Tybrem do Rzymu
Krajobraz, który rozpościera się przed naszymi oczami, przecina szeroka rzeka o wodach jasnozielonej barwy. Płynie przez nizinę wolno, szeroko meandrując. Przypomina olbrzymiego węża polującego na ofiarę. Brzegi rzeki porastają szeregi wyniosłych drzew, pierwsza linia zastępów olbrzymich zarośli, które wspinają się na okoliczne wzgórza i góry, okrywając je gęstym płaszczem zieleni, zsuwającym się z kolei w dalej położone doliny, jak okiem sięgnąć.
Nas dominacja natury w epoce Cesarstwa Rzymskiego i w ogóle w całej starożytności może zdumiewać. Zaobserwowaliśmy ten fakt już wiele razy podczas podróży, ale wciąż robi on duże wrażenie. Człowiek, wraz z całą swą cywilizacją, drogami i marmurowymi miastami, zajmujący tak ważne miejsce w książkach historycznych, stanowił wówczas tylko drobny element na tle zielonego oceanu nieokiełznanej przyrody, gdzie najważniejsze były lasy, góry, wodospady, jeziora i oczywiście rzeki.
Ta, która jest teraz przed nami, to nie pierwsza lepsza rzeka. To nurt mający fundamentalne znaczenie dla rozwoju cywilizacji. Tak jak Tygrys i Eufrat w Mezopotamii, Nil w Egipcie, Huang He i Jangcy w Chinach.
To Tyber.
Jak wiadomo, jest ściśle związany z narodzinami Rzymu – i w mitologii, i w historii. To na wodach Tybru, wedle legendy, unosił się koszyk z noworodkami Romulusem i Remusem. Osiadł na brzegu rzeki, gdzie znalazła go wilczyca, która następnie wykarmiła braci w grocie na Palatynie.
Według nowych doniesień archeolodzy, za pomocą specjalnej sondy, odkryli na tym rzymskim wzgórzu podziemną grotę. Wprowadzona do niej kamera pokazała, że jej półkoliste sklepienie zostało ozdobione barwnymi stiukami i malowidłami. Andrea Carandini z Uniwersytetu Rzymskiego, który od wielu lat prowadzi prace wykopaliskowe na Palatynie, rzucające światło na najstarsze dzieje miasta, twierdzi, że może to być Luperkal, miejsce czczone przez Rzymian jako mityczna grota, w której wychowali się Romulus i Remus.
Pomijając legendę, Tyber naprawdę odegrał bardzo ważną rolę w początkach Rzymu. Na jego brzegach spotykały się plemiona z północy i południa Lacjum, różniące się zarówno kulturą, jak i językiem: Etruskowie, Latynowie, Sabinowie, a jeszcze wcześniej wspólnoty prahistoryczne. Handlowano bydłem, wymieniano płody ziemi i wyroby rzemieślnicze, kupowano narzędzia. A od strony Morza Tyrreńskiego przypływali kupcy, by realizować własne interesy. Tą właśnie drogą przybywała sól.
Rejonem spotkań i wymiany handlowej nie były brzegi Tybru w całym jego biegu, ale konkretne miejsce, znajdujące się na wysokości położonej pośrodku nurtu dużej wyspy, istniejącej do dzisiaj – Wyspy Tyberyjskiej. Doskonale ułatwiała ona przekraczanie rzeki, niby wielki kamień w potoku, na którym można postawić stopę. Początkowo przez Tyber przeprawiano się na łódkach, później zbudowano most – Pons Sublicius, co dało impuls do rozwoju kontaktów i wymiany handlowej.
Na wschodnim, lewym brzegu rzeki wznosiło się słynnych siedem wzgórz, które z czasem nazwano: Awentyn, Kapitol, Celius, Eskwilin, Palatyn, Kwirynał, Wiminał. Stanowiły doskonałe punkty dla kontrolowania okolicznych ziem (i zarządzania nimi). Niektóre były strome, a więc znakomicie nadawały się do celów obronnych. Nie należy się zatem dziwić, że zasiedlano je od czasów najdawniejszych. Najpierw powstały niewielkie osady złożone z domostw na palach, o czym świadczą ślady otworów po nich i liczne przedmioty znajdywane przez archeologów.
