petersburga, generałem Nikołajem Kleigelsem oraz byłym ministrem spraw wewnętrznych, Iwanem Goremykinem załatwił mu posadę ordynatora w szpitalu Świętego Mikołaja Cudotwórcy.
Protekcja zadziałała błyskawicznie. Już pod koniec marca 1901 roku Mazurkiewicz z listami polecającymi w ręku zjawił się w gabinecie dyrektora Ottona Czeczota i został natychmiast przyjęty do pracy. Pierwszą praktykę miał odbyć na oddziale kobiecym z ostrymi wypadkami. Natychmiast zaczął studiować układ pomieszczeń ogromnego gmachu, najlepsze drogi ewakuacji oraz możliwości wyjścia na zewnątrz. Poznawał też lekarzy dysponujących kluczami do sal pacjentów oraz dozorców pełniących dyżury w budynku i przy bramach.
Doktor Czeczot, nie poinformowany o prawdziwych zadaniach Mazurkiewicza, nabrał do niego dużej sympatii i zaufania, a także szczerze interesował się jego karierą psychiatryczną. Zapraszał go na posiedzenia naukowe, powierzył zarząd pracowni mikroskopowo-chemicznej i często oprowadzał po oddziałach, prezentując co ciekawsze przypadki. Pewnego dnia zaprowadził go na oddział męski i ściszonym głosem poinformował, że tu właśnie przebywa aresztowany redaktor „Robotnika”.
– On jest naturalnie zupełnie zdrów i nawet przestał symulować, ale póki jestem dyrektorem sprawa wydania opinii ostatecznej będzie odwlekana – wyznał. – Chociaż, naturalnie, nie mogę ręczyć, że mi go nie sprzątną pierwszego lepszego poranka – dodał doktor robią aluzję do możliwości wszechwładnej ochrany.
Dla bezpieczeństwa Mazurkiewicz postanowił początkowo nie nawiązywać kontaktu z Piłsudskim, który znał go z wizyt w petersburskiej organizacji PPS. Łącznikiem między „Wiktorem” a partią miał pozostać praktykujący na oddziale męskim doktor Sylwanowicz. Tymczasem młody lekarz nawiązywał kolejne znajomości, co nie było łatwe, gdyż większość kolegów widziała w nim sprytnego karierowicza, który dostał pracę dzięki protekcji. Z dwoma lekarzami, doktorem Landauem i doktorem Omelczenką, udało mu się jednak nawiązać przyjacielską więź. Towarzyszył im na dyżurach, poznając zakres władzy i działania ordynatorów, był móc jak najszybciej objąć samodzielną pracę.
Przy okazji dowiedział się też rzeczy, mającej pierwszorzędne znaczenie w przygotowywanej ucieczce. W szpitalu było stałą praktyką, że podejrzewanych o symulację pacjentów sprowadzano na polecenie dyżurującego lekarza na dół, do sali ordynacyjnej, w celu dokładnego ich zbadania. To był właśnie sposób, w jaki można by zabrać „Wiktora” z oddziału nie budząc żadnych podejrzeń, a następnie wyprowadzić go na zewnątrz. W połowie kwietnia plan ucieczki dojrzał. Pozostawało czekać na moment, gdy Władysław Mazurkiewicz zostanie mianowany ordynatorem i obejmie pierwszy samodzielny dyżur.
Nadeszły dni gorączkowego wyczekiwania. Czas naglił, gdyż nieubłaganie zbliżały się słynne petersburskie „białe noce”, które mogły znacznie utrudnić ucieczkę. Nerwowość konspiratorów zwiększyły pogłoski o możliwej dymisji dyrektora Czeczota, przez co cały plan mógł spalić na panewce. W końcu pewnego dnia dyrektor wezwał Mazurkiewicza i uroczyście pogratulował mu wobec kolegów nominacji na ordynatora. Pierwszy samodzielny dyżur młody lekarz miał objąć wieczorem 30 kwietnia w zastępstwie doktora Landaua. Termin był doskonały – następnego dnia przypadało święto pracy i właśnie w ten dzień władze organizowały w Petersburgu wiele publicznych imprez, mających odciągnąć uwagę robotników od pierwszomajowej agitacji. Do ich ochrony skierowana została większość policjantów, a w przemieszczającym się po ulicach tłumie łatwo było się ukryć. Ponadto w dniu rozpoczęcia dyżuru dyrektor Czeczot miał wyjść ze szpitala wcześniej niż zwykle.
Do dyżuru pozostało kilka dni, które Władysław Mazurkiewicz wykorzystał do przemycenia w teczce wszystkich części garderoby, w której Józef Piłsudski miał opuścić szpital. Ukrył je w jednej ze skrytek w pracowni mikroskopowo-chemicznej, do której klucze miał tylko on. Jednocześnie ustalono godzinę i plan akcji. Niedaleko głównej bramy, przy nabrzeżu Mojki, oczekiwać mieli Aleksander Sulkiewicz i Konstanty Demidowicz-Demidecki, uzbrojeni w rewolwery na wypadek, gdyby miały zajść jakieś komplikacje. Stamtąd mieli przewieźć Piłsudskiego i Mazurkiewicza łodzią na wyspę Wasiljewską w centrum Petersburga, gdzie przygotowana była zakonspirowana kwatera.
Ten tekst jest fragmentem książki Andrzeja Fedorowicza „Słynne ucieczki Polaków 2”:
30 kwietnia o godzinie 8 rano Władysław Mazurkiewicz rozpoczął swój pierwszy i ostatni samodzielny dyżur w szpitalu Świętego Mikołaja Cudotwórcy. Już po obiedzie zorientował się, że łatwo nie będzie. Personel placówki, widząc niedoświadczonego lekarza, natychmiast rzucił się z wnioskami o urlopy, by móc skorzystać z organizowanych przez władze atrakcji. Gdy w końcu Mazurkiewicz dał wolne dużej części personelu i opędził się od pielęgniarzy i pielęgniarek, niespodziewanie przyprowadzono do niego dziennikarza. Był to korespondent „Petersburskiego Listka”, sensacyjnej gazety, która drukowała właśnie sensacyjne historie o grasujących na terenie miasta oraz w Moskwie „rozpruwaczach kobiet”. Temat budził wielkie emocje, gdyż działający kilkanaście lat wcześniej w Londynie seryjny morderca, Kuba Rozpruwacz, doczekał się w Rosji licznych naśladowców. Dziennikarz chciał w tej spawie uzyskać opinię psychiatry, ale ponieważ nie było już doktora Czeczota, skierowano go do Mazurkiewicza.
Kolejną godzinę lekarz spędził więc, tłumacząc dziennikarzowi motywację seryjnych morderców i zerkając nerwowo na zegarek. Jednak najgorsze chwile nastąpiły, gdy został sam.
Mazurkiewicz był młodym człowiekiem, kariera stała przed nim otworem. Wiedział, że wyprowadzając Piłsudskiego ze szpitala pogrzebie ją bezpowrotnie. Dla ochrany stawał się podejrzanym numer jeden i wrogiem publicznym na równi z samym Piłsudskim. To oznaczało konieczność ucieczki za granicę rosyjskiego imperium. Zostawiał w nim rodzinę, która też automatycznie trafiała w krąg podejrzanych o współudział w zorganizowaniu ucieczki jednego z najbardziej znienawidzonych przez carską policję i władze więźniów politycznych.
„Przecież on jest już tak wyczerpany więzieniem, że nikomu i do niczego więcej się nie przyda” – mówił głos w głowie młodego lekarza. „Nic łatwiejszego, niż za pomocą zmyślonej historyjki wyprowadzić w pole towarzyszy mówiąc, że nie udało się – i basta”. Jednak za chwilę pojawiła się inna, przerażająca myśl. „Jeśli tego nie zrobię, ten człowiek zostanie pogrzebany przeze mnie na zawsze w więziennych murach!”.