U stóp owych wzgórz leżały grunty stanowiące doskonałe miejsce do wymiany handlowej. Zawierano tu także umowy, układano małżeństwa. Był to rodzaj pierwotnego forum, które zaczęło się kształtować prawdopodobnie w najdawniejszych czasach. Przedmiot wymiany stanowiły przede wszystkim sól, bydło i żywność. Nieprzypadkowo całe wieki później, w czasach cesarstwa, w miejscu tym nadal istniały dwa rynki: Forum Boarium (gdzie handlowano mięsem i bydłem) oraz Forum Holitorium (gdzie sprzedawano produkty rolne i warzywa). Historia Rzymu toczy się nieprzerwanie.
Rozmyślając o tym wszystkim, podejmujemy podróż. Kiedy patrzymy na leniwy nurt rzeki, która spokojnie płynie pośród dzikiej przyrody, Rzym ze swoim gorączkowym życiem, hałaśliwymi ulicami, zatłoczonymi rynkami wydaje nam się bardzo odległy. A jednak stolica imperium znajduje się już bardzo niedaleko, zaledwie kilkadziesiąt kilometrów stąd. I świadectwo jej bliskości pojawia się przed naszymi oczami. To najważniejsze miasto tego regionu: Ocriculum.
Tutaj jeszcze w czasach republiki powstawały potężne fortuny. Wyrastały całe rody kupieckie, prawdziwe dynastie przedsiębiorców, zdolnych zgromadzić olbrzymie bogactwa.
Co sprawiło, że Ocriculum stało się tak bogate? Handel. Miasto rozkwitło dzięki swojemu położeniu w punkcie strategicznym dla wymiany towarowej pomiędzy Rzymem a obszarami Umbrii i kraju Sabinów. Znajduje się w miejscu, gdzie spotykają się via Flaminia i Tyber, dwie arterie ważne ze względu na transport towarów. I dlatego miało kluczowe znaczenie gospodarcze, większe niż Assisium (dziś Asyż), Iguvium (Gubbio) czy Spoletum (Spoleto), leżące bardziej na północy. W czasach nowożytnych fortuna się odwróciła: utraciwszy strategiczną dla handlu pozycję, Ocriculum przekształciło się w niewielki, zapomniany ośrodek (Otricoli), podczas gdy inne miasta zyskały światową sławę.
Ocriculum wznosi się nad zakolem Tybru, a w jego porcie trwa nieustanny ruch statków handlowych i barek, które odpływają i przypływają wypełnione towarem. Wiele statków przycumowano, jeden za drugim, wzdłuż nabrzeża. Panuje tu ciągły jazgot, ponad który niekiedy wybijają się krzyki i przekleństwa, zagłuszane z kolei przez skrzypienie bloków linowych. Cumy statków napinają się, ulegając kaprysom prądu, i wydają długie, smutne odgłosy, przypominające dźwięki wiolonczeli.