W tym momencie Mazurkiewicz zrozumiał, że nie tylko życie Piłsudskiego, ale i przyszłość Polski leżą wyłącznie w jego rękach. Wziął głęboki oddech: decyzja została podjęta.
– Proszę przynieść mi historię leczenia wszystkich chorych, znajdujących się pod obserwacją na waszym oddziale – rozkazał Mazurkiewicz dwójce dozorców. Gdy zostawili mu teczki, wyjął akta Józefa Piłsudskiego i wyciągnął z nich jego osobiste dokumenty. Następnie poszedł do pracowni mikroskopowo-chemicznej, zabrał z niej ubranie, płaszcz i buty dla uciekiniera i przeniósł je do swojego służbowego pokoju. Stamtąd poszedł na oddział „Wiktora”. Zastał go gawędzącego wesoło ze stróżem Andrzejem. Była godzina 19.30.
– Dzień dobry, nazywam się Władysław Mazurkiewicz, mam dziś dyżur ordynatora. Sądząc z dokumentów, pochodzi pan z Kresów, być może jesteśmy więc spowinowaceni – przedstawił się Piłsudskiemu. Ten spojrzał na niego badawczo. W lot zrozumiał, co się szykuje. – Proszę przyprowadzić chorego za pół godziny do mojego gabinetu na dole – polecił dozorcy. Około ósmej usłyszał ostrożne pukanie do drzwi. Za nimi stał „Wiktor” w szpitalnym stroju w towarzystwie Andrzeja. Usiedli, dozorca stanął pokornie koło wyjścia.
– Proszę się częstować – Mazurkiewicz wyjął papierosy i zaczął pogawędkę o możliwych wspólnych przodkach. Kątem oka obserwował jednak Andrzeja, który ani myślał wyjść. Procedury szpitalne przewidywały, by w czasie badania chorych dozorcy pozostawali w gabinecie lekarza.
– Panie Andrzeju, niech pan zrobi sobie wolne. Przyjdzie pan za godzinę zabrać pacjenta na oddział – powiedział w końcu Mazurkiewicz wstając i niemal siłą wypychając dozorcę za drzwi. Po chwili odwrócił się do Piłsudskiego: – Proszę się przebrać, ubrania są w sypialni za gabinetem. Po dziesięciu minutach „Wiktor” stał już przed nim w cywilnym ubraniu, gotowy do wyjścia.
Mazurkiewicz przebiegł pierwszy do klatki schodowej przy głównym wyjściu; w stróżówce przy telefonie siedział jakiś nieznany mu człowiek. Ryzyko było zbyt duże.
– Musimy wyjść tylnymi drzwiami – rzucił do „Wiktora”. Wyszli na podwórze, przy którym mieściły się służbowe lokale personelu szpitala. Kilkanaście osób, w promieniach zachodzącego słońca, rozmawiało na schodach swoich mieszkań.
– No, jeśli Andrzej mnie pozna… – szepnął „Wiktor”. – Spokojnie, nikt nic nie zauważy – uspokajał Mazurkiewicz. Równym krokiem przeszli przez długie podwórze. Dozorcy, zdejmując czapki, kłaniali się z szacunkiem. Doszli do bramy. – Ekscelencjo, proszę tędy – lekarz wskazał wyjście Piłsudskiemu. Stróż, nie zadając żadnych pytań, bez chwili wahania otworzył bramę i ukłonił się najniżej, jak potrafił.
Wyszli nad Priażkę i podążali w kierunku Oficerskiej. Pierwotny plan wziął w łeb: Sulkiewicz i Demidowski zostali przy głównym wyjściu, w pobliżu zacumowanej na Mojce łodzi. Przejście do nich byłoby zbytnim ryzykiem, jednak tu, w głuchym zaułku, musieli liczyć na własne nogi. Nagle, jak za skinieniem czarodziejskiej różdżki, z bocznej uliczki wyjechała dorożka. Wsiedli. – Na Morską – rzucił Mazurkiewicz.