Naszą uwagę przyciąga pies, szczekający i merdający ogonem. Stoi na szczycie ogromnej sterty drewna załadowanej na barkę, która właśnie odcumowała i wraz z prądem szybko podąża w kierunku Rzymu. Imponujący stos pni oraz pęków gałęzi przesuwa się w tyle za przycumowanymi łodziami, jakby góra drewna płynęła na tle krajobrazu. Ładunek posłuży nie tyle do produkcji stołów, podłóg lub belek konstrukcyjnych, ile przede wszystkim do ogrzewania miasta, a dokładniej – do ogrzewania term. Same tylko termy Karakalli – a nie ma wątpliwości, że również termy Trajana – potrzebowały nie mniej niż 10 ton drewna dziennie. Obliczono, że podziemia term Karakalli były w stanie pomieścić 2000 ton drewna, czyli zapas wystarczający na siedem miesięcy. A wielkich term w stolicy było w sumie 11, nie licząc 800 pomniejszych. Na najróżniejsze cele Rzym pochłaniał każdego dnia gigantyczne ilości drewna. Skutkiem zaopatrywania w ten surowiec stolicy i innych wielkich miast imperium stało się wycięcie ogromnych połaci lasów w Europie i basenie Morza Śródziemnego, a w konsekwencji – wyginięcie zwierząt, roślin i całych lokalnych ekosystemów. W sumie działalność Rzymian wyprzedziła to, co dzieje się obecnie, czyli wylesianie rozległych obszarów. Tak jak my postępujemy z lasami w strefie tropikalnej i w innych częściach świata, tak Rzymianie robili w świecie sobie znanym. Również wówczas, podobnie jak dzisiaj, drewno transportowano statkami, nie tylko po Morzu Śródziemnym, ale również rzekami cesarstwa. Na przykład tu, w Ocriculum, dokąd przypływają barki wypełnione drewnem z drzew ściętych w lasach otaczających górę Fumaiolo, skąd bierze swoje początki Tyber i gdzie był ważny rejon pozyskiwania drewna.
Ten tekst jest fragmentem książki Alberto Angeli - „Imperium. Podróż po Cesarstwie Rzymskim śladem jednej monety”:
Ciekawostka: olbrzymia barka, która przed chwilą opuściła port, prawdopodobnie nigdy tu nie powróci. Nie warto holować jej pod prąd, jest zbyt duża. Wymyślono rozwiązanie proste i wręcz genialne – ponieważ jest z drewna, zostanie rozebrana i sprzedana na wagę, podobnie jak ładunek, który przewozi!
Szczekanie psa stojącego na szczycie stosu drewna staje się coraz cichsze, aż wreszcie zostaje zagłuszone przez odgłosy portu. Barka jest już daleko.
Nie wszystkie statki niszczono po dotarciu do celu, a tylko barki. Jak wracają pozostałe? Łatwo jest dotrzeć stąd do Rzymu, wystarczy płynąć z prądem, ale jak płynąć w przeciwną stronę, pod prąd? Konieczne okazało się holowanie, czyli ciągnięcie barki za pomocą długich lin przez zwierzęta lub ludzi, idących brzegiem. Tu w Ocriculum używa się do tego wołów. Ta praktyka przetrwa w Italii jeszcze długo, aż do początków XX wieku, o czym świadczą fotografie z epoki. W innych miejscach Rzymianie wykorzystywali niewolników. (Jeszcze dzisiaj zatrudnia się w tym celu ludzi w Chinach, na rzece Shennong – oczywiście są to zespoły swego rodzaju „tragarzy”, nie zaś niewolnicy). Ciągnęli oni statki siłą nóg, mając liny owinięte wokół torsów. Posuwali się pochyleni, jak człowiek idący pod wiatr podczas wichury. Sceny takie można było zobaczyć wzdłuż wszystkich żeglownych rzek cesarstwa. Oznaczało to, że wzdłuż brzegów tych rzek, gdzie holowano statki, biegły zawsze ścieżki lub drogi oczyszczone z drzew, które wycięto, by umożliwić przejście. Szczegół, który zazwyczaj się pomija, myśląc o krajobrazach z czasów rzymskich.
Widzimy młodzieńca zręcznie wskakującego na statek. Nosi tunikę w żółtopomarańczowym kolorze i ma przypiętą do pasa sakiewkę, która kołysze się przy każdym kroku. Właśnie w jej wnętrzu znajduje się „nasz” sesterc.
Ma go od wczorajszego wieczora, kiedy wygrał w kości z żołnierzem opuszczającym Ariminium. Wystarczył jeden szczęśliwy rzut, by los monety się odmienił.
Młodzieniec zdejmuje płaszcz i krzyczy do sternika:
– Hej, Fulwiuszu, możemy wypływać!
Dwaj niewolnicy zwalniają cumy i popychają statek, by odbił od nabrzeża. Po czym szybko wskakują na pokład. Muszą to zrobić sprawnie, gdyż statek został już porwany przez prąd i zaczął sunąć powoli, niczym liść na wodzie. Sternik prowadzi go pewną ręką, obserwując rzekę: droga jest wolna. Podróż będzie spokojna. Cel: Rzym.
Centrum świata
Linka drży, napina się, jakby chciała rozciąć wodę, kołysząc się gwałtownie na prawo i lewo: ryba chwyciła! Chłopiec umiejętnie przyciąga wędkę, wygiętą pod ciężarem łupu. Wyłania się stopniowo z żółtawej, połyskującej srebrzyście wody. W Rzymie Tyber nie ma już tego odcienia głębokiej zieleni, jak na prowincji. Z powodu osadów nanoszonych przez rzekę Aniene, która wpada do niego nieco na północ od miasta, nabrał jasnej barwy, i to do tego stopnia, że mówi się nawet o „blond” Tybrze. Powoli i uważnie wędkarz podprowadza rybę w kierunku brzegu, a później podrywa wędkę i rzuca zdobycz na trawę. Piękny połów! Kiedy majstruje, by wyjąć haczyk (identyczny jak nasze), za jego plecami przepływa statek wyładowany amforami z oliwą, który opuścił Ocriculum, mając też na pokładzie młodzieńca w pomarańczowożółtej tunice. Minęły już trzy dni, odkąd wypłynęli; młody człowiek stoi teraz na dziobie, patrząc na rzekę przed sobą.
Rzym od strony Tybru, o wschodzie słońca, w epoce Trajana, przedstawia sobą widok, który nigdy nie jest opisywany.
Na pierwszy rzut oka rzeka przypomina Ganges, przepływający przez święte miasto Benares (Waranasi). Po lewej stronie widać stopnie, które schodzą niemal do samej wody, gdzie zbudowano niewielkie molo. Nie widać tu oczywiście żadnych guru, ale są liczne grupy rozmawiających ze sobą ludzi odzianych w barwne tuniki. To pierwszy niewielki port w stolicy, skąd transportuje się towary do jej odleglejszych zaułków. Niektóre łodzie stoją zacumowane bok w bok, jak gondole w Wenecji. Z nich rozładowuje się towary przeznaczone dla niewielkich sklepików, które już o tej porze przyjmują pierwszych klientów.
Teraz statek zrównuje się z jedną z wielu arkad wielkiego mostu. To nie pierwszy napotkany most – kilka kilometrów wcześniej był już most Mulwijski. Ten natomiast wybudowano z rozkazu Nerona, który (pomyślcie tylko!) chciał mieć łatwiejsze dojście do ogrodów i portyku Agryppiny, swojej matki. Dla nas most ten jest ważny z innego powodu. Otóż łączy on Rzym z Watykanem, gdzie za czasów Trajana nie ma oczywiście jeszcze żadnej bazyliki, lecz rozciąga się krajobraz o raczej wiejskim charakterze, z nielicznymi budowlami. Między innymi znajduje się tu cyrk (czyli hipodrom), może nieco podupadły, w którym Neron kazał zamęczyć chrześcijan, oskarżając ich o podpalenie Rzymu. To tutaj w 64 roku poniósł męczeńską śmierć święty Piotr. Jego grób znajdował się, razem z grobami tysięcy innych osób, w rozległej nekropoli, jaka wyrosła wzdłuż drogi prowadzącej na most. Z czasem chrześcijanie wznieśli tam niewielką kapliczkę i przybywali licznie, by oddać cześć apostołowi. Później kapliczkę zastąpiła Bazylika Świętego Piotra. Przepływając pod mostem, dostrzegamy już rozpoczynający się ruch. Nadchodzą godziny szczytu.
Za mostem zaczyna się pierwszy z dwóch wielkich meandrów Tybru na terenie Rzymu.