Wychudzony koń wlókł się niemiłosiernie, co doprowadzało do wściekłości lekarza, którego nerwy były napięte jak postronki.
– Trupy powinieneś wozić, a nie żywych ludzi! – rzucił z pasją do dorożkarza. – Spokojnie, niech jedzie, niech pan zobaczy, jak tu zielono, jak pachnie – uspokajał Piłsudski. Po ponad czternastu miesiącach spędzonych za murami wolne tempo jazdy nie przeszkadzało mu, wręcz przeciwnie. Wreszcie mógł nasycić się widokiem budzącej się przyrody, pooddychać świeżym powietrzem. Mazurkiewicz miał wreszcie okazję, by przyjrzeć się „Wiktorowi” z bliska. Pierwsze wrażenie było przerażające. Wielka, rozczochrana broda, zapuszczone długie włosy, zapadnięte oczy… Jak przejechać z nim przez Petersburg, nie zwracając na siebie uwagi?
„To miasto pełne jest najdziwaczniejszych typów, ale pierwsza zasada konspiracji to nie wyróżniać się” – myślał lekarz. W końcu dojechali na Morską, gdzie zmienili zdychającą szkapę na żwawego konia z dorożką na gumowych kołach i kłusem popędzili w stronę mostu na Wasiliewski Ostrow, do umówionego mieszkania.
Byli już w nim Aleksander Sulkiewicz i Konstanty Demidowicz-Demidecki. Na ich widok zerwali się z radością. Czekali przy łodzi od godziny ósmej, jednak czas, w którym miała zostać przeprowadzona akcja wyprowadzenia Piłsudskiego ze szpitala, minął. – Nic z tego nie będzie. Pewnie złapali ich obu – mówił przygnębiony Sulkiewicz. Demidowicz pocieszał go, że jeśli będzie trzeba, to organizacja uwolni obydwu towarzyszy, ale w końcu sam przestał wierzyć we własne słowa. Poczekali 10 minut dłużej niż przewidywał plan, ale w końcu, by nie zwracać na siebie uwagi, odpłynęli na Wasiliewski Ostrow, do mieszkania towarzysza Czarnockiego. Tam siedzieli gubiąc się w przypuszczeniach, co poszło nie tak. Gdy usłyszeli dzwonek do drzwi byli przekonani, że to policja. Widząc Piłsudskiego i Mazurkiewicza nie mogli początkowo uwierzyć własnym oczom.
Po krótkich, pełnych emocji wyjaśnieniach trzeba było podjąć decyzję, co dalej. Zbliżała się godzina 22 i wszystkie pociągi, którymi mogli odjechać w kierunku zaplanowanej dalszej ucieczki odeszły. Radzili więc Piłsudskiemu, by poczekał w mieszkaniu do następnego dnia. Ten jednak walnął pięścią w stół. – Wyjeżdżam dziś! – oznajmił nie znoszącym sprzeciwu tonem, po czym usiadł i zaczął studiować rozkład pociągów. Najbliższy odchodził do Tallina. – Jedziemy – zdecydował Wiktor. W czapce urzędnika komory celnej i w towarzystwie Aleksandra Sulkiewicza wyruszył dorożką na dworzec.
Z Tallina pojechali do położonego niedaleko Sarn majątku Czysta Łuża na Polesiu, własności państwa Lewandowskich, których „Wiktor” poznał jeszcze na syberyjskim zesłaniu. Tam też spotkał się z żoną, która – poinformowana o jego ucieczce – potajemnie opuściła Wilno. Wśród poleskich bagien przeczekiwali okres największej gorliwości policji. Opisy ucieczki „ważnego przestępcy politycznego” wraz z doktorem Mazurkiewiczem ukazały się w gazetach już następnego dnia. Ochrana szalała, nie mogąc znaleźć żadnego śladu prowadzącego do spiskowców.