Brzegi, co zaskakujące, nie są zadbane. Nie widać obmurowań ani wałów, które zapobiegałyby zalewaniu gruntów (jak to jest obecnie), ale wyłącznie łąki schodzące do samej wody, sitowie, kępy trawy oraz małe naturalne plaże, utworzone z osadzającego się piasku. W konsekwencji wylewy Tybru miały często katastrofalne skutki dla miasta. Według Tytusa Liwiusza lud rzymski był tak do nich przyzwyczajony, że uważał je wręcz za „boskie przesłania”. Wierzono, że największe powodzie zwiastują zawsze jakieś poważne wydarzenie, katastrofę, która wstrząśnie życiem miasta. Aby zrozumieć częstotliwość tych wylewów oraz ilość osadów, jakie nanosiły, wystarczy uświadomić sobie, że Ara Pacis – ołtarz wzniesiony przez Oktawiana Augusta na otwartym terenie – w ciągu zaledwie półtora stulecia znalazł się tak wyraźnie poniżej poziomu otaczającego go gruntu, że trzeba było zbudować schody, by do niego zejść.
Ze względu na wygląd brzegów, zaniedbanych pomimo rozporządzeń cesarskich, Tyber przypomina rzeki Trzeciego Świata. Przylegający pas terenu zaśmiecają potłuczone amfory, kości zwierząt i wszelkiego rodzaju odpady. Z niewielkich drewnianych pomostów można zobaczyć chłopców, którzy nurkują w wodzie i wypływają ze śmiechem; robią wrażenie ich białe zęby i czarne włosy, przylizane przez wodę i lśniące. Kawałek dalej białe czaple przycupnęły na osiadłych na mieliźnie pniach. Obok spoczywa dziurawa i porzucona barka. Widzimy szkielety dwóch innych małych łodzi, które Tyber stopniowo pochłania. Oczywiście możemy też dostrzec łodzie nieuszkodzone, wyciągnięte na brzeg i ustawione w rzędzie. Są białe, z błękitnymi i czerwonymi zdobieniami. W tej chwili jedna z nich odpływa od brzegu popychana wiosłami, ma na pokładzie trzy osoby i starannie ułożone worki. Zręcznie omija rozkładające się truchło jakiegoś zwierzęcia, łup dla kruków.
Ten tekst jest fragmentem książki Alberto Angeli - „Imperium. Podróż po Cesarstwie Rzymskim śladem jednej monety”:
Takie obrazy z trudem przystają do wyobrażeń o przepychu stolicy imperium. Czujemy się jakbyśmy wchodzili do niej przez drzwi dla służby, które na filmach zawsze otwierają się na zaułki wypełnione stertami śmieci.
Ale wystarczy podnieść nieco wzrok, by zrozumieć, że znajdujemy się w miejscu niezwykłym. Kilkanaście kroków od tej „ziemi niczyjej” ciągnie się nieprzerwana linia domów i pałaców, przypominająca rząd tarcz legionistów. Wyrasta w miejscu, gdzie brzeg podnosi się o kilka metrów. Są to niekiedy kilkupiętrowe kamienice, takie jakie dzisiaj możemy zobaczyć na przykład nad Arno we Florencji, w pobliżu Ponte Vecchio. To insulae, zwrócone frontem ku uliczkom Rzymu, tyłem zaś ku Tybrowi. Obserwując te domy od strony rzeki, widzimy szachownicę okien w odrapanych murach, balkony, rozwieszone łachy, a przede wszystkim scenki z codziennego życia mieszkańców. Podobne możemy dziś dostrzec, gdy pociąg wolno przejeżdża przez miasto i przed naszymi oczami przesuwają się obrazy czyjejś kuchni albo jadalni wraz z osobami, które jedzą lub oglądają telewizję.
Również tutaj widzimy migawki z życia. Oto starszy człowiek coś je, przysunąwszy się do okna. Jakiś chłopiec wkłada czerwoną tunikę. Nieco wyżej kobieta, przed chwilą obudzona, otwiera okiennice i opiera je o ściany, rozkładając szeroko ramiona. Ma na sobie tylko cienką nocną tunikę. Widząc nas, zasłania się instynktownie i piorunuje nas surowym wzrokiem. Dwa okna dalej ktoś opróżnia nocnik, wylewając zawartość na zewnątrz z czwartego piętra.
Jesteśmy teraz na wysokości Piazza Navona, rzeka opływa Pole Marsowe, zanim podąży prosto ku Wyspie Tyberyjskiej. Widać już ważne budowle. Przed naszymi oczami przesuwają się przede wszystkim kolumnady, posągi, portyki, a w ich cieniu dostrzegamy krzątaninę osób już o tej rannej godzinie zajętych interesami. Za pierwszym szeregiem budowli widzimy dachy domów i świątyń dalszej części Rzymu. W porannej mgiełce rysuje się górująca nad wszystkim sylweta świątyni Jowisza na szczycie Kapitolu.
Docieramy do serca Rzymu. Zewsząd otacza nas historia, z jej wybitnymi przedstawicielami: przepływamy pod szerokimi arkadami kolejnego mostu, zbudowanego z rozkazu zięcia Oktawiana Augusta – Marka Agryppy, który ufundował również Panteon.
Mijamy Wyspę Tyberyjską, a przepływając obok, zauważamy, że przypomina statek. Rzymianie wykorzystali jej wydłużony zarys, by upodobnić ją do okrętu, obudowując brzegi blokami trawertynu. Cała wyspa stała się dziełem sztuki.
Pośrodku wzniesiono obelisk, symbolizujący maszt; „burty” ozdobiono bogatą dekoracją, przedstawiającą na przykład boga Eskulapa z wężem. Całość jest pomalowana jak prawdziwa łódź i z daleka, w porannej mgle, przypomina triremę zacumowaną pośrodku rzeki.
Od 400 lat na wyspie znajduje się świątynia Eskulapa. Przyczyna, dla której wzniesiono ją właśnie w tym miejscu, jest bardzo praktyczna – to sposób, by przyciągnąć chorych i utrzymać ich poza miastem, ograniczając ryzyko epidemii. Tyber stanowi w tym przypadku naturalny „kordon sanitarny”.
Na potrzeby ludu rzymskiego istniało oczywiście inne wytłumaczenie, natury religijnej. Oto w III wieku przed naszą erą miasto dotknęła poważna epidemia dżumy, wysłano więc delegację dygnitarzy rzymskich do Epidauros w Grecji z prośbą o posąg Eskulapa, by go sprowadzić do Rzymu. Kiedy delegaci oczekiwali na odpowiedź Greków, wąż, symbol boga, wypełznął ze świątyni i ukrył się na rzymskim statku. Gdy zaś delegacja dotarła z powrotem do Rzymu, uciekł i dopłynął do Wyspy Tyberyjskiej. Dla Rzymian był to znak od boga: wznieśli w tym miejscu świątynię Eskulapa i zaraza wygasła.
Wyspę z lądem łączą dwa mosty, które teraz mijamy: Fabrycjusza i Cestiusza. Zaraz za nimi znajduje się cel żeglugi. To długa przystań na lewym brzegu Tybru, gdzie ulokowano główne magazyny Rzymu, horrea. Są podobne do dzisiejszych kompleksów przemysłowych. Zajmują rozległy obszar i wyglądają jak niekończące się szeregi długich dachów. Arkady od strony Tybru przypominają rzędy rozwartych ust. Tak, możemy je uznać za żarłoczne paszcze Rzymu, prawdziwego demograficznego potwora, hydrę nie o tysiącu głów, ale o tysiącach gąb, które trzeba nieustannie karmić.
Również gdy patrzy się z daleka, widok jest imponujący: po licznych trapach, spuszczonych ze statków zacumowanych przy nabrzeżu rzeki, wędrują, niczym mrówki, niekończące się szeregi niewolników, którzy dźwigają towary wszelkiego rodzaju, a następnie są pochłaniani przez rozwarte paszcze magazynów. Cały ruch jest skoordynowany i dobrze zorganizowany, niczym w olbrzymim mrowisku.
Niektóre towary pochodzą z najodleglejszych regionów cesarstwa. W tym miejscu odnosi się nieodparte wrażenie, że całe imperium obraca się wokół Rzymu, że celem istnienia państwa jest karmienie i obrona tego miasta oraz przyczynianie się do wzrostu jego potęgi